Mimo wszystko jestem przekonany, że człowiek jest z natury istotą pokojową. Głupią, okrutną, pożądliwą, naiwną, kłótliwą – i pokojową. Żaden zrównoważony człowiek, któremu jest dobrze w życiu, nie zacznie zabijać, to zajęcie psychopatów i fanatyków. Nawet stary wojak, który nie zna innego ubrania niż mundur, idzie z łóżka do kibla krokiem marszowym i z własnym kotem rozmawia w języku komend – nawet on woli dostawać odznaczenia za wysługę lat, a ordery za sukcesy na paradzie. Nie na darmo tradycyjny toast rosyjskich wojskowych brzmi: „za poległych” a nie: „za zwycięstwo”. Za zwycięstwo pije się wtedy, gdy wojna już trwa.
A jednocześnie człowiek jest jednym z najbardziej wojowniczych stworzeń, jakie tylko można sobie wyobrazić, granica zaś jest tak cienka, że wystarczy jedno zbędne słowo, jeden zbędny gest czy zbędny kieliszek, a pokojowo nastawiony człowiek zmienia się w żądnego krwi zabójcę. Podobno dzieje się tak dlatego, że ludzie są drapieżnikami mimo woli. W odróżnieniu od zwierząt, stworzonych do zabijania i zdających sobie sprawę z własnej siły, człowiek przyparty do muru zaczyna przypominać zagłodzoną, histeryczną małpę, która nie potrafiąc się zadowolić korzonkami i bananami, chwyciła pałkę i zaczęła tłuc antylopę, która odłączyła się od stada.
A jeśli odczytujecie Biblię dosłownie, to zostaliśmy skuszeni przez diabła i naszą duszę okaleczył grzech pierworodny.
Gdyby portal przeniósł mnie do Arkanu, to pewnie nie potrafiłbym się opanować. Przez głowę przemknął mi następujący obrazek: stoję w olbrzymiej sali tronowej, rodem z filmu Władca pierścieni czy Gwiezdne wojny, otaczają mnie wystrojeni w eleganckie mundury ochroniarze, przebiegli przywódcy funkcyjnych… a ja przyciskam do brzucha kolbę i siekę po wszystkich seriami, bez celowania, naboje mi się nie kończą, a wrogowie padają na podłogę, wyjąc i zachłystując się krwią, próbują uciekać, ale moje kule ich doganiają, oni błagają o łaskę, ale ja jestem głuchy na ich prośby.
Ale nie było do kogo strzelać
To był step.
Niska kłująca trawa, szeleszcząca sucho pod nogami; żywa, ale wypalona słońcem. Teraz na szczęście był wieczór, słońce już prawie zaszło, ale wiał gorący, nieprzyjemny wiatr. Obróciłem się wokół siebie – pustka. I tylko góry na horyzoncie.
Dokąd mnie zaniosło?
Znowu podniosłem rękę, poruszyłem palcami, próbując nakreślić w powietrzu ogniste znaki. Nic z tego nie wyszło, wyczerpałem się.
Razem z możliwościami funkcyjnego opuściły mnie również zwykłe ludzkie siły. Usiadłem na ziemi i przez minutę po prostu siedziałem, patrząc na zachód słońca, a potem wstałem i zacząłem odrywać od spodni resztki lepkiej sieci. Nogi były jakby zdrętwiałe, sztywne, uginały się pode mną.
Gdzie ja jestem?
Grunt to nie wpadać w panikę. Równie dobrze mogę być na Opoce, na swojej Ziemi, i na Arkanie. Mało to na planetach niezamieszkanych miejsc? Najważniejsze było to, że chciałem znaleźć się w „sercu” funkcyjnych, w świecie, z którego wychodzą ich korzenie.
Załóżmy optymistycznie, że moje pragnienie zostało spełnione.
Siłą woli zmusiłem się do ruchu. Obróciłem w rękach i odłożyłem automat, otworzyłem plecak zabrany martwemu żołnierzowi.
I z całej duszy ucieszyłem się, że nie spełniło się moje marzenie o pociskach – na tym stepie byłyby mi tak potrzebne jak kombinerki w łaźni.
Wyjąłem z plecaka następujące przedmioty:
Plastikową butelkę, mniej więcej litrową, z napisem: WODA.
Trzy zafoliowane brykiety z napisami „racja dzienna”.
Małą apteczkę – w środku były strzykawki, tabletki, bandaże, a także instrukcja użycia tego całego dobra.
Metalową latarkę, może się przyda jako nieduża, ale ciężka pałka…
Rolkę papieru toaletowego… Nie ma co się śmiać! Będziecie się śmiać, gdy was, rozpieszczonych cywilizacją mieszczuchów, przyprze w szczerym polu, gdzie nie rośnie nawet łopian, a trawa współzawodniczy pod względem ostrości z turzycą.
Trzy tabliczki czekolady – albo nie wchodziła w skład racji dziennej, albo stanowiła bonus. Czekolada była do bólu znajoma: „Złota marka”; zrozumiałem, że rozstrzelałem rosyjski specnaz z Arkanu, i poczułem się jeszcze bardziej parszywie.
Cienka broszurka zatytułowana „Jak przeżyć na Ziemi-trzy”. Jasna sprawa, instrukcje dla wziętych do niewoli lub zagubionych żołnierzy, jak należy zachowywać się na Opoce. Potraktujemy to jako dodatkowy papier toaletowy.
Plastikowa kasetka z trzema czerwonymi strzykawkami, jednej brakowało. Koktajl bojowy? Może i tak. Jedną dawkę żołnierz władował sobie przed walką, resztę miał na zapas.
Duży motek grubej białej nitki, ale bez igły.
Kompas – strzałka ochoczo wskazywała tutejszą północ.
Oraz rzecz bez wątpienia potrzebna, ale w stepie bezużyteczna – scyzoryk z kilkoma ostrzami, pilniczkiem i otwieraczem. Chociaż, muszę przecież jakoś otworzyć pakiety z jedzeniem, nie będę ich rwał zębami? A więc, niech żyje nóż!
Na wszelki wypadek odwróciłem plecak do góry dnem i potrząsnąłem – zostałem nagrodzony drobnymi przedmiotami, które wypadły z bocznych kieszonek: pudełko zapałek, zwinięta żyłka ze spławikiem, haczykiem i ciężarkiem oraz opakowanie prezerwatyw. Rzecz jasna, Arkanowcy nie mieli zamiaru gwałcić mieszkanek Opoki, prezerwatywa to dla żołnierza jedna z najbardziej pożytecznych rzeczy: można nią osłonić od pyłu lufę karabinu, ochronić zapałki przed wodą, można nabrać do niej wody albo skręcić ją i zmienić w gumkę do procy, która daje możliwość bezgłośnego polowania na małe ptaki i zwierzęta bez marnowania naboi.
Jednym słowem, dobrze, że wziąłem ten plecak.
Gdyby tak jeszcze śpiwór i namiot…
Spakowałem wszystko z powrotem, zostawiając na wierzchu tylko kompas. Nie uległem pokusie wypicia łyku wody – kto wie, na jak długo musi mi wystarczyć ta litrowa butelka? W najgorszym razie do końca moich dni… Smętny wygląd okolicznej trawy nie budził optymizmu.
Wyjąłem magazynek z automatu, przeliczyłem naboje… Cieniutko. Czternaście nabojów to trochę mało jak na walkę rodem z Gwiezdnych wojen.
Ale na bezludny step w sam raz. Wyregulowałem pasek i powiesiłem automat na szyi, plecak nie pozwalał zarzucić go na plecy.
Teraz musiałem już tylko zdecydować, w którą stronę chcę iść. Według mojego wewnętrznego zegara był środek dnia, we krwi buzowała adrenalina, należało ją zużyć, i to nim zapadnie ciemność, kiedy, chcąc nie chcąc, będę musiał położyć się spać.
Miałem tylko jeden naturalny punkt orientacyjny – góry. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na granicy stepu i gór znajdę wodę, roślinność i życie. Może nawet ludzi.
Z drugiej strony, im dalej od gór, tym większe szanse dotarcia do morza. A morze to już na pewno życie.
Postałem chwilę w niepewności. Słońce zachodziło na zachodzie, łańcuch górski widniał na południu. Lato, upał… Czy na pewno chcę iść na południe?
Niebieska strzałka kompasu poruszyła się zachęcająco.
Ruszyłem na północ.
Moje zjawienie się właśnie w tym świecie nie mogło być przypadkowe. Jakimś cudem udało mi się obudzić drzemiące we mnie zdolności, mało tego, zrównałem się z Kotią i innymi specjalnymi funkcyjnymi – kuratorami, akuszerami… Nie mam smyczy, mogę otwierać portale w przestrzeni… Pozostaje już tylko jedno pytanie: kiedy i dlaczego to się zdarza?
No dobrze, na to „dlaczego” nie znam odpowiedzi. A co z „kiedy”?
Pierwszy przypadek – wystraszony Kotia próbuje mnie udusić. Łapie mnie za gardło, braknie mi tchu, czuję, że za chwilę umrę… i w irracjonalnej próbie ratunku zadaję kuratorowi potworny cios. Kotia wyważa sobą drzwi samochodu, pada na śnieg, pogniecione drzwi wiszą mu na szyi niczym hiszpański kołnierz.
Ach, jakie przyjemne wspomnienia!
Co się wtedy działo? Próbowano mnie zabić. Strach, wściekłość, złość? Co obudziło moje umiejętności? Tamta sytuacja bardzo przypominała dzisiejszą.
Ale były również inne przypadki!
Zamarzam na lodowych pustkowiach Janusa, a zdolności się nie ujawniają.
Otaczają mnie policjanci w Elblągu – a ja nie potrafię nic zrobić.
Inna sytuacja: w mieście Orzeł uciekam przed Arkanowcami i wsiadam do taksówki. Sytuacja właściwie nie jest krytyczna, a ja prowadzę niewymuszoną rozmowę z kierowcą o miejscowych drogach, a potem się okazuje, że znam zupełnie niepotrzebne mi szczegóły romansu jego żony.
Czyli najbardziej oczywiste wyjaśnienie jest fałszywe, i wcale nie chodzi o wściekłość. Nie jestem dobrodusznym doktorem Jekyllem przemieniającym się w rozwścieczonego Hyde’a. Tu chodzi o coś innego.
To wszystko musi być znacznie prostsze, jeszcze prostsze niż wściekłość i złość.
Machnąłem ręką, jakbym łowił uciekający domysł. Wydawało mi się, że jeśli zdołam zrozumieć mechanizm włączania się zdolności funkcyjnego, to zrozumiem coś znacznie ważniejszego. Zrozumiem podstawy ich siły, zrozumiem nielogiczność wszystkich równoległych światów, z ich licznymi podobieństwami i nie mniej licznymi różnicami.
Co jeszcze łączyło te trzy zdarzenia?
Dwa razy moje życie było zagrożone. Raz stanąłem wobec wyboru: wrócić do Moskwy czy kontynuować drogę do Charkowa?
Cieplej?
Jeszcze jak!
Polscy pogranicznicy nie zdołaliby mnie zatrzymać, Kotia nadzorował to, co się działo. Na Janusie to samo. Najważniejsze jednak było to, że wtedy nie miałem innego wyjścia: musiałem brnąć przez lodowe pustkowia, nie mogłem uciec przed policjantami. Po prostu musiałem iść jedyną dostępną mi drogą.
A w tamtych trzech sytuacjach dokonywałem wyboru.
Błagać Kotię o wybaczenie czy próbować stawić mu opór?
Wrócić do Moskwy czy jechać do Charkowa?
Poddać się Arkanowcom czy rozpocząć beznadziejną walkę?
Wybór. Rozstaje mojego losu.
Arkan rządzi światami, ukierunkowując ich rozwój. Usuwają z historii Opoki Cervantesa i nie ma Don Kichota i Sancho Pansy. Nie ma tej niewielkiej zmiany w umysłach tysięcy jego współczesnych, wykształconych i kulturalnych ludzi, która nadszarpnie pozycję Kościoła, zakończy epokę rycerstwa i całe średniowiecze. Renesans przebiegał tu inaczej, Kościół zachował swoją pozycję, postęp techniczny uległ zahamowaniu. Paradoksalnie, wymazany z rzeczywistości Don Kichot pokonał jednak wszystkie wiatraki na świecie.
I jak na ironię, rosnący w siłę Kościół Opoki dopuszczał przeprowadzanie eksperymentów biologicznych!
No dobrze, przyznaję, że na losy Opoki wpłynął nie tylko brak hiszpańskiego pisarza. Było też mnóstwo innych czynników – Cezar, którego Brutus nie zabił, Churchill, który pisał traktaty filozoficzne zamiast pamiętników politycznych… Ale tak czy inaczej, tak właśnie wyglądają metody funkcyjnych – subtelne zmiany w historii, dyskretna ingerencja w losy poszczególnych ludzi. Najwyraźniej zdolności funkcyjnych również wiążą się z procesem dokonywania wyboru. Za każdym razem, gdy staję przed wyborem dotyczącym mojego życia, poważnym wyborem, a nie dylematem w rodzaju: „napić się herbaty czy kawy”, odzyskuję siły.
Co oczywiście nie gwarantowało dokonania słusznego wyboru.
Słońce schowało się za horyzontem, niebo ciemniało szybko, zapalały się gwiazdy. Zatrzymałem się i rozejrzałem jeszcze raz. Iść w ciemności, kierując się gwiazdami? Żeby potem opaść z sił i paść pod palącym słońcem?
Będę musiał zatrzymać się tu na nocleg; w końcu ten akurat punkt na stepie nie jest ani lepszy ani gorszy od każdego innego.
Zdjąłem plecak, wziąłem do ręki paczkę z jedzeniem, ale nie otworzyłem jej. Zjadłem kawałek czekolady, popiłem wodą z butelki. Niby wypiłem dwa łyki, a wody ubyło o jedną trzecią. Muszę się bardziej pilnować.
Plecak podłożyłem pod głowę, karabin pod prawą rękę. Nie bałem się, ale strzeżonego…
Gwiazdy na niebie stawały się coraz jaśniejsze. Nigdzie nie widać tylu gwiazd, co na stepie w nocy. Nawet morze lśni iskrami kryla, odbijając słabe światło gwiazd. A tu panowała ciemność absolutna. Tak się złożyło, że trafiłem do tego świata podczas nowiu – jakby specjalnie po to, żebym mógł się pozachwycać miejscowym niebem.
Już zasypiając, pomyślałem, że słyszę odległy szum wody. Pewnie halucynacje, obawiam się pragnienia…
Zdarza się tak, że w najwygodniejszym łóżku, w najspokojniejszym stanie ducha, człowiek nie może zasnąć. Albo zasypia, a potem budzi się kilka razy. Albo przesypia całą noc, a rano wstaje senny i rozbity.
A tutaj, na ziemi porośniętej suchą ostrą trawą, ze świadomością, że prześladowcy w każdej chwili mogą się zmaterializować tuż obok, mając za sobą krwawą walkę – otworzyłem oczy wraz z pierwszymi promieniami słońca, rześki i gotów do działania. I nawet coś mi się śniło – coś przyjemnego i uspokajającego. Czy była to zasługa czystego powietrza? A może w czekoladzie były jakieś trankwilizatory? A może to po prostu zwykły psikus nieprzewidywalnej ludzkiej psychiki?
Przeciągnąłem się, pochodziłem trochę w celu rozprostowania kości, a potem wsłuchałem się w pragnienia własnego organizmu. Żadnych pragnień nie było, jedynie chciało mi się pić. Rozciągając przyjemność w czasie, powoli wyjąłem butelkę, odkręciłem, wypiłem parę łyków, a potem zjadłem do końca czekoladę – i spojrzałem ponuro na wschodzące słońce.
Upał na pustyni zabija szybko. Na szczęście to nie jest pustynia i powietrze nie jest aż tak suche, ten dzień jeszcze jakoś wytrzymam. Ale jutro, albo będę musiał znaleźć wodę, albo… albo już nic nie będę musiał.
Plecak na plecy, automat na szyję i naprzód, na północ. Muszę pokonać jak największą odległość, nim zrobi się za gorąco.
Ale nie szedłem zbyt długo.
Jakieś trzy minuty później zobaczyłem przed sobą pas przecinający step ze wschodu na zachód. Przez jakiś czas wpatrywałem się w niego, nic nie rozumiejąc, a potem przyśpieszyłem kroku.
A gdy już zrozumiałem, co widzę, to najpierw się zatrzymałem, a potem zacząłem iść powoli i ostrożnie.
Dopóki nie dotarłem do krawędzi rozcinającego step kanionu.
Nie jestem geografem ani geologiem. Nie wiem, w każdym razie nie wiem tego bez połączenia z wiedzą funkcyjnego, czy na naszej Ziemi bywają takie kaniony. Pewnie tak.
Rzecz jasna ten kanion nie dorastał do pięt Wielkiemu Kanionowi, który ukochali sobie reżyserowie filmów akcji. Ale zwykłego parowu też nie przypominał.
Prosty jak strzała – szerokość: jakieś pięćdziesiąt metrów, głębokość: co najmniej tyle samo. Bardzo strome zbocza kanionu spadały w dół, w wąską szczelinę, którą płynęła woda. Kanion biegł z przedgórza, podążyłem wzrokiem za strumieniem wody i zobaczyłem w oddali kawałek błękitnej gładzi.
Stałem na płaskowyżu niedaleko morza!
Przynajmniej jeden problem z głowy – nie umrę z pragnienia.
Pod warunkiem, że zdołam zejść na dół.
Ciekawe, czy to również była sytuacja wyboru – zejść na dół czy iść w stronę morza górą, wzdłuż kanionu? Pstryknąłem palcami, próbując przywołać niebieski płomień. Nie, zdaje się, że po prostu nie mam wyboru – muszę zejść.
Dlaczego nigdy nie pasjonowałem się wspinaczką? Miałem znajomego, który przez trzy lata chodził na różne sztuczne ścianki, wyjeżdżał na zawody, wspinał się po jakichś Kamiennych Słupach w Krasnojarsku. Ostatecznie skończył z tym po piątym czy szóstym złamaniu, ale generalne był bardzo zadowolony, mimo że kulał w wieku dwudziestu pięciu lat.
Cóż, spróbujemy…
Pierwsze metry były najmniej strome, ale zarazem najtrudniejsze – ścianę kanionu stanowiła twarda, sucha ziemia, krusząca się pod nogami i rękami. Trochę pomagały korzenie trawy, przebijające ziemię i niepozwalające osypać się zboczu. Potem zaczął się twardy, kamienisty grunt, i tędy, ku mojemu zdziwieniu, szło się łatwiej – gleba wietrzała warstwami, tworząc co dwadzieścia, trzydzieści centymetrów wygodne schodki, na których można było postawić stopę. Było stromo, nawet bardzo, ale nie pionowo, nawet gdybym się sturlał, miałem szansę przeżycia.
Tylko jakoś nie miałem ochoty tego sprawdzać.
Pot zalewał mi oczy, nogi zaczynały drżeć. Ciężko mieszczuchowi walczyć z dziką przyrodą… Kretyński automat, który początkowo nie wydawał mi się zbyt ciężki, teraz przyginał mnie do ziemi, ale nie chciałem go wyrzucać. Plecak ciągle zsuwał mi się z ramion, a nie chciałem się zatrzymać, żeby umocować go lepiej. Gdy byłem w połowie zbocza, przystanąłem, żeby odetchnąć, spojrzałem w górę, i to był błąd. Wiszące nad moją głową zbocze przerażało znacznie bardziej niż przepaść pod nogami. Poniewczasie uświadomiłem sobie, że zejść, to jeszcze zejdę i może nawet nie zrobię sobie krzywdy. Ale wejść na górę to już raczej nie zdołam.
Kamień, na którym stałem zbyt długo, zaczął się kruszyć pod moimi nogami, czym prędzej zacząłem więc schodzić dalej. Najwyraźniej nie należało się tu zatrzymywać.
Gdy od dna kanionu dzieliło mnie jeszcze dziesięć, piętnaście metrów, na zboczu pojawiła się trawa – w znacznie lepszym stanie niż ta na płaskowyżu – i nawet drobne krzaczki. Z jednej strony miałem się czego trzymać, z drugiej, nogi ślizgały się po trawie, a krzaczki, chociaż nie były kłujące, ocierały dłonie. Co za świństwo! Jak już coś ci pomaga, to od razu szkodzi. Nieubłagane prawo natury!
Na ostatnich metrach walczyłem z pragnieniem oderwania się od ściany i zbiegnięcia w dół po stromym zboczu. Pewnie by mi się udało, ale w efekcie wpadłbym do wody, a tego nie chciałem – na dnie kanionu było zimno, pewnie słońce zaglądało tu tylko w południe.
W końcu, gdy ze zmęczenia i napięcia zaczęły drżeć mi ręce i nogi, gdy nogę rozorała mi do krwi jakaś podła gałązka, gdy boleśnie stłukłem sobie kolano, w końcu znalazłem się na dnie kanionu, na wąskim, dwumetrowym brzegu. Wartki strumień mknął u moich stóp. Przysiadłem na kamieniach, umyłem ręce i twarz, napiłem się. Woda była lodowata, ale mimo wszystko rozebrałem się i ochlapałem, stojąc na samej krawędzi brzegu.
Jak dobrze…
Odsunąłem się od wody, usiadłