Są ludzie, którzy potrafią prosić. Po pierwsze, to zawodowi żebracy – nie te przygarbione staruszki, wyciągające rękę po jałmużnę przed jakimś sklepem, lecz ci, dla których żebranie jest zawodem, zajmujący stanowiska przed cerkwiami i cmentarzami, w parku między spacerującymi ludźmi i obok restauracji, w których podchmieleni kawalerowie nie omieszkają zaimponować swojej damie. Po drugie, to urodzeni miłośnicy wiszenia komuś na karku. Wszyscy ich znamy, czasem nawet się z nimi przyjaźnimy: odpisujący zadania domowe w szkole („Zrobiłeś matmę?”), opuszczający zajęcia na studiach („Kryj mnie, dobra?”), spóźniający się do pracy („Powiedz szefowi, że tyram od rana”), zapraszający nas na działkę („Skopiemy ogródek, a potem szaszłyk i piwo, co?”). A my, choć krzywimy się wzgardliwie, to jednak rzucamy pieniądze tym pierwszym, klniemy w duchu i pomagamy tym drugim. A jednak zawsze mamy możliwość odwrócić się od żebraka albo odmówić zbyt natrętnemu koledze.
Jest też trzecia kategoria profesjonalistów – najgorsza, przed którą nie można się skryć.
To politycy.
„Naród musi poprzeć naszą partię!”.
„Emeryci muszą mocniej zacisnąć pasa!”.
„Górnicy muszą zrozumieć naszą sytuację!”.
„Partnerzy muszą brać pod uwagę nasze interesy!”.
„Przedsiębiorcy muszą pomyśleć o interesach państwa!”.
I nikomu nie udaje się uchylić od tych próśb. Naród popiera, emeryci zaciskają pasa, górnicy rozumieją, partnerzy biorą pod uwagę, a przedsiębiorcy myślą.
Dlatego że te prośby mają siłę rozkazu. To prośba leniwego żebraka z pistoletem w ręku.
Nigdy nie byłem żebrakiem, nie umiałem spisywać i olewałem politykę. A teraz miałem wystąpić w roli proszącego, i to jednocześnie w różnych postaciach – jako żebrak proszący o jałmużnę, jako przyjaciel potrzebujący pomocy i jako polityk, które chce zawrzeć korzystne porozumienie.
A przecież to… to zupełnie nie moje!
Tylko co mogłem zrobić?
Moją jedyną szansą uwolnienia się od bacznej uwagi mieszkańców Arkanu i obronienia swego prawa do bycia sobą było przekonanie władców Opoki do udzielenia nam pomocy. I to altruistycznej, bez przemieniania naszej Ziemi, naszego zacofanego Demosa w kolejny świat scholastycznej teokracji. Dlatego że dziewczęta-gwardziści i psy-zabójcy nie pasowały do mojej wizji szczęśliwego społeczeństwa.
Nigdy nie byłem w Rzymie i moje wyobrażenie o Watykanie ograniczało się do jakiegoś głupawego filmu, w którym łajdacy próbowali wysadzić w powietrze „serce” Kościoła katolickiego bombą z antymaterii. Dlatego też nie mogłem stwierdzić, czy siedziba konklawe przypomina siedzibę papieża. Ale jakieś podobieństwo zapewne było – wiele rzeczy w światach Wachlarza pozostawało niezmienionych, nawet, jeśli drogi tych światów rozeszły się dawno temu.
Ogromna katedra przypominała bazylikę Świętego Piotra… chyba. Ale widziałem ją jedynie przelotnie, gdy wsadzano mnie do dużej, zamykanej karety, w której jechałem teraz w towarzystwie dwóch dziewcząt w mundurach z halucynacji Michała Anioła, dwóch przemiłych terierów z koszmarów Boscha i przedstawiciela konklawe, Marko.
– Bardzo się cieszę, że przybył pan do nas w czasie mojego dyżuru – oznajmił dobrodusznie Marko. – Widzi pan, niezbyt często kontaktujemy się z funkcyjnymi. Od pięciu lat służę w ochronie cła i zaledwie dziesięć razy rozmawiałem z Andriejem, z całą pewnością nie więcej.
– Nie lubi pan funkcyjnych?
– A pan?
– Nie za bardzo – wyznałem. – Zrobiono ze mnie funkcyjnego wbrew mojej woli. A potem zamordowano moją dziewczynę, prześladowano mnie. Ale to moje prywatne problemy. Wy pewnie macie inne podstawy do antypatii?
