35

– Możesz mi wreszcie zdradzić, dokąd mnie zabierasz? – spytała Reba McClane po dziesięciu minutach jazdy furgonetką Dolarhyde'a. Miała nadzieję, że na piknik.

Furgonetka zatrzymała się. Reba usłyszała, jak Dolarhyde opuszcza szybę po swojej stronie.

– Jestem Dolarhyde – powiedział. – Doktor Warfield zostawił mi przepustkę.

– Tak, proszę pana. Zechce pan wsunąć to pod wycieraczkę po wyjściu z wozu.

Ruszyli powoli. Reba wyczuła lekki zakręt drogi. Dziwne, duszące zapachy. Ryk słonia.

– Zoo – powiedziała. – Cudownie! – Wolałaby wprawdzie piknik, ale co tam, też dobrze. – Kim jest ten doktor Warfield?

– Dyrektorem zoo.

– To twój znajomy?

– Nie. Ale oddaliśmy mu przysługę z tym filmem, więc teraz się rewanżują.

– W jaki sposób?

– Będziesz mogła dotknąć tygrysa.

– A to ci niespodzianka!

– Czy widziałaś kiedyś tygrysa?

Ucieszyła się, że zdobył się na takie pytanie.

– Nie. Z dzieciństwa pamiętam pumę. Tylko ją mieli w zoo w Red Deer. Porozmawiajmy o tym chwilkę.

– Właśnie leczą tygrysowi ząb. Muszą go… uśpić. Jeśli chcesz, będziesz go mogła dotknąć.

– Czy będzie tam tłum ludzi?

– Nie. Żadnej publiczności. Tylko Warfield, ja i jeszcze parę osób. Telewizja wejdzie dopiero po nas. To jak, chcesz?

Pytanie zabrzmiało dziwnie natarczywie.

– Tam do licha, pewnie, że chcę! Dziękuję. To wspaniała niespodzianka.

Furgonetka zatrzymała się.

– Hm, a skąd będę wiedziała, że on już smacznie śpi?

– Połaskocz go. Jeśli się zaśmieje, bierz nogi za pas.

W sali zabiegowej Reba wyczuła pod butami linoleum.

Pomieszczenie było chłodne, rozbrzmiewało zwielokrotnionym echem. Z daleka promieniowało ciepło.

Rytmiczne szuranie ciężkich stóp – to Dolarhyde poprowadził ją w bok, aż poczuła napór ścian w rogu sali.

Zwierzę już tu było, czuła jego zapach.

Czyjś głos.

– Teraz do góry. Spokojnie. I w dół. Czy możemy zostawić pod nim pasy, doktorze Warfield?

– Tak. Owińcie tę poduszkę jednym z zielonych ręczników i wsuńcie mu ją pod głowę. Jak skończymy, przyślę po was Johna.

Oddalające się kroki.

Czekała, że Dolarhyde coś jej powie. Ale milczał.

– Jest tutaj – odezwała się więc.

– Dziesięciu mężczyzn przydźwigało go na pasach. Jest olbrzymi. Ma trzy i pół metra długości. Doktor Warfield osłuchuje mu właśnie serce. Teraz zagląda mu pod powiekę. A oto i on.

Ktoś stanął przed nią, wytłumiając echa.

– Doktor Warfield, Reba McClane – przedstawił Dolarhyde.

Wyciągnęła rękę. Ujęła ją czyjaś duża, miękka dłoń,

– Dziękuję, że pozwolił mi pan tu przyjść – powiedziała. – To wielka frajda.

– To ja się cieszę, że mogła pani przyjechać. Nareszcie jakaś odmiana. A przy okazji, jesteśmy bardzo wdzięczni za film.

Głęboki, kulturalny głos zdradzał, że doktor Warfield jest w średnim wieku. Przypuszczała, że pochodzi z Virginii.

– Zanim doktor Hassler przystąpi do zabiegu, musimy poczekać i sprawdzić, czy zwierzę oddycha regularnie i czy ma silne serce. Hassler właśnie ustawia sobie lusterko na czole. Tak między nami mówiąc, nosi je tylko po to, żeby miał czym przyciskać perukę. Przedstawię go pani. Panie Dolarhyde?

– Ależ oczywiście.

Reba wyciągnęła rękę do Dolarhyde'a. Ujął ją bez pośpiechu, za to lekko. Jego dłoń zostawiła jej na kostkach warstewkę potu.

Doktor Warfield podał jej ramię i ruszyli powoli.

– Już sobie smacznie śpi. Czy ma pani pojęcie… Jeśli pani chce, opiszę go pani. – Przerwał, trochę niepewny, jak zabrać się do rzeczy.

– Z dzieciństwa pamiętam obrazki w książkach, a raz widziałam pumę w zoo koło naszego domu.

– Ten tygrys to jakby superpuma – rzekł Warfield. – Ma szerszą klatkę piersiową, masywniejszy łeb i silniejszą budowę oraz muskulaturę. To czteroletni samiec bengalski. Od nosa po koniec ogona mierzy około trzy i pół metra, waży czterysta kilogramów. Leży teraz na prawym boku, w silnym świetle lamp.

– Czuję te światła.

– Wygląda imponująco, cały w pomarańczowe i czarne pasy, pomarańczowy jest tak intensywny, że nieomal przenika w powietrze. – Nagle Warfield przestraszył się, że opowiadanie dziewczynie o kolorach zakrawa na celowe okrucieństwo, ale rzut oka na jej twarz wystarczył, by się uspokoił. – Jesteśmy trzy metry od niego. Czuje już pani jego zapach?

– Tak.

– Być może wie już pani od pana Dolarhyde'a, że jakiś kretyn zaczął szturchać tego tygrysa łopatą naszego ogrodnika. I zwierzę złamało sobie na niej górny kieł. No i jak, doktorze Hassler?

– Ma się znakomicie. Odczekamy jeszcze minutkę albo dwie.

Warfield przedstawił dziewczynie dentystę.

– Moja droga, jest pani pierwszą miłą niespodzianką, jaką mi sprawił Frank Warfield – oświadczył Hassler. – Chce pani tego dotknąć? To złoty ząb, a właściwie kieł. – Wsunął go jej do ręki. – Ciężki, prawda? Oczyściłem złamany ząb, kilka dni temu wziąłem odcisk, a dzisiaj nałożę tę koronę. Rzecz jasna, mogłem wykonać ją z jakiegoś białego materiału, ale uznałem, że tak będzie zabawniej. Doktor Warfield może zaświadczyć, że nigdy nie przepuszczam okazji, żeby się czymś popisać. Ale jest na tyle nieuprzejmy, że nie pozwala mi umieścić swojej reklamy na klatce.

Wrażliwymi, choć zniszczonymi palcami wymacała stożek, krzywiznę i czubek kła.

– Niezła robota! – W pobliżu słyszała powolny, głęboki oddech.

– A to się dzieciaki wystraszą, jak ziewnie – rzekł Hassler. – Nie sądzę, żeby ten kieł skusił jakiegoś złodzieja.

No, to do roboty. Mam nadzieję, że się pani nie boi? Ten pani muskularny kawaler patrzy na nas jak sroka w gnat. Mam nadzieję, że pani do tego nie zmusza?

– Nie, gdzie tam! Sama chcę.

– Stoimy teraz za jego plecami – poinformował doktor Warfield. – Drzemie sobie jakieś trzy czwarte metra od pani, na stole zabiegowym, mniej więcej na wysokości pasa. Coś pani powiem, położę pani lewą rękę – pani jest praworęczna, prawda? – no więc położę pani lewą rękę na krawędzi stołu, a pani będzie go mogła dotykać prawą. Nie musi się pani spieszyć. Będę tuż obok.

– Ja także – stwierdził doktor Hassler. Bawili się znakomicie. W gorącym świetle lamp jej włosy pachniały niczym świeże trociny na słońcu.

Reba poczuła ciepło na czubku głowy, od którego swędziała ją cała skóra. Czuła zapach swych rozgrzanych włosów, mydła, którego używał Warfield, alkoholu, środka dezynfekującego i kociej sierści. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje, ale przemogła się szybko.

Chwyciła krawędź stołu i niepewnie wyciągnęła drugą rękę. Jej palce dotknęły futra – na wierzchu rozgrzanego, poniżej chłodniejszego – aż wreszcie dotarły do ciepła poniżej. Rozpostarła dłoń na gęstej sierści i przesuwała ją łagodnie, czując, jak futro poddaje się jej pieszczotom, z włosem i pod włos, a skóra naciąga się na szerokich, pracujących w rytm oddechu żebrach.

Chwyciła kępę sierści i poczuła, że futro przecieka jej między palcami. Bliskość zwierzęcia sprawiła, że jej twarz zaróżowiła się, a ona sama poczuła mimowolne skurcze twarzy, typowe dla ociemniałych, których tak starała się wystrzegać.

Warfield i Hassler cieszyli się widząc, jak się zapomniała. Przeprowadzili ją przez falujące okno, za szybę nowego wrażenia, do którego przyciskała teraz twarz.

Dolarhyde obserwował całą scenę z cienia. Potężne mięśnie jego pleców dygotały, po zebrach ściekła mu kropla potu.

Doktor Werfield szepnął Rebie do ucha:

– I jeszcze z drugiej strony.

Poprowadził ją wokół stołu, tak że jej dłoń sunęła wzdłuż ogona.

Nagły skurcz serca Dolarhydea, kiedy jej palce przesunęły się po owłosionych tygrysich jądrach. Potrzymała je przez chwilę i ruszyła dalej.

Warfield podniósł wielką łapę zwierzęcia i wsunął ją Rebie do ręki. Czuła szorstość poduszek i zapach unoszący się z podłogi klatki. Warfield nacisnął palec tygrysa, żeby wysunął się pazur. Dłonie dziewczyny wypełniły ciężkie, prężne mięśnie łopatek.

Dotknęła uszu tygrysa, pomacała jego szeroki łeb i – prowadzona przez weterynarza – musnęła jego szorstki język. Gorący oddech zwierzęcia poruszył włoski na jej przedramieniu.

Na koniec doktor Warfield założył jej stetoskop. Oparła dłonie na rytmicznie falującej klatce piersiowej zwierzaka, uniosła twarz do góry, a uszy wypełnił jej donośny łomot tygrysiego serca.

Gdy odjeżdżali, Reba McClane była spokojna, choć zarumieniona i podekscytowana. W pewnym momencie odwróciła się do Dolarhyde'a i szepnęła powoli:

– Dziękuję… bardzo ci dziękuję. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, napiłabym się teraz martini.

– Zaczekaj chwilę – powiedział Dolarhyde, parkując na swoim podwórku.

Reba ucieszyła się, że nie wrócili do niej. Jej mieszkanie było jakieś takie zatęchłe, spokojne.

– Przypadkiem nie sprzątaj. Wprowadź mnie i powiedz, że jest porządek.

– Zaczekaj.

Zaniósł do domu torbę że sklepu z alkoholami i rozejrzał się szybko. W kuchni przystanął na chwilę i ukrył twarz w dłoniach. Nie był pewny tego, co robi. Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, choć nie ze strony kobiety. Bał się spojrzeć na schody. Musiał coś zrobić, ale nie wiedział jak. Powinien jednak odwieźć ją do domu.

Zanim dostąpił Przeistoczenia, na nic takiego by się nie poważył.

Teraz zdał sobie sprawę, że może zrobić wszystko, cokolwiek. Co tylko zechce. Co bądź.

Wyszedł na dwór, na słońce, w długi, niebieski cień furgonetki. Reba McClane przytrzymała się jego ramion, dopóki nie postawiła stopy na ziemi.

Wyczuła ogrom domu, oceniła jego wysokość po brzmieniu echa zamykanych drzwi furgonetki.

– Cztery kroki po trawie. Później będzie rampa – powiedział Dolarhyde.

Wzięła go pod rękę. Przebiegł go dreszcz. Wilgoć potu pod bawełnianą tkaniną.

– Rzeczywiście, masz tutaj podjazd. Po co?

– Kiedyś był tu dom starców.

– Ale teraz już nie?

– Nie.

– Wydaje się chłodny i wysoki – oświadczyła w salonie. Powietrze jak w muzeum. O, czyżby to było kadzidło? W oddali tykanie zegara. – To duży dom, prawda? Ile ma pokoi?

– Czternaście.

– Jest stary. I wszystkie sprzęty też są stare. – Otarła się o ozdobiony frędzlami abażur lampy i musnęła go palcami.

Nieśmiały pan Dolarhyde. Doskonale wiedziała, że podniecił go jej widok z tygrysem; gdy opuszczając salę zabiegową ujęła go pod rękę, dygotał jak koń wyścigowy.

Zorganizowanie tej wycieczki to elegancki gest z jego strony. Może również wymowny, tego nie była pewna.

– Martini?

– Pozwól, że pójdę z tobą i sama je przygotuję – powiedziała zrzucając buty.

Strzepnęła z palca odrobinę wermutu do kieliszka. Do tego dwie i pół uncji dżinu i dwie oliwki. Szybko znalazła w tym domu punkty orientacyjne: tykający zegar, szum aparatu klimatyzacyjnego pod oknem. Podłoga koło drzwi kuchennych była rozgrzana, prawdopodobnie przez popołudniowe słońce. Zaprowadził ją do wielkiego fotela. Sam przysiadł na kanapie.

Powietrze było naładowane elektrycznością. Zdawało się, że na mgnienie oka utrwala ślad każdego ruchu, jak fosforyzujące morze. Ona odstawiła szklankę na podręczny stolik; on włączył muzykę.

Dolarhydeowi pokój wydawał się odmieniony. Reba była pierwszą osobą, na której towarzystwo w tym domu zgodził się dobrowolnie; teraz pokój podzielił się na jej część i jego.

Muzyka, Debussy, i przygaszone światło.

Zapytał ją o Denver. Opowiedziała mu to i owo, ale z roztargnieniem, jak gdyby myślami błądziła gdzie indziej. Opisał jej dom i otoczone żywopłotem podwórko. Ale nie czuli potrzeby rozmowy.

W ciszy, kiedy zmieniał płytę, powiedziała nagle:

– Ten cudowny tygrys, ten dom… jesteś pełen niespodzianek, D. Tak naprawdę, to chyba nikt cię nie zna.

– A pytałaś ich?

– Kogo?

– Kogokolwiek.

– Nie.

– Więc skąd wiesz, że nikt mnie nie zna? – Skoncentrowany na prawidłowej wymowie, powiedział to tonem zupełnie neutralnym.

– Wiesz, kilka kobiet z Gateway widziało nas kiedyś, jak wsiadałam do twojej furgonetki. Człowieku, z ciekawości omal nie pękły. Ni stąd, ni zowąd miałam nagle towarzystwo przy automacie z coca-colą.

– Czego się chciały dowiedzieć?

– No, liczyły na jakieś zawiesiste plotki. A jak się przekonały, że nic z tego, odeszły. Tak tylko próbowały coś wywąchać.

– I co powiedziały?

Zamierzała przedstawić nachalną ciekawość kobiet jako żart wymierzony przeciw sobie. Ale jakoś nie wyszło.

– Wszystko je ciekawi – odparła. – Uważają, że jesteś bardzo interesujący i tajemniczy. Patrz, jaki komplement.

– Czy mówiły ci, jak wyglądam?

Zrobił to bardzo zgrabnie, pytanie zabrzmiało jak rzucone od niechcenia, ale Reba wiedziała, że to nie żarty. Podjęła rękawicę.

– Ja ich nie pytałam. Ale owszem, mówiły, jak według nich wyglądasz. Chcesz usłyszeć? Dosłownie? Bo jeśli nie, to nie proś. – Była pewna, że jednak spyta.

Milczenie.

Nagle Reba poczuła, że jest sama, że miejsce, gdzie przed chwilą stał Dolarhyde, jest więcej niż puste, jak czarna dziura, która połyka wszystko i nic nie wydziela. Wiedziała; że nie mógł wyjść z pokoju tak, żeby go nie usłyszała.

– Chyba ci jednak powiem – stwierdziła. – Jest w tobie jakaś twarda i nieustępliwa schludność, która im się podoba. Mówiły, że jesteś wspaniale zbudowany. – Było jasne, że nie może na tym poprzestać. – Mówią, że jesteś przewrażliwiony na punkcie swojej twarzy, ale że niepotrzebnie. Na przykład: „o, idzie ten wariat ze sztuczną szczęką".

– To Eileen, mam rację?

– Eileen.

Aha, nareszcie sygnał zwrotny. Czuła się teraz jak radio-astronom.

Była doskonałą parodystką. Mogła zaskakująco wiernie naśladować głos i sposób mówienia Eileen, ale była za mądra, żeby naśladować czyjąś wymowę w obecności Dolarhyde. Zacytowała więc Eileen, jak gdyby czytała z kartki.

– „To całkiem przystojny facet. Jak Boga kocham, chodziłam z wieloma gorszymi. Raz się nosiłam z takim hokeistą – grał chyba dla „Niebieskich" – co miał zagłębienie w wardze, bo mu się dziąsło zapadło. Oni wszyscy to mają, ci hokeiści. Wiecie, to takie no, męskie. Moim zdaniem pan D. ma najładniejszą cerę, jaką kiedykolwiek widziałam, i nie wiem, co bym dała za takie włosy". No i co? Zadowolony? Aha, i pytała mnie jeszcze, czy rzeczywiście jesteś taki silny, na jakiego wyglądasz.

– I co?

– Powiedziałam, że nie wiem. – Dopiła wermut i wstała.-Gdzie ty właściwie jesteś, u licha? – Usłyszała, jak przechodzi pomiędzy nią a kolumną od stereo. – A, tu jesteś. Chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę?

Odszukała palcami jego usta i pocałowała go, przyciskając lekko wargi do jego zaciśniętych zębów. Natychmiast zauważyła, że jest taki sztywny przez nieśmiałość, a nie odrazę.

Był zaskoczony.

– No, to może byś mnie tak zaprowadził do łazienki?

Ujęła go pod ramię i ruszyli korytarzem.

