27

Zmiana, jaka zaszła w usposobieniu babki, ujawniła się po raz pierwszy zimą 1947 roku, kiedy Francis miał dziewięć lat.

Przestała jadać z Francisem u siebie w pokoju. Przenieśli się do wspólnego stołu w jadalni, gdzie uczestniczyła w posiłkach swych pensjonariuszy.

Już we wczesnej młodości nauczono ją, jak powinna się zachowywać czarująca pani domu, dlatego też odszukała i wyczyściła swój srebrny dzwoneczek i stawiała go od tej pory obok talerza.

Pilnowanie, by obiad toczył się zgodnie z planem, kierowanie służbą, podtrzymywanie rozmowy, odbijanie łatwych piłek towarzyskiej konwersacji i kierowanie ich ku mocnym punktom nieśmiałych biesiadników, ukazywanie lepszych stron jednych gości w blasku uwagi innych – to sztuka co się zowie, dziś już niestety zanikająca.

Babka była w tym niegdyś bardzo sprawna. Dlatego jej starania przy stole początkowo uprzyjemniały posiłki tym nielicznym pensjonariuszom, którzy byli w stanie śledzić logiczny tok rozmowy.

Francis zasiadał na miejscu gospodarza, po drugiej stronie alei trzęsących się głów, i słuchał, jak babka naciąga na wspomnienia tych, którzy jeszcze cokolwiek pamiętali. Żywo interesowała się podróżą poślubną pani Floder do Kansas City, kilkakrotnie przechodziła żółtą febrę z panem Eatonem i z uwagą słuchała przypadkowych i niezrozumiałych pomruków reszty biesiadników.

– Czyż to nie fascynujące, Francis? – pytała i dzwoniła, by wniesiono kolejne danie. Posiłki składały się wprawdzie z różnych papek mięsno-jarzynowych, niemniej dzieliła to wszystko na dania, przysparzając kłopotów pomocy kuchennej.

Przy stole nigdy nie wspomniano o żadnych nieszczęściach. Dzwonek i gest wykonany w pół zdania rozwiązywał problem tych, którzy coś właśnie rozlali, zasnęli lub też zapomnieli, po co właściwie znajdują się przy stole. Babka zawsze utrzymywała tak duży personel, jaki tylko mogła opłacić.

Kiedy pogorszył się jej ogólny stan zdrowia, straciła na wadze i dzięki temu znów mogła nosić suknie od dawna spoczywające w kufrach. Jej rysy twarzy i fryzura przywodziły na myśl podobiznę George'a Washingtona na banknotach jednodolarowych.

Na wiosnę jej maniery nieco podupadły. Rządziła przy stole w sposób despotyczny i nie pozwalała sobie przerywać, ilekroć opowiadała o swym dzieciństwie w St Charles, wyjawiając przy tym nawet bardzo osobiste szczegóły gwoli zbudowania Francisa i pozostałych.

Istotnie, babka przez jeden sezon, w roku 1907, była miejscową królową piękności, dlatego zapraszano ją na co lepsze bale po drugiej stronie rzeki, w St Louis.

Była to „lekcja poglądowa" dla wszystkich, jak oświadczyła. Spojrzała znacząco na Francisa, który krzyżował nogi pod stołem.

– Wchodziłam w świat w okresie, gdy medycyna niewiele jeszcze mogła zdziałać dla poprawy drobnych niedociągnięć natury – powiedziała. – Miałam przepiękną cerę i wspaniałe włosy, toteż w pełni ten fakt wykorzystywałam. Siłą osobowości i pogodnym usposobieniem nadrabiałam ten mankament, jaki stanowiły moje zęby, a czyniłam to z takim powodzeniem, że stały się one w końcu moją „oznaką piękności". Sądzę, że można by je nawet nazwać „znakiem firmowym mojego uroku". Nie zamieniłabym ich na żadne inne, przenigdy.

