– Ja wiem, że to polityka, ty wiesz, że to polityka, ale teraz też bawisz się mniej więcej w to samo – tłumaczył Crawford Grahamowi, kiedy późnym popołudniem szli State Street Mali do gmachu FBI. – Rób to, co do tej pory, znajdź mi tylko wszelkie analogie, a już ja się zajmę resztą.
Policja miejska Chicago zwróciła się do działu analiz psychologicznych FBI z prośbą o szczegółową ocenę sylwetek ofiar. Rzekomo chcieli wykorzystać te dane do opracowania rozmieszczenia dodatkowych patroli podczas pełni księżyca.
– Próbują tylko chronić własne dupy – dowodził Crawford, potrząsając torebką frytek. – Ofiary wywodziły się z ludzi zamożnych, więc trzeba rozmieścić patrole w bogatych dzielnicach. Wiedzą, że podniesie się wrzask jak jasna cholera… odkąd spłonął Freddy, szefowie okręgów żrą się ze sobą o dodatkowe posiłki. Więc jeżeli będą patrolować dzielnice zamożnej klasy średniej, a on uderzy na slumsy, to niech Bóg ma w swej opiece ojców miasta! Tyle że w razie czego będą mogli zwalić wszystko na tych cholernych federalnych. Już to słyszę…To oni nam tak kazali. To ich robota".
– Nie sądzę, żeby istniało większe prawdopodobieństwo, że on uderzy w Chicago, a nie gdzie indziej – rzekł Graham. – Nie ma podstaw do takiego wniosku. To nieobliczalny bzik. Dlaczego Bloom nie może opracować tych danych? Jest przecież konsultantem na Wydziale Behawioryzmu.
– Oni nie chcą jego opinii, tylko naszej. Zwalanie winy na Blooma nic by im nie dało. A zresztą on jeszcze nie wyszedł ze szpitala. Dostałem polecenie, żeby się tym zająć. Ktoś z Kapitolu rozmawiał z Ministerstwem Sprawiedliwości. Góra każe to załatwić. Więc jak?
– Zgoda. Ostatecznie i tak się tym zajmuję.
– Tak właśnie myślałem – stwierdził Crawford. – Po prostu rób dalej swoje.
– Wolałbym wrócić do Birmingham.
– Nie – uciął Crawford. – Zostaniesz ze mną.
Na zachodzie dogorywały ostatnie blaski piątkowego wieczoru. Zostało dziesięć dni.