– Wrócę sama.

W łazience przygładziła włosy i przesunęła palcami wzdłuż krawędzi umywalki, szukając pasty do zębów i płynu do ust. Próbowała odszukać drzwiczki szafki z lekarstwami i stwierdziła, że nie ma żadnych drzwiczek, a tylko same zawiasy i odsłonięte półki. Wystrzegając się brzytwy, ostrożnie dotykała leżących tam przedmiotów, aż wreszcie znalazła butelkę. Zdjęła nakrętkę, powąchała, by się przekonać, czy o to jej chodzi, i przepłukała usta.

Po powrocie do salonu usłyszała znajomy dźwięk: szum przewijającego taśmę projektora.

– Muszę jeszcze przez chwilę popracować – wyjaśnił Dolarhyde, podając jej nową szklaneczkę martini.

– Oczywiście – powiedziała. Nie wiedziała, jak to rozumieć. – Jeżeli przeszkadzam ci w pracy, to sobie pójdę. Czy da się tu wezwać taksówkę?

– Nie. Chcę, żebyś została. Naprawdę. Muszę tylko przejrzeć jeden film. To nie potrwa długo.

Chciał ją posadzić w wielkim fotelu, ale ona wiedziała, gdzie jest kanapa i podeszła do niej.

– Czy ten film ma ścieżkę dźwiękową?

– Nie.

– A mogę dalej słuchać muzyki?

– Uhm.

Odnotowała jego zainteresowanie. Chciał, żeby została, był tylko przestraszony. A przecież nie miał powodu do obaw. No nic. Usiadła.

Martini było cudownie chłodne i orzeźwiające.

Dolarhyde przysiadł na drugim końcu kanapy. Pod jego ciężarem lód w szklance dziewczyny zagrzechotał. Projektor wciąż przewijał taśmę.

– Wyciągnęłabym się na chwilę, jeśli nie masz nic przeciwko temu – rzekła. – Nie, nie przesuwaj się, mam mnóstwo miejsca. Obudź mnie, gdybym się zdrzemnęła, dobrze?

Położyła się na kanapie, trzymając szklaneczkę na brzuchu. Koniuszkami włosów muskała jego rękę spoczywającą wzdłuż uda.

Nacisnął przycisk pilota i rozpoczął się film.

Dolarhyde chciał obejrzeć swój film z Leedsami albo Jacobimi w obecności tej kobiety. Chciał spoglądać bez przerwy to na ekran, to na Rebę. Wiedział, że ona nigdy niczego takiego nie przeżyje. Kobiety widziały ją, jak wsiadała do jego furgonetki. Wybij to sobie z głowy. Kobiety was widziały.

Obejrzy więc swój film o Shermanach – następnych, których odwiedzi. Zobaczy obietnicę przyszłej ulgi, i to w obecności Reby, przyglądając jej się do woli.

Na ekranie Nowy dom – tytuł wypisany drobnymi monetami na tekturowym opakowaniu koszuli. Dalekie ujęcie pani Sherman i dzieci. Zabawa w basenie. Pani Sherman trzyma się drabinki i patrzy w górę, ku kamerze. Jej błyszczące, wilgotne piersi pęcznieją nad stanikiem kostiumu, a blade nogi wykonują ruchy nożyc.

Dolarhyde był dumny ze swego opanowania. Będzie rozmyślał o tym filmie, a nie o tym drugim. W myślach jednak zaczął przemawiać do pani Sherman tak, jak mówił do Valerie Leeds w Atlancie.

Widzisz mnie teraz, o tak.

I odczuwasz to w ten sposób, o tak.

Przymierzanie starych ubrań. Pani Sherman ma na głowie kapelusz z szerokim rondem. Stoi przed lustrem. Odwraca się że sztucznym uśmieszkiem i przybiera teatralną pozę przed kamerą, kładąc rękę na karku. Na szyi ma broszkę z kameą.

Reba McClane porusza się na kanapie. Stawia kieliszek na podłodze. Dolarhyde czuje ciężar i ciepło. Oparła mu głowę na udzie. Jej kark jest blady, igrają na nim światłocienie filmu.

On siedzi bez ruchu, jedynie kciukiem zatrzymuje albo cofa film. Na ekranie pani Sherman pozuje przed lustrem w kapeluszu. Odwraca się do kamery i uśmiech.

Widzisz mnie teraz, o tak

I odczuwasz to w ten sposób, o tak

Czy teraz mnie czujesz? tak

Dolarhyde dygocze. Spodnie tak go uwierają. Czuje ciepło. Przez materiał czuje gorący oddech. Reba dokonała odkrycia.

Jego kciuk spazmatycznie włącza i wyłącza projektor.

Widzisz mnie teraz, o tak

I odczuwasz to w ten sposób, o tak

A czy czujesz go? tak

Reba rozpięła mu rozporek.

Ukłucie strachu. Nigdy dotąd nie miał wzwodu w obecności żywej kobiety. Ale jest przecież Smokiem, nie musi się bać.

Jej palce uwalniają go pracowicie.

Czy czujesz mnie teraz? tak

A czy czujesz go? tak

Wiem, że tak, o tak

Serce ci bije jak dzwon, tak

Musi trzymać ręce z dala od szyi Reby. Z daleka. Kobiety widziały ich razem w furgonetce. Jego dłoń ściska poręcz kanapy. Palce wbijają się w obicie.

Serce ci bije jak dzwon, tak

A teraz łomocze

Łomocze

Próbuje wyskoczyć z piersi, tak

A teraz jest szybkie i lekkie, coraz szybsze i lżejsze i…

Po wszystkim.

Już po wszystkim.

Reba opiera głowę na jego udzie i odwraca ku niemu rozpłomieniony policzek. Wsuwa mu ciepłą dłoń pod koszulę i kładzie mu ją na piersi.

– Mam nadzieję, że cię nie przyprawiłam o szok?

To raczej jej głos go zaszokował, głos żywej osoby. Musiał sprawdzić, czy jej serce wciąż bije. Biło. Łagodnie przytrzymała tam jego rękę.

– Rany boskie, chyba nie masz już dość, co?

Żywa kobieta. Jakież to dziwne. Przepełniony mocą Smoka, a może własną, bez trudu uniósł ją z kanapy. Niósł ją, jakby nic nie ważyła, tym łatwiej, że nie była bezwładna. Nie na górę. Nie na górę. Szybko. Gdziekolwiek. Szybko. Łóżko babki, jedwabna kołdra usuwa się spod nich.

– Och, poczekaj, muszę je zdjąć. Aj, podarłeś je. Nieważne. No chodź. Boże jedyny, człowieku. Ależ to słodkie! Nie, nie kładź mnie, proszę. Pozwól, że przyjdę do ciebie i sama go wezmę.

Z Rebą, swą jedyną żywą kobietą, uwięziony z nią w tej samej bańce czasu, po raz pierwszy odniósł wrażenie, że wszystko jest w porządku; wyzwalał swoje życie i siebie samego, poza śmiertelnymi, których wysyłał w gwiaździstą ciemność, za tę planetę bólu, wydzwaniającą harmonijnie odległości dzielące go od pokoju i obietnicy spoczynku.

Leżąc koło niej w ciemności, objął ją łagodnie i przytulił, by zamknąć jej drogę odwrotu. Gdy spała, Dolarhyde – przeklęty morderca jedenastu osób – co chwila nasłuchiwał bicia jej serca.

Wizerunki. Barokowe perły opadające w przyjaznej ciemności. Pistolet, z którego strzelał do księżyca. Wielki fajerwerk, który widział w Hongkongu, znany pod nazwą: „Smok ziejący perłami".

Smok.

Czuł się oszołomiony, rozszczepiony na drzazgi. Leżąc koło niej przez całą długą noc nasłuchiwał, przerażony, czy nie usłyszy siebie schodzącego w kimonie po schodach.

W nocy poruszyła się raz, szukając czegoś przez sen, aż dotknęła szklanki na nocnym stoliku. Zagrzechotały w niej zęby babki.

Dolarhyde przyniósł jej wody. Przytuliła się do niego w ciemności. Gdy zasnęła z powrotem, zdjął jej dłoń ze swego wielkiego tatuażu i ułożył sobie na twarzy.

O świcie zasnął mocno.

Reba McClane obudziła się o dziewiątej i usłyszała jego miarowy oddech. Przeciągnęła się leniwie w wielkim łóżku. On ani drgnął. Przypomniała sobie rozkład domu, rozmieszczenie dywanów, gołej podłogi; skąd dobiega tykanie zegara. Kiedy zorientowała się już we wszystkim, wstała i odszukała łazienkę.

Długo brała prysznic. Kiedy wróciła, on nadal spał. Jej podarta bielizna leżała na podłodze. Odszukała ją stopą i wepchnęła do torebki. Wciągnęła przez głowę bawełnianą sukienkę, wzięła laskę i wyszła na dwór.

Dolarhyde powiedział jej, że podwórko jest duże i płaskie, otoczone żywopłotem, ale z początku wolała uważać.

Poranny wietrzyk przenikał chłodem, choć słońce przygrzewało. Stała na podwórku, pozwalając, by wiatr igrał z jej dłońmi gronami jagód czarnego bzu. Wiatr znalazł zagłębienia w jej ciele, jeszcze wilgotne od natrysku. Wyciągnęła ręce i chłodny podmuch owionął jej piersi, pachy i przemknął między udami. Obok brzęczały pszczoły. Nie bała się ich, a one zostawiły ją w spokoju.

Dolarhyde obudził się. Przez chwilę rozglądał się, zdziwiony, że nie leży w sypialni na piętrze. Jego żółtawe oczy rozszerzyły się, gdy przypomniał sobie, co zaszło. Jak sowa przekręcił głowę, zerkając na drugą poduszkę. Pusta.

Czyżby chodziła po domu? Co mogła znaleźć? A może w nocy stało się coś złego? Coś, czego skutki musiałby uprzątnąć? Będzie podejrzany. Może nawet będzie musiał uciekać.

Zajrzał do łazienki i do kuchni. Na dół, do piwnicy, gdzie stał jego drugi wózek inwalidzki. Na piętro. Nie chciał tam zaglądać, ale musiał sprawdzić. Gdy wchodził po schodach, jego tatuaż giął się i falował. Smok z obrazu w sypialni przeszył go wzrokiem. Nie mógł pozostać że Smokiem sam na sam.

Z okna na piętrze dostrzegł Rebę na podwórku.

– FRANCIS! – Wiedział, że głos dobiega z sypialni. Wiedział, że to głos Smoka. Jego dwoista jedność ze Smokiem dezorientowała go. Po raz pierwszy odczuł ją, gdy położył dłoń na sercu Reby.

Smok nigdy dotąd do niego nie mówił. Teraz przeraził się.

– FRANCIS, CHODŹ TUTAJ.

Próbował zatykać uszy, byleby nie słyszeć przyzywającego go głosu, gdy zbiegał pędem po schodach.

Co ona mogła tu znaleźć? Zęby babki zagrzechotały w szklance, ale odsunął je, zanim przyniósł jej wodę. Niczego nie mogła zobaczyć.

Taśma Freddy'ego. Była w magnetofonie kasetowym w salonie. Sprawdził ją. Była przewinięta do początku. Nie mógł sobie przypomnieć, czy cofnął ją po przegraniu przez telefon do redakcji „Tattlera".

Nie wolno jej wpuścić z powrotem do domu. Nie wiedział, co mogłoby się zdarzyć. Mogłaby ją spotkać jakaś niespodzianka. Przecież Smok może zejść na dół. Wiedział, jak łatwo mógłby ją rozszarpać.

Kobiety widziały, jak wsiadała do jego furgonetki. Warfield pamięta ich razem.

Ubrał się pospiesznie.

Reba McClane poczuła zimną pręgę cienia pnia drzewa, a potem ciepło słońca, gdy przeszła dalej w głąb podwórka. Ciepło słońca i szum aparatu klimatyzacyjnego w oknie pozwalały jej zorientować się w każdej chwili, gdzie się znajduje. Nawigacja – dyscyplina jej życia – w tych warunkach była całkiem łatwa. Reba krążyła więc po placu, dotykając krzewów i wysokich kwiatów.

Zatrzymała się, nie wiedząc, w którą stronę jest zwrócona, gdy chmura przesłoniła słońce. Nie słyszała też aparatu klimatyzacyjnego – był wyłączony. Po chwili niepokoju klasnęła w dłonie i usłyszała kojące echo od strony domu. Otworzyła kopertę swego zegarka i dotknęła wskazówek, sprawdzając, która godzina. Wkrótce powinna zbudzić D. Musi wracać do domu.

Trzasnęły drzwi.

– Dzień dobry – powiedziała.

Brzęk kluczy, gdy szedł ku niej po trawie.

Zbliżał się ostrożnie, jak gdyby podmuchem mógł przewrócić ją na ziemię. Zobaczył, że ona wcale się go nie boi.

Nie była ani zakłopotana, ani zawstydzona tym, co robili w nocy. Nie była zła. Nie uciekała ani mu nie groziła. Zastanawiał się, czy nie wynika to z faktu, że nie widziała jego genitaliów.

Reba objęła go i oparła mu głowę na twardej piersi. Serce biło mu szybko.

Z trudem wyjąkał „Dzień dobry".

– Było cudownie, D. Naprawdę.

Rzeczywiście? Co w tej sytuacji wypada odpowiedzieć?

– To świetnie. Mnie też.

Tak, chyba wyszło nieźle. Trzeba ją stąd zabrać czym prędzej.

– Ale teraz muszę już wracać do domu – ciągnęła. – Siostra przyjedzie zabrać mnie na obiad. Jeśli chcesz, możesz pójść z nami.

– Muszę zajrzeć do pracy – powiedział, zmieniając kłamstwo, które miał w pogotowiu.

– Wezmę swoją torebkę. Tylko nie to!

– Przyniosę ci ją.

Ślepy na swoje uczucia, niezdolny wyrazić ich tak, jak blizna nie może się zaczerwienić. Dolarhyde nie wiedział, co naprawdę przydarzyło mu się z Rebą McClane, ani dlaczego. Był zmieszany, przepojony nowym strachem przed swą dwoistością.

Zagrażała mu. Nie zagrażała.

A wszystko za sprawą jej zaskakująco żywych i chętnych ruchów w łóżku babki.

Dolarhyde często nie wiedział, co czuje, dopóki nie przechodził do działania. Nie wiedział, co czuje w stosunku do Reby McClane.

Kiedy odwoził ją do domu, pewien niemiły incydent trochę go oświecił w tej materii.

Tuż za wylotem bulwaru Lindbergha na autostradę międzynarodową numer 70 Dolarhyde zajechał na stację benzynową Servco Supreme.

Pracownikiem stacji był silnie zbudowany ponurak, którego oddech zalatywał winem. Skrzywił się, gdy Dolarhyde kazał mu sprawdzić olej.

Brakowało co najmniej litra oleju. Pracownik stacji włożył więc lejek do bańki oleju i silnika.

Dolarhyde wysiadł, żeby zapłacić.

Ponurak z niezwykłym entuzjazmem przecierał szybę wozu; tarł ją i tarł bez przerwy, zwłaszcza od strony pasażera.

Reba McClane siedziała na składanym siedzeniu z nogą założoną na nogę i spódnicą zadartą nad kolana. Jej biała laska leżała pomiędzy siedzeniami.

Ponurak znów zabrał się za szybę, zaglądając Rebie pod spódnicę.

Dolarhyde podniósł wzrok znad portfela i przyłapał go na tym. Sięgnął przez okno do środka furgonetki i włączył wycieraczki na maksymalną szybkość, tak że uderzyły ponuraka po palcach.

– Hej, uważaj no! – Pracownik stacji zajął się bańką oleju. Wiedział, że go przyłapano i uśmiechał się chytrze. Dolarhyde obszedł furgonetkę i podszedł do niego.

– Ty skurwysynu! – Szybko uporał się z „s".

– Panie, co jest, czyś pan na głowę upadł? – Ponurak był mniej więcej tego samego wzrostu i wagi, ale nie mógł się równać z Dolarhyde'em jeśli chodzi o siłę. Był za młody, żeby nosić sztuczną szczękę, i nie dbał o zęby.

Jego zdekompletowane uzębienie napełniało Dolarhyde'a obrzydzeniem.

– Coś zrobił z zębami? – zapytał cicho.

– A co cię to obchodzi?

– Wyrwałeś je sobie dla swojego kochasia, ty fiucie złamany? – Dolarhyde zbliżył się niebezpiecznie blisko.

– A odwalże się ode mnie!

– Świnia. Idiota. Śmieć. Dureń – syknął Dolarhyde przez zęby. Jedną ręką pchnął tamtego tak, że wyrżnął w drzwi furgonetki. Puszka i lejek z łoskotem poleciały na asfalt.

Dolarhyde podniósł je.

– Nie uciekaj. I tak cię złapię. – Wyciągnął lejek z puszki i spojrzał na jego ostrą krawędź.

Facet ze stacji pobladł. W twarzy Dolarhyde'a zobaczył coś, czego nigdy dotąd nie widział.

Przez zasnute czerwienią mgnienie oka Dolarhyde ujrzał lejek wbity w pierś tamtego, wnikający mu w serce. Przez szybę wozu widział twarz Reby. Potrząsała głową i coś do niego mówiła, próbując znaleźć klamkę okna.

– Podbił ci już ktoś to świńskie lipo? Tamten szybko potrząsnął głową.

– Nie chciałem nikogo obrazić. Jak Boga kocham. Dolarhyde przysunął ponurakowi zakrzywiony metalowy lejek pod nos i ujął go oburącz. Mięśnie jego klatki piersiowej naprężyły się, gdy zginał go wpół. Pociągnął faceta za pasek i wrzucił mu w spodnie pogięty kawał złomu.

– Wlepiaj swoje świńskie gały w co innego. – Wepchnął mu do kieszeni koszuli pieniądze za benzynę. – A teraz spływaj. Ale pamiętaj, w razie czego złapię cię bez trudu.

Загрузка...