Nader drobiazgowo wyjaśniła, że nie dowierzała lekarzom. Kiedy stało się jasne, że kłopoty z dziąsłami będą ja kosztowały utratę zębów, wyszukała jednego z najbardziej renomowanych dentystów na Środkowym Zachodzie, doktora Felixa Bertla, Szwajcara. „Szwajcarskie zęby" doktora Bertla, powiadała, cieszyły się w pewnych sferach ogromną popularnością, toteż prowadził on rozległą praktykę.

Śpiewacy operowi, lękając się, iż nowe kształty umieszczone w ich ustach źle wpłyną na barwę ich głosu, aktorzy i inne osobistości życia publicznego ściągały aż z San Francisco, by zamówić sobie sztuczne szczęki.

Doktor Bertl potrafił dokładnie skopiować naturalne zęby pacjenta, a także eksperymentował z rozmaitymi składnikami, badając wpływ, jaki wywierały na brzmienie głosu.

Gdy doktor Bertl wykonał sztuczną szczękę dla babki Dolarhyde, zęby wyglądały dokładnie jak prawdziwe. Dzięki sile osobowości nic nie straciła ze swego niepowtarzalnego czaru, oświadczyła na koniec ze swym zjadliwym uśmieszkiem.

Jeżeli kryła się w tym nawet jakaś lekcja poglądowa, to Francis docenił ją znacznie później: nie ma co liczyć na operację, dopóki sam za nią nie zapłaci.

Francis potrafił wytrwać przy obiedzie tylko dlatego, że liczył na to, co nastąpi później.

Mąż Królowej Matki Bailey przyjeżdżał po nią co wieczór wozem zaprzężonym w muły, którym rozwoził drewno. Jeżeli babka była czymś zajęta na górze, Francis jechał z nimi alejką aż do głównej drogi.

Na tę wieczorną przejażdżkę czekał cały dzień: zasiadał na koźle wozu obok Królowej Matki; jej wysoki, chudy mąż zazwyczaj milczał i był niemal niewidzialny w mroku, żelazne obręcze kół chrzęściły o żwir, a wędzidła podzwaniały miarowo. Dwa gniade muły, niekiedy ubłocone, z krótko przystrzyżonymi i sterczącymi niczym szczotki grzywami, chłostały się ogonami po zadach. Woń potu i wygotowanego perkalu, pachnąca i ciepła uprząż. Czuło się także zapach drzewnego dymu, ilekroć pan Bailey oczyszczał nowe grunty, a jeśli brał ze sobą strzelbę do pracy, w wozie leżało później kilka królików albo wiewiórek, wyciągniętych tak, jakby jeszcze biegły.

W czasie przejażdżek nigdy nie rozmawiali; pan Bailey odzywał się tylko do mułów. Na wybojach chłopiec podskakiwał i wpadał na Baileyów. Gdy wysadzali go na końcu alejki, obiecywał im zawsze, że wróci do domu, i śledził oddalającą się lampę wozu. Słyszał, jak rozmawiają ze sobą. Czasami Królowa Matka rozśmieszała czymś męża i śmiała się wraz z nim. Przyjemnie było słuchać ich tam, w ciemności, i wiedzieć, że to nie z niego się śmieją. Później zmienił zdanie na ten temat…

Towarzyszką zabaw Francisa Dolarhyde'a była czasami córka dzierżawcy, który mieszkał o trzy pola dalej. Babka pozwalała jej przychodzić, bo bawiło ją ubieranie małej w stroje Marian z lat dzieciństwa.

Była to niespokojna, rudowłosa dziewczynka, którą męczyła zbyt długa zabawa.

Pewnego upalnego czerwcowego popołudnia, znudzona łowieniem żuków za pomocą słomki na podwórku obok kurnika, poprosiła Francisa, żeby jej pokazał siusiaka.