– Oczywiście. Bardzo praktyczne, czyli religijne. – Marko zamyślił się na chwilę. – Zapewne wyobraża pan sobie, że jesteśmy fanatykami religijnymi, którzy wzięli funkcyjnych za diabłów?
– Cóż… – Speszyłem się.
– Zapewne tak pan właśnie myślał. Ale myli się pan. Jesteśmy ludźmi rozsądnymi i tolerancyjnymi. Owszem, święta wiara chrześcijańska stanowi podstawę naszego społeczeństwa, łączy wszystkie państwa, tworząc swego rodzaju… – pstryknął palcami – supermocarstwo. Ideologiczne supermocarstwo.
– A ja myślałem, że macie jedno państwo na całą planetę.
– Skądże! To niezbyt rozumne i dość niewygodne w sferze rządzenia. Jak można siłą związać ze sobą sprzeczne interesy gospodarcze, różnicę kultur, zwyczajów, mentalności? Zjednoczone imperium, Królestwo Boże na Ziemi może powstać jedynie stopniowo, w drodze ewolucji, w miarę łagodzenia obyczajów, niwelowania trudności życiowych, zacierania języków i podziałów narodowych. Owszem, taki jest nasz ideał, ale bardzo odległy. Zadziwię pana, ale mamy tu wolność sumienia.
– Tak? – Byłem naprawdę zdziwiony.
– Oczywiście. Wielu Arabów i Azjatów wyznaje mahometanizm, Judejczycy trwają w swojej wierze, Słowianie… Właśnie, przecież jest pan Słowianinem? Spierają się z konklawe w kwestii całego szeregu obrzędów i mają nawet swoich, nieuznawanych przez inne narody świętych. Są też, nie boję się tego słowa, ateiści, bezbożnicy. Tak, problemów i komplikacji nie brakuje. Czasem dochodzi nawet do wojen, również między braćmi w Chrystusie.
– Wobec tego będzie nam łatwiej dojść do porozumienia – powiedziałem. – Wydawało mi się, że tu u was jest znacznie surowiej. W takim razie, dlaczego nie lubicie funkcyjnych? Bo narzucają wam swoją wolę?
– To nie stanowi problemu. – Marko się uśmiechnął. – Niechby spróbowali nam coś narzucić… Spór jest nieuchronnym warunkiem rozwoju. Nie, Kiryle. Oburza i obraża nas to, że funkcyjni zatracili swoją boską naturę. Zrezygnowali z tego, co otrzymali od Boga, i zwrócili się ku temu, co idzie od szatana. Nie w dosłownym sensie tego słowa, oczywiście, choć od zjawiających się funkcyjnych wyraźnie zalatuje siarką.
I znów się uśmiechnął. Co za postępowy kapłan! Przez cały czas daje do zrozumienia, że nie należy traktować jego słów zbyt dosłownie.
– Ale przecież wy sami eksperymentujecie z biotechnologiami, zmieniacie zwierzęta…
– Zwierzęta, Kiryle. Wyłącznie zwierzęta. One nie zostały stworzone na wzór i podobieństwo boże, dlatego człowiek ma prawo je ulepszać, spełniając wolę Stwórcy.
– Aha. Więc cały problem polega na tym, że funkcyjni stali się… nadludźmi?
– Nieludźmi! – Marko uniósł palec. – I to już nie jest wola boża. Pomiędzy darami Boga i pokusami diabła jest jedna wyraźna różnica. Cuda Pana nie są niczym ograniczone, albowiem Jego siły są bezgraniczne. Jeśli święty człowiek potrafi uzdrawiać, to zdoła zrobić to w każdej chwili. Albo nie zdoła, jeśli taka będzie wola boża. Pokusy diabła są mechanistyczne. Istnieje wyraźna granica, są mechaniczne zakazy i reguły: jeśli uzdrawiać, to tylko pięciu dziennie albo wyłącznie podczas pełni księżyca albo po dokonaniu określonego rytuału.
– Smycz – powiedziałem. – Smycz funkcyjnych, która przywiązuje ich do funkcji.
– Otóż to! – zawołał radośnie Marko. – To właśnie jest oznaka diabła. Nieczysty nie jest w stanie dawać bez ograniczeń, jego prezenty – to słowo zostało wypowiedziane z nieukrywaną pogardą – mają ścisłe ramy, jego hojność jest ograniczona, jego możliwości odmierzone. Diabeł jest potężny, ale jego potęga ma swoje granice. Rzecz jasna, funkcyjni nie są siłą nieczystą, jedynie ludźmi. Byłymi ludźmi, zbrukanymi siłą nieczystą.
Po chwili milczenia zapytałem:
– Naprawdę wierzy pan w diabła?
– Jak mógłbym wierzyć w Boga i nie wierzyć w diabła? – odpowiedział pytaniem Marko.
Bojowy york po mojej prawej stronie szczeknął dźwięcznie. Zapewne na swój sposób zrugał knowania szatana.
Nie odezwałem się.
Opoka nie wydawała mi się już tak przerażająca, jak na początku. I zarazem uświadomiłem sobie, że osiągnięcie porozumienia nie będzie łatwe. Gdy oprócz dwóch stron w negocjacjach bierze udział niewidzialny Bóg i diabeł, to negocjacje mogą być bardzo trudne.
W świecie, w którym wszystkich przybyszów z innych planet uważano za mimowolnych pomocników diabła (dobrze, że nie za samych biesów!) mnie traktowano nad wyraz serdecznie. Po półgodzinnej jeździe w karecie wysiedliśmy w podwórku-studni. Ściany domu oplatała winorośl, w małej altance szemrała fontanna. Na podwórko wychodziły okna i balkony piętrowego budynku – przytulnego, słonecznego, z trawą wyrastającą w szczelinach między kamieniami. Wokół panowała cisza, jakby miasto zostało gdzieś w oddali, było słychać tylko grające cykady. Poinformowano mnie, że ten budynek będzie moją rezydencją na czas pobytu w Opoce, zapytano, czy nie przestrzegam czasem postu, a jeśli nie, to czy życzę sobie zjeść obiad. Dziewczęta-ochroniarze zostały na parterze.
Marko pożegnał się z wyraźnym żalem – musiał wrócić na dyżur przy cle. Wszedłem na pierwsze piętro i zaciekawiony zwiedziłem przeznaczone dla mnie pokoje.
Wszystkie okna, tak jak podejrzewałem, wychodziły na wewnętrzne podwórko – cokolwiek by o niej powiedzieć, rezydencja przypominała komfortowe więzienie. Ale mimo to w środku było bardzo przyjemnie – przestronne pokoje, stary parkiet na podłodze, jasna boazeria na ścianach, kilka obrazów: martwa natura i idylliczne pejzaże. Na piętrze znajdowały się trzy sypialnie (można by tu pomieścić niewielką delegację), trzy łazienki: dwie małe i jedna ogromna, z wielką marmurową wanną i prysznicem niezwykłej konstrukcji – woda spadała na głowę kaskadą z szerokiego brązowego lejka. Był również salon z fotelami i stolikami, palarnia (nie spodziewałem się, że w Opoce palą, i byłem przyjemnie zaskoczony pudełkiem cygar i kilkoma paczkami papierosów bez filtra) oraz nieduża biblioteka.
I właśnie biblioteka wywarła na mnie największe wrażenie. Wydawało mi się, że książki zostały starannie dobrane, tak, żeby nie dać gościom zbyt wielu informacji. A jednak coś niecoś się przedarło i wprawiło mnie w osłupienie.
Na przykład, bardzo szanowanym autorem (sądząc po tym, jak elegancko zostały wydane jego dzieła) był tutaj Wolter. Wielotomowe wydanie w oprawie z brązowej skóry ozdobiono złotym napisem: „Trzeba uprawiać nasz ogród” oraz rysunkiem krzyża oplecionego winoroślą.
Na naszej Ziemi tego błyskotliwego wolnomyśliciela raczej nikt nie zaliczyłby do przyjaciół Kościoła. Mój ojciec bardzo go cenił, a ja czytałem jedynie Dziewicę Orleańską, a i to jako nastolatek, skuszony słowem „dziewica” i obfitością rubasznych sprośności. Pamiętam, że każdy w tym utworze marzył o tym, żeby posiąść dzielną Joannę d’Arc – od złego Hermafrodyty po jej własnego osła. Przekartkowałem miejscowy wariant Dziewicy Orleańskiej i zrozumiałem, że to zupełnie inna książka. Taką mógłby napisać Tolkien – heroiczny epos wierszem, z całą pewnością nie satyra.
Kilka książek znałem jedynie z tytułu, ale byłem głęboko przekonany, że chociaż nasz Wolter napisał Memnon czyli mądrość ludzka, to na pewno nie miała ona drugiej części pod tytułem Achilles czyli głupota ludzka.