W kącie pomiędzy kurnikiem a niskim żywopłotem, który zasłaniał ich przed widokiem z niższych okien domu, pokazał jej to, co chciała. Odwzajemniła mu się w podobny sposób, opuszczając postrzępione bawełniane majtki aż do kostek.

Kiedy przysiadł na piętach, by móc się lepiej przyjrzeć, zza rogu, sunąc na grzbiecie i wzbijając kurz trzepoczącymi skrzydłami, wypadł nagle bezgłowy kurczak. Spętana majtkami dziewczynka odskoczyła do tyłu, gdy ochlapał jej krwią stopy i łydki.

Francis, z opuszczonymi portkami, zerwał się na równe nogi w chwili, gdy w ślad za kurczakiem zza rogu wyszła Królowa Matka Bailey i zobaczyła ich.

– Słuchaj no, chłopcze – powiedziała spokojnie.- Chciałeś koniecznie zobaczyć, co jest co, no to zobaczyłeś, ale teraz zmykajcie stąd i znajdźcie sobie coś lepszego do roboty Zajmijcie się czymś odpowiednim dla dzieci i nie ściągajcie gatek. A najpierw pomóżcie mi oboje złapać tego koguta.

Zakłopotanie dzieciaków szybko ustąpiło, gdy kogut wymknął im się z rąk. Ale babka przyglądała im się z okna na piętrze…

Babka widziała, jak Królowa Matka wraca do domu, a dzieci wchodzą do kurnika. Odczekała z pięć minut, po czym zaskoczyła je znienacka. Gwałtownie otworzyła drzwi i zastała dzieciaki zbierające pióra na pióropusze.

Odprawiła dziewczynkę, Francisa natomiast zaprowadziła do domu.

Powiedziała, że odeśle go z powrotem do Brata Kumpla, ale przedtem musi go ukarać.

– Idź na górę. W pokoju zdejmij spodnie i czekaj, póki nie wrócę z nożyczkami.

Czekał godzinami, leżąc bez spodni na łóżku, ściskając w dłoni skraj narzuty i spodziewając się nożyczek. Przeczekał odgłosy kolacji na dole, a także stukot i poskrzypywanie wozu z drewnem oraz parskanie mułów, gdy wreszcie mąż przyjechał po Królową Matkę.

Nad ranem zasnął, lecz zaraz zbudził się gwałtownie i dalej czekał.

Ale babka nie przyszła. Być może zapomniała.

Z biegiem dni czekał nadal, wielokrotnie doświadczając mrożącego strachu. Czekał już zawsze.

Unikał Królowej Matki Bailey; nie odzywał się do niej i nie chciał wyjaśnić dlaczego. Niesłusznie uznał, że to ona opowiedziała babce, co takiego widziała na podwórku. Teraz już był święcie przekonany, że śmiech, jaki słyszał obserwując oddalającą się lampę wozu, dotyczył właśnie jego. Najwyraźniej nikomu nie mógł ufać.

Kiedy do głowy cisną się podobne myśli, trudno leżeć bez ruchu i zasnąć. Trudno jest leżeć spokojnie w taką jasną noc.

Francis wiedział, że babka ma rację. Tak bardzo ją przecież zranił. Okrył ją hańbą. Wszyscy już pewnie wiedzą, co zrobił nawet w dalekim St Charles. Nie miał do babki pretensji. Nie czuł do niej urazy. Wiedział, że bardzo ją kocha. I chciał być porządnym chłopcem.

Wyobrażał sobie, że do domu wdzierają się włamywacze, on staje w obronie babki, a ona odwołuje wszystko, co o nim powiedziała.

– Nie jesteś jednak pomiotem szatana, Francis. Jesteś moim grzecznym chłopcem.

Ciągle rozmyślał o zakradającym się włamywaczu, który koniecznie chce pokazać babce swojego siusiaka.

Jak mógłby ją obronić? Był przecież za mały, żeby walczyć z dorosłym bandytą.

Przemyślał to sobie. W spiżarni leżał tasak Królowej Matki. Po zabiciu tamtego kurczaka wytarła go w gazetę. Musi go zdobyć. To jego obowiązek. Pokona strach przed ciemnością. Jeżeli naprawdę kocha swoją babkę, to inni jego muszą się bać w ciemnościach. Włamywacz też musi się go bać.

Zszedł cichaczem po schodach i znalazł tasak wiszący na gwoździu. Miał dziwny zapach, trochę jak ten bijący z kuchennego zlewu, gdy zarzynało się nad nim kurczaka. Był ostry, a jego ciężar napełniał spokojem.

Poszedł z tasakiem do pokoju babki, by upewnić się, czy nie ma tam jakichś włamywaczy.

Babka spała. Pomimo ciemności wiedział dokładnie, gdzie ona leży. Gdyby był tam włamywacz, musiałby usłyszeć jego oddech, tak jak słyszał oddech śpiącej babki. Wiedziałby doskonale, gdzie znajduje się jego szyja, tak samo jak wiedział, gdzie szukać babki. Tuż pod oddechem.

Gdyby tu był włamywacz, podkradłby się do niego po cichu, o tak. I uniósłby tasak oburącz nad głowę, właśnie w ten sposób.

Nadepnął na pantofel babki leżący przy łóżku. Ostrze tasaka zachwiało się w ciemności i brzęknęło o metalowy abażur lampki nocnej.

Babka przewróciła się na drugi bok i mlasnęła. Francis stał bez ruchu. Od trzymania uniesionego tasaka ręce mu drżały z wysiłku. Babka zaczęła pochrapywać.

Uczucie, jakie żywił do niej Francis, omal go nie rozsadziło. Wyśliznął się z pokoju. Rozpierało go szaleńcze pragnienie, by stanąć w jej obronie. Musiał czegoś dokonać, za wszelką cenę. Nie bał się już ciemności, ale dusił się w czterech ścianach.

Wyszedł tylnymi drzwiami na dwór i z twarzą zwróconą ku górze, oddychał gwałtownie, jak gdyby mógł wchłaniać w płuca światło gwiazd. Maleńki krążek księżyca uległ odkształceniu przeglądając się w białkach jego wywróconych oczu. Zaokrąglił się dopiero gdy spojrzenie Francisa przesunęło się w dół i gdy odbił się w jego źrenicach.

Przypływ miłości był nie do zniesienia, Francis nie mógł już wytrzymać. Ruszył w kierunku kurnika, coraz szybciej, czując chłód ziemi pod bosymi stopami i zimne ostrze tasaka, który obijał mu się o udo, kiedy puścił się biegiem, wiedząc, że za chwilę wybuchnie.

Francis nigdy w życiu nie doświadczył tak błogiego, kojącego spokoju jak wtedy, gdy mył się przy pompie na podwórku. Pogrążył się w nim ostrożnie i stwierdził, że spokój ten właściwie nie ma kresu, otacza go ze wszystkich stron.

To, czego babka łaskawie mu nie odcięła, sterczało jak nagroda, kiedy zmywał krew z brzucha i nóg. Jego umysł pracował jasno i spokojnie.

Powinien jednak coś zrobić z nocną koszulą. Najlepiej będzie ją ukryć pod workami w wędzarni.

Odkrycie martwego kurczaka zaskoczyło babkę. Powiedziała, że nie wygląda to na sprawkę lisa. W miesiąc później Królowa Matka znalazła następnego gdy poszła zbierać jajka. Tym razem kurczakowi ktoś ukręcił łeb. Babka oświadczyła przy stole, że jej zdaniem zrobiła to jakaś „mściwa służąca", którą ona musiała oddalić. Stwierdziła też, że powiadomiła o wszystkim szeryfa.

Francis w milczeniu siedział na swoim miejscu, rozwierając i zwierając dłoń na wspomnienie oka, które mrugnęło w jego ręku. Czasami w łóżku obmacywał się, by sprawdzić, czy nie ucięto mu siusiaka. Chwytając go, miał wrażenie, że na wewnętrznej stronie dłoni czuje mrugnięcie.

U babki następowały gwałtowne zmiany. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej kłótliwa i nie potrafiła utrzymać służby na dłużej. Choć brakowało jej sprzątaczki, to jednak przejęła osobisty nadzór nad kuchnią i strofowała Królową Matkę Bailey, co odbijało się tylko na jakości jedzenia. Królowa Matka, która całe życie spędziła w służbie u Dolarhyde'ów, była jedyną stałą pomocą domową.

Z twarzą zaczerwienioną od żaru kuchennego pieca, babka miotała się pomiędzy jednym zajęciem a drugim, często rzucając potrawy w trakcie przygotowywania i nie podając ich na stół. Przyrządzała dania z wczorajszych resztek, choć w spiżarni więdły stosy jarzyn.

Jednocześnie zaś fanatycznie zwalczała marnotrawstwo. Zmniejszała racje mydła i proszku do prania, aż w końcu pościel stała się brudnoszara.

Tylko w listopadzie przyjęła pięć czarnoskórych służących. Żadna jednak nie chciała zostać.

Kiedy ostatnia z nich opuściła dom, babka wpadła w szał. Miotała się po domu, wrzeszcząc i wyjąc. Wpadła do kuchni i zobaczyła, że Królowa Matka Bailey, rozwałkowawszy ciasto, pozostawiła na stolnicy rozsypaną łyżeczkę mąki.

Wśród kłębów pary i kuchennego żaru, na pół godziny przed obiadem, podeszła do Królowej Matki i uderzyła ją w twarz.

Zaszokowana Królowa Matka upuściła łyżkę wazową i z oczu pociekły jej łzy. Babka powtórnie uniosła rękę do ciosu, lecz odepchnęła ją duża, różowa dłoń.

– Niech się pani nie waży. Pani już nie jest sobą, ale niech się pani nawet nie waży tknąć mnie palcem.

Miotając obelgi, babka gołymi rękami przewróciła gorący garnek z zupą, która rozlała się, ściekając z sykiem po kuchennej płycie. Poszła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Francis słyszał, jak przeklina i ciska wszystkim, co ma pod ręką, o ściany. Nie wyszła przez cały wieczór.

Królowa Matka starła resztki zupy i nakarmiła starców. Zebrała swój nieliczny dobytek do koszyka, włożyła stary sweter i zrobioną na drutach czapkę. Szukała Francisa, ale nie mogła go znaleźć.

Siedziała już na wozie, gdy zobaczyła go przycupniętego w kącie werandy. Patrzył, jak ciężko zsiada z kozła i człapie ku niemu.

– Odchodzę, Oposku. Już tu nie wrócę. Sironia ze sklepu spożywczego zadzwoni do twojej mamy. A gdybyś mnie potrzebował, zanim mama przyjedzie po ciebie, to wiesz, gdzie mieszkam.

Cofnął się, czując dotyk jej dłoni na policzku.

Pan Bailey cmoknął na muły. Francis patrzył w ślad za oddalającą się lampą wozu. Już od dawna obserwował ją z uczuciem smutku i pustki, bo zrozumiał, że Królowa Matka go zdradziła. Ale teraz już się nie przejmował. Cieszył się nawet. Słabe światło lampy naftowej znikające w oddali jest niczym w porównaniu z blaskiem księżyca.

Zastanawiał się, co czuje się, zabijając muła.


Marian Dolarhyde Vogt nie zareagowała na telefon Królowej Matki Bailey.

Zjawiła się dopiero dwa tygodnie później, wezwana przez szeryfa z St Charles. Przyjechała po południu, za kierownicą przedwojennego packarda. Nosiła rękawiczki i kapelusz.

Zastępca szeryfa czekał na nią u wylotu alejki. Nachylił się do okna samochodu.

– Pani Vogt, pani matka dzwoniła dziś koło południa do naszego biura. Twierdziła, że jej służba kradnie. Kiedy tu przyjechałem, wybaczy pani, ale mówiła coś od rzeczy.

Szeryf doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien skontaktować się z panią. Rozumie pani, co mam na myśli.

W końcu pan Vogt jest osobą publiczną i w ogóle…

Marian zrozumiała. Jej mąż był teraz inspektorem robót publicznych w St Louis i nie cieszył się specjalnymi względami partii.

– O ile wiem, nikt więcej tu nie zaglądał – stwierdził zastępca szeryfa.

Marian zastała matkę we śnie. Dwoje staruszków siedziało przy stole, czekając z uporem na lunch. Jakaś kobieta snuła się po podwórku w samych majtkach.

Marian zatelefonowała do męża.

– Jak często sprawdzają takie miejsca… widocznie niczego nie spostrzegli… Nie mam pojęcia, czy jacyś krewni składali skargi, moim zdaniem ci ludzie nie mają żadnych krewnych… Nie. Ty trzymaj się od tego z daleka. Potrzebuję paru czarnych. Załatw mi kilka czarnych… i doktora Watersa. Sama się tym zajmę.

Doktor z ubraną na biało pielęgniarką przybył w ciągu czterdziestu pięciu minut, a chwilę później kryta ciężarówka przywiozła pokojówkę Marian i jej pięć innych służących.

Kiedy Francis wrócił ze szkoły, Marian, doktor i pielęgniarka znajdowali się w pokoju babki. Francis słyszał jej przekleństwa. Gdy wytoczyli ją z domu na jednym z wózków inwalidzkich, miała szkliste oczy, a na ręku przylepiony kawałek waty. Bez sztucznej szczęki jej twarz zapadła się i zmieniła. Marian również miała świeżo obandażowaną rękę, po ugryzieniu.

Babkę odwieziono samochodem doktora. Siedziała pod opieką pielęgniarki na tylnym siedzeniu. Francis patrzył, jak odjeżdża. Chciał jej pomachać, ale zaraz opuścił rękę.

Ekipa sprzątaczek Marian wyszorowała i wywietrzyła dom, urządziła gigantyczne pranie i wykąpała staruszków. Marian pracowała wraz z nimi, nadzorując przyrządzanie zaimprowizowanego posiłku.

Odzywała się do Francisa tylko wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, gdzie czego szukać.

Potem odesłała służbę i wezwała władze okręgowe. Wyjaśniła, że pani Dolarhyde doznała wylewu krwi do mózgu.

Było już ciemno, gdy ludzie z opieki społecznej przyjechali po pacjentów szkolnym autokarem. Francis sądził, że jego także zabiorą. Nie brano go jednak pod uwagę.

W domu pozostali tylko Marian i Francis. Ona siedziała przy stole w jadalni, z twarzą ukrytą w dłoniach. On wyszedł na zewnątrz i wdrapał się na dziką jabłoń.

W końcu Marian zawołała go. Spakowała walizeczkę z jego ubraniami.

– Musisz pojechać ze mną – powiedziała w drodze do samochodu. – Wsiadaj. Tylko nie kładź nóg na siedzeniu.

Odjechali packardem, zostawiając na podwórku tylko pusty fotel na kółkach.

Obyło się bez skandalu. Władze stwierdziły, że wypadek pani Dolarhyde to prawdziwe nieszczęście, że prowadziła wszystko wspaniale. Honor Vogtów nie ucierpiał.

Babkę osadzono w prywatnym sanatorium dla nerwowo chorych. Dopiero po czternastu latach Francis miał znowu pojawić się w jej domu.


– Francis, to twoje przyrodnie siostry i brat – oświadczyła matka. Znajdowali się w bibliotece Vogtów.

Ned Vogt miał dwanaście lat, Victoria trzynaście, a Margaret dziewięć. Ned i Victoria spojrzeli po sobie. Margaret wbiła wzrok w podłogę.

Francisa umieszczono w pokoju u szczytu schodów dla służby. Od czasu katastrofalnych wyborów w roku 1944 Vogtowie nie zatrudniali już pokojówki na piętrze.

Zapisano go do szkoły podstawowej imienia Pottera Gerarda, kilka kroków od domu i z dala od prywatnej szkoły episkopalnej do której uczęszczały pozostałe dzieci.

Przez pierwsze kilka dni dzieci Vogtów ignorowały go w miarę możliwości, lecz już pod koniec pierwszego tygodnia Ned i Victoria weszli po schodach dla służby w odwiedziny.

Francis słyszał ich szepty kilka minut wcześniej, nim jeszcze poruszyła się klamka u drzwi. Kiedy stwierdzili, że są zamknięte na zasuwkę, nawet nie próbowali pukać.

– Otwórz – polecił Ned.

Francis otworzył. Bez słowa zaczęli przeglądać jego ubrania w szafie. Ned Vogt wysunął szufladę w małej toaletce i dwoma palcami zaczął wyciągać schowane tam przedmioty: urodzinowe chusteczki z wyszytym monogramem „FD", kapodaster do gitary, kolorowego żuka w butelce po pastylkach, egzemplarz Baseball Joe in the World Series, który kiedyś zamókł, i kartkę z życzeniami podpisaną „Sarah Hughes, koleżanka z klasy".

– A to co? – zapytał Ned.

– „Kapo".

– Do czego to?

– Do gitary.

– Masz gitarę?

– Nie.

– Więc po co ci to? – spytała Victoria.

– Mój ojciec tego używał.

– Nic nie rozumiem. Co ty powiedziałeś? Każ mu to powtórzyć, Ned.

– Powiedział, że to należało kiedyś do jego ojca. – Ned wytarł nos w jedną z chusteczek i wrzucił ją z powrotem do szuflady.

– Przyszli dziś po kucyki – powiedziała Victoria.

Usiadła na wąskim łóżku. Ned usadowił się koło niej, oparty plecami o ścianę i z nogami na kołdrze.

– Nie ma już kucyków – stwierdził Ned. – I nie ma już letniego domu nad jeziorem. A wiesz dlaczego? No mów, ty mały skurwysynu.

– Ojciec jest ciężko chory i nie zarabia już tyle forsy powiedziała Victoria. – Czasami wcale nie chodzi do biura.

– A wiesz, dlaczego choruje, skurwysynu? – zapytał Ned. – Mów tak, żebym cię mógł zrozumieć.

– Babka mówiła, że z niego kawał pijaka. No co, zrozumiałeś?

– Choruje na sam widok twojej wrednej gęby – oświadczył Ned.

– To dlatego ludzie na niego nie głosowali – dorzuciła Victoria.

– Wynoście się – warknął Francis. Kiedy odwrócił się, żeby otworzyć drzwi, Ned kopnął go w plecy. Francis próbował oburącz złapać się za nerki, co ocaliło mu palce, kiedy Ned kopnął go w żołądek.

– Och, Ned – jęknęła Victoria. – Och, Ned.

Ned schwycił Francisa za uszy i przysunął go do lustra nad toaletką.

– Dlatego właśnie choruje! – Wyrżnął jego twarzą w lustro.

– To dlatego choruje! – Trzask. – Właśnie dlatego! – Trzask. Lustro umazane było krwią i śluzem. Ned w końcu przestał i Francis opadł na podłogę. Victoria spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma, przygryzając dolną wargę. Zostawili go. Twarz miał mokrą od krwi i śliny. Oczy łzawiły mu z bólu, ale nie płakał.

Загрузка...