Znalazłem Dickensa, Swifta, Hugo i Dostojewskiego. Wprawdzie nie jestem miłośnikiem klasyki, ale wydaje mi się, że Guliwer odbył cztery podróże, a nie siedem; w każdym razie o „Podróży do Dagomy”, „Podróży do kraju Kjenk” i „Podróży do Gargenlogu” nic nie słyszałem.
Podobnie jak Dostojewski napisał Biesy, ale przecież nie on jest autorem Aniołów i demonów?
Narzucający się wniosek był mimo wszystko pozytywny: w Opoce znani mi pisarze pisali inne książki, ale było ich więcej.
Całą półkę zajmowały książki dla dzieci, jakby się spodziewano, że będą tu gościć rodziny z dziećmi. Pinokio wydał mi się bardzo podobny do oryginału, ale już Czarnoksiężnik z krainy Oz bynajmniej nie opiewał przygód w zaczarowanej krainie, raczej przestrzegał przed kontaktami z obcymi z innych wymiarów. Zresztą, czemu tu się dziwić?
Zacząłem szukać Harry’ego Pottera – strasznie byłem ciekaw, jak w tym świecie wygląda historia chłopca-czarodzieja. Jednak najwyraźniej różnice w historii zaszły bardzo daleko – może pani Rowling w ogóle się tu nie pojawiła, a może była szczęśliwą wielodzietną gospodynią domową. Albo w ich kawiarniach nie używano papierowych serwetek.
Z pewnym żalem opuściłem bibliotekę, biorąc jedynie tomik aforyzmów Montaigne’a. Gdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie przerwać lekturę, najlepiej wziąć coś krótkiego. Zapaliłem papierosa (tytoń był nadspodziewanie lekki) i zacząłem czytać. Ciekawe, obserwują mnie czy nie? Technika stoi tu na dość niskim poziomie, ale prawdziwym mistrzom wystarczały dziurki w ścianach, lustra i inteligentnie zainstalowane rury.
Właśnie delektowałem się zdaniem: „Nie można prowadzić szczerej i rzetelnej dysputy z głupcem”, gdy do palarni ktoś wszedł.
– Niech Bóg cię chroni, przyjacielu.
Wstałem, odkładając książkę i jednocześnie gasząc papierosa. W palarni zjawił się (z tyłu mignęły i od razu zniknęły pstrokate mundury) starszawy człowiek w czerwonym płaszczu i takiej samej piusce – pomarszczona, gładko ogolona twarz, siwe włosy i tylko oczy błyszczą jak u młodzieńca.
Czyżby kardynał?
Trzymał na rękach drzemiącego spokojnie teriera. Twarz mężczyzny była inteligentna, mądra… Cóż, na takich stanowiskach nie ma głupców.
– Ekscelencjo – wypaliłem niespodziewanie dla samego siebie, wspominając może książkę, a może film o trzech muszkieterach i ich gaskońskim przyjacielu, i skłoniłem się niezgrabnie.
Kardynał popatrzył na mnie badawczo, w końcu skinął głową.
– Tak, masz rację. Moje imię brzmi Rudolf i jestem jednym z kardynałów konklawe. Pokój tobie, Kiryle z Demosu. Przyszedłeś do nas okrężną drogą, jesteś wystraszony i nieprzywykły do swojej misji. Ale przepełnia cię pragnienie doprowadzenia jej do końca… a to znaczy, że uważasz ją za ważną. Siadaj.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Parząc sobie palce, przydusiłem uparcie dymiący się niedopałek.
– Możesz palić. – Kardynał się uśmiechnął. – Lepiej, żebyś palił i czuł spokój, niż denerwował się, walcząc z nałogiem. Jeśli Pan stworzył tytoń, to widocznie zrobił to w jakimś celu.
– Przybywam z posłaniem z Ziemi-dwa – oznajmiłem. – Z Demosu, jak się ją również nazywa.
– Kogo reprezentujesz? – spytał spokojnie Rudolf.
– Tak naprawdę tylko siebie i mojego przyjaciela.
– Kim jest twój przyjaciel?
– To kurator naszej Ziemi.
Palce kardynała, do tej pory gładzące sierść yorka, drgnęły i znieruchomiały.
– Ciekawe – powiedział kardynał. – Szalenie ciekawe. Bardzo jesteś ograniczony czasowo?
– Wszyscy jesteśmy ograniczeni – odparłem. – Ale zawsze jest czas na opowieść.
– W takim razie zacznij od samego początku – rzekł Rudolf. – Zacznij od siebie.
– Nazywam się Kirył… Kirył Maksimow. Mieszkałem w Moskwie, w Rosji, to stolica naszego kraju… zresztą, nieważne. Chodziłem do szkoły, potem studiowałem w MAI, to wydział lotniczy. Mamy takie maszyny, samoloty, one latają w powietrzu…
– Wiemy, jak wygląda twój świat – przerwał kardynał. – Opowiadaj, a jeśli czegoś nie zrozumiem, sam poproszę o wyjaśnienia.
– No więc studiowałem, a potem zrezygnowałem… przestało mnie interesować… to znaczy, nadal mnie interesowało, ale pomyślałem, że to nie ma przyszłości. Zacząłem pracować w firmie komputerowej… szczerze mówiąc, jako sprzedawca.
– To godna praca, jak każda, która jest uczciwa – rzekł poważnie kardynał.
– Mieszkałem sam. Miałem dziewczynę, ale się pokłóciliśmy. Pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem, że drzwi mojego mieszkania są otwarte.
Powoli się uspokajałem. Może dlatego, że mój dziwny rozmówca (jeśli często zdarza wam się rozmawiać z kardynałami z innej planety, to cofam słowo „dziwny”) potrafił słuchać. To ważna umiejętność u polityków i kapłanów, a on był jednym i drugim.
Opowiadałem, jak zostałem wykasowany z naszej rzeczywistości, jak stałem się celnikiem, jak odwiedzałem inne światy. I jak potem postanowiłem dotrzeć do prawdy – kto tak naprawdę steruje funkcyjnymi. Jak trafiłem do Arkanu, jak zaczęto na mnie naciskać, zamordowano dziewczynę, którą pokochałem, jak próbował mnie zabić mój przyjaciel, jak się dowiedziałem, że jest kuratorem, jak znów włóczyłem się po światach, oraz jak ja i Kotia pogodziliśmy się i postanowiliśmy działać razem.
Dwa razy przynoszono nam kawę i herbatę – ja piłem kawę, kardynał herbatę. Postawiono na stole miseczki z owocami i orzeszkami, a dziewczyna w mundurze z kolekcji Michała Anioła, krzywiąc się odruchowo, wymieniła popielniczkę.
Kardynał rzadko zadawał pytania. Bardzo zainteresował go Arkan, co było zrozumiałe, zaciekawił go również Janus. Moim światem i Werozem nie interesował się w ogóle. Czyżby na Ziemi byli agenci Opoki?
W końcu skończyłem swoją opowieść. Za oknem zapadł zmierzch, rozmawialiśmy co najmniej pięć godzin.
– Interesująca historia – rzekł w końcu Rudolf. – Bardzo interesująca. A więc jesteś byłym funkcyjnym, który zachował niezrozumiałe resztki zdolności, a twój przyjaciel to kurator, główny funkcyjny Demosu, który częściowo utracił swoje zdolności i chcecie… – Urwał. – Otóż to, czego tak naprawdę chcecie? Bronić się przed Arkanem i stać się zwykłymi ludźmi?
– A czy można bronić się przed Arkanem i pozostać ludźmi? – odpowiedziałem pytaniem. Cały uprzednio przemyślany plan rozmowy wydał mi się nagle naiwny i niewłaściwy.
– My zdołaliśmy.
– Ale jak? Jak znajdujecie portale do waszego świata, jak wyróżniacie emisariuszy z Arkanu? Nie, nie chodzi mi o poznanie waszych tajemnic – sprecyzowałem szybko. – Proszę nie sądzić, że chcę się czegoś wywiedzieć. To znaczy chcę, oczywiście, ale nie to jest najważniejsze. Proszę mi wyjaśnić, jak i dlaczego zwyciężyliście Arkan? Nie musi mi pan zdradzać sekretów, ale chyba może mi pan powiedzieć coś, co dla Arkanowców nie jest tajemnicą, a nam mogłoby pomóc w walce?
– I znowu należałoby postawić pytanie: do czego doprowadzi wasza walka? – Kardynał westchnął. – Kiryle, nasz świat, z woli Boga czy na skutek intryg diabła – bo dopuszczam również taką możliwość, a diabeł jest ograniczony i nie wszechmocny i mógł życzyć nam zła, a łaska Pana obróciła to zło w dobro… A więc, nasz świat jest światem religijnym.
– Zdążyłem zauważyć. – Nie powstrzymałem się od ironii.
– A wiara w Boga zawsze niesie w sobie jeszcze jeden element: wiarę w diabła. Tak, Marko opowiedział mi o waszej rozmowie. Zawsze byliśmy przygotowani na coś takiego – na pokusę. Na to, że przyjdą i będą obiecywać złote góry, a w zamian poproszą jedynie o podpisanie pergaminu własną krwią. Dlatego dowiedzieliśmy się o funkcyjnych. Ci, do których oni przychodzili, czasem opowiadali. A ci, którym to opowiadano, wierzyli. I zaczęliśmy szukać wyjścia. Wasz świat lubi bezduszne maszyny, u nas wszystko potoczyło się inaczej, my zmienialiśmy to co żywe – rośliny i zwierzęta… ale nie siebie. I nasza nauka biologiczna uczyniła to, czego na razie nie potrafią zrobić wasze komputery, lasery czy statki kosmiczne. – Wypowiedział te słowa bardzo wyraźnie, ale i tak zabrzmiały obco. – Stworzyliśmy coś, co pozwala nam dostrzec obcych.
Kardynał uniósł rękę do twarzy, dotknął oka koniuszkami palców i zamrugał, jakby wyjmował szkło kontaktowe. A potem podsunął mi dłoń z połyskliwą, drżącą, przezroczystą galaretowatą masą.
– Co to? – wyszeptałem.
– Nieoficjalna nazwa brzmi „oko anioła” – odparł kardynał. – A oficjalna „spektralno-analizująca meduza soczewkowa”. To rzeczywiście meduza. To znaczy, jej przodkowie byli meduzami. Maleńka grudka żywego ciała z fal oceanu. Początkowo próbowano używać jej w charakterze zwykłych okularów. Macie przecież takie rzeczy z plastiku?
– Szkła kontaktowe. – Skinąłem głową, nie odrywając wzroku od meduzy. Nie miałem ochoty jej dotykać. Zresztą, kardynał nie nalegał. Włożył protoplazmę do oka i znów zamrugał.
– W charakterze okularów meduzy się nie przyjęły, są zbyt delikatne i zbyt drogie. Mogą żyć kilka miesięcy, jeśli się je regularnie umieszcza w akwarium z odżywczym planktonem, ale tak czy inaczej, to bardzo delikatne istoty. Za to okazało się, że po odpowiednim przekształceniu można dzięki mim zobaczyć to co ukryte. Na przykład ciepło.
– Obłęd – powiedziałem, patrząc w oczy kardynała. Teraz stało się jasne, skąd ten młodzieńczy blask. – Żywe noktowizory.
– Można zobaczyć również fale światła. Ultrafiolet, tak?
Skinąłem głową. W tej chwili już nic mnie: nie dziwiło.
– Zatem, jedna z właściwości „oka anioła” pozwala odróżniać funkcyjnych od zwykłych ludzi. Funkcyjni emitują skomplikowane harmonijne drgania. To idzie od głowy, czy raczej od przysadki. Nie da się zablokować tych drgań w naturalny sposób… mamy nadzieję, że się nie da. Byli funkcyjni, tacy jak ty, mają inne spektrum promieniowania, ale mimo wszystko pozostają nie-ludźmi.
– Wracają do poprzedniego stadium, lecz nie do końca?
– Nie. Przechodzą w trzecie stadium.
– A co to za promieniowanie? Radioaktywne, fale elektromagnetyczne…
– Nie – rzekł z uśmiechem kardynał. – Nie. Wchodzimy w sferę pytań, na które nie odpowiem. Nawet jeśli sprawdzę cię do końca. Możesz być przyjacielem, ale nawet przyjaciel może zdradzić albo wydać informacje na torturach.
– Nie nalegam – powiedziałem z urazą. – Po prostu… zainteresowało mnie to. A portale? Nie, nie tylko portale, ale funkcje w ogóle?
– One również promieniują – odparł niedbale kardynał. Zbyt niedbale, żeby to mógł być przypadek.
– To znaczy, że funkcje żyją?! – wykrzyknąłem.
– A co pan myślał, młodzieńcze? Jeśli w ciągu jednej nocy jakaś stara wieża wyhodowała panu meble i pomalowała ściany, to jak to się stało? Krasnoludki zakasały rękawy?
Wzdrygnąłem się, a potem powiedziałem:
– W takim razie smycz funkcyjnego…
– To pępowina. – Rudolf skinął głową. – Niewidzialna energetyczna pępowina. Jeśli odejdzie się zbyt daleko, ulegnie zerwaniu.
– Ale dla noworodka oznacza to narodziny!
– Dla funkcyjnego również – absolutna wolność.
– Ale znikają umiejętności!
– A czy noworodki mają tak wiele umiejętności?
– Więc eksfunkcyjni przeradzają się w coś innego…
Rudolf pogroził mi palcem.
– Niech pan nie idzie zbyt daleko w tych asocjacjach. Do określonego momentu są pomocne, pomagają zrozumieć to, co się dzieje, ale potem mogą wprowadzać zamieszanie. Wie pan, jak zwykle wyjaśniam prostemu człowiekowi fenomen Trójcy Świętej?
Wzruszyłem ramionami.
– Mówię tak: patrzymy na niebo i widzimy tarczę słońca. Podobnie możemy ujrzeć, nawet zrozumieć, Chrystusa, jego ludzką naturę. Ale przy tym wydaje nam się, że słońce jest niezbyt duże i krąży wokół nas, choć tak naprawdę słońce jest ogromne i to Ziemia krąży wokół niego. Podobnie my, ludzie, tak naprawdę korelujemy z Chrystusem. Idźmy dalej. Słońce wydaje nam się tarczą, ale to gigantyczna kula. Podobnie Bóg dla ludzkiego wzroku jest dostępny jednie w małej szczęści, która nas oślepia. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć go w pełni. I jeszcze: nawet jeśli zamkniemy oczy i przestaniemy widzieć słońce, i tak będziemy czuli jego promienie, jego ciepło całą swoją skórą. Tak właśnie Duch Święty przenika cały świat.
– Ee… niesamowite – powiedziałem ostrożnie. – Mam wrażenie, że nawet ja zacząłem lepiej to rozumieć.
Kardynał się zaśmiał.
– Dziękuję. A pewien prosty człowiek, po wysłuchaniu mojego wyjaśnienia – a byłem wtedy zwykłym kapłanem – podszedł i zapytał, czy dobrze zrozumiał, że Pan Bóg jest wielki i okrągły.
– Czyli funkcyjni po zerwaniu smyczy w nic się nie przeradzają…
– W każdym razie my nic o tym nie wiemy. – Kardynał skinął głową. – Ale nie ukrywam, że jesteś ciekawym przypadkiem. Twoja aura, jeśli użyć tego słowa, jest typowa dla byłego funkcyjnego. Ale przecież jakimś cudem zdołałeś pokonać kuratora, i to już wtedy, gdy straciłeś swoją funkcję, swoją energię. Być może to resztki sił… – Rozłożył ręce. – Nie wiem. Nie zdołaliśmy pojąć funkcyjnych do końca. Trwała wojna… szykowaliśmy się długo, tak długo jak mogliśmy, ale informacje się przesączały. Wybuchła wojna – okrutna i straszna. Płonęły stosy inkwizycji, na których palono funkcyjnych, którzy odmówili zerwania więzi ze swoją funkcją. Ginęli kapłani, świadomi tego, z kim walczymy. Ginęli prości ludzie, którzy wierzyli, że nadeszła apokalipsa i trwa ostateczna walka z diabłem. Prości ludzie mordowali się między sobą, przerażeni, niebędący w stanie odróżnić szatańskiej mocy funkcyjnego od potęgi ludzkiego umysłu, od talentu. Genialni kompozytorzy, zręczni rzemieślnicy, zwinni cyrkowcy i uzdrowiciele ginęli tylko dlatego, że brakło czasu i sił, by oddzielić ziarno od plew. Należało wyplenić zarazę do końca. Zamilkł. Pies na jego rękach się poruszył.
– Nie wiedziałem – mruknąłem. – Myśleliśmy, że…
– A teraz przychodzisz do nas i mówisz: „Mnie i przyjacielowi znudziło się bycie funkcyjnymi drugiej kategorii. Chcemy zachować niewinność i zdobyć kapitał. Dajcie nam armię, ale nie żądajcie niczego w zamian”. Czy tak?
– Nie wiem – odparłem. – To znaczy, początkowo tak myślałam, a teraz… nie wiem. Wy… – rozłożyłem ręce – okazaliście się lepsi niż myśleliśmy; widocznie tak właśnie jest.
– Więc czego chcecie? Z czym przyszedłeś, były celniku?
– Przyszedłem prosić – wyznałem. – Przecież powiedziane jest: „Proście, a będzie wam dane”. Przyszedłem prosić o pomoc. Rzeczywiście nie chcemy być po prostu ludźmi. Ale przecież… chyba nie zostawicie nas samych przeciwko Arkanowi?
– A czy masz pewność, że twój kajający się przyjaciel faktycznie jest przeciwko Arkanowi?
Pokręciłem głową.
– Czy jesteś pewien, że źródłem wszelkiego zła jest Arkan?
Podrzuciłem głowę:
– To w takim razie, kto?
Kardynał pokręcił głową.
– Dobrze, jestem gotów uwierzyć, źródłem wszelkiego zła jest diabeł – powiedziałem. – Ale… przecież nawet pan nie myśli, że gdzieś tam siedzi diabeł i rozsyła diablęta z poleceniami: tego uczynić funkcyjnym-skrzypkiem, a tamtego celnikiem. Nie sądzi pan tak, prawda? Diabeł to zła wola, to te… napuszczenia i namowy. Ale przecież istnieje organizacja funkcyjnych! Istnieją ci, którzy wysyłają rozkazy. Jest jakiś kurator kuratorów, jeden albo wielu, nieważne. Gdzieś mieszkają i gdzieś robią eksperymenty ze światami w swoim nieznanym nam celu.
Kardynał westchnął. Wstał ciężko, położył drzemiącego psa na fotelu i wymruczał, patrząc na zwierzę:
– Jest już bardzo stary… ma osiemnaście lat. Gwardziści od dawna mówią, żebym wziął innego, a ja nie mogę. Przecież on umrze, gdy go porzucę. Kurator kuratorów, mówisz?
Przeszedł się po pokoju, stanął przy oknie plecami do mnie i powiedział gorzko:
– Jak dobrze być młodym i mieć gorącą głowę! Wierzyć, że ciemność ma serce, wróg imię, a eksperymenty cel. Słabo znamy Arkan. Wyłapujemy ich szpiegów, ale nie jesteśmy w stanie się tam przedostać. Ale to, czego zdołaliśmy się dowiedzieć, nie wskazuje na Arkan. Arkan to świat technologii, podobnie jak twój świat. Ich poziom rozwoju nie pozwala na tworzenie funkcyjnych i podbijanie innych światów. Nie pozwala! Oni mogą być wykonawcami, posłusznymi żołnierzami, namiestnikami w zajętych światach… nie tylko mogą, ale i są, tu masz rację. Ale wymyślono i stworzono to gdzie indziej! Nie na Demosie, nie w Werozie, nie w Opoce i nie w Arkanie. Głupotą byłoby walczenie z wykonawcami, przecież oni nie są niczemu winni, a na ich miejsce przyjdą nowi. Zdołaliśmy odgrodzić nasz świat, ale jeśli zacznie się wojna na wielką skalę, możemy się mieć z pyszna. Gwardziści i zakonnicy zakonów rycerskich z żywą bronią przeciwko wytrenowanym funkcyjnym z automatami, przeciwko czołgom i samolotom. Nie chcę przez to powiedzieć, że przegramy. Najprawdopodobniej po prostu się pozabijamy. Gdybyśmy tylko wiedzieli, że zginie również zło… Ale my nie wiemy, gdzie jest serce ciemności, młodzieńcze. I dlatego żołnierze Opoki nie pójdą walczyć w obcych światach.
Przez jakiś czas panowała cisza. Gniotłem w palcach kolejnego papierosa i w końcu spytałem:
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego wasi gwardziści to kobiety? W naszym świecie istnieje Watykan i tam…
– Wiem o Watykanie i Gwardii Szwajcarskiej. Ale w naszym świecie to nie stu czterdziestu siedmiu gwardzistów poległo, ratując papieża Klemensa VII, lecz zakonnice z klasztoru karmelitanek uratowały sześciu kardynałów konklawe.
Kardynał wrócił po swojego psa, wziął go na ręce i powiedział:
– Odpocznij, Kiryle. Postąpiłem niewłaściwie, nie pozwalając ci odpocząć po podróży, ale w Rzymie z członków konklawe jestem tylko ja i byłem strasznie ciekaw rozmowy z gościem z innego świata. Zwłaszcza z byłym funkcyjnym. To właśnie ja odpowiadam za kwestie bezpieczeństwa zewnętrznego Opoki.
– Cieszę się, że porozmawialiśmy – powiedziałem. – Czekanie było najgorsze. I… i tak poczułem się lepiej. Chociaż odmówił mi pan pomocy.
– Nie odmówiłem pomocy. Wyjaśniłem jedynie, dlaczego nasi żołnierze nie wyruszą do Arkanu czy na Demos. A pomoc… pomoc bywa różna. Nie masz nic przeciwko temu, że Marko będzie dotrzymywał ci towarzystwa w charakterze mojego przedstawiciela?
– Nie, oczywiście, że nie. To wspaniały rozmówca.
Kardynał uśmiechnął się słabo.
– Tak, wiem o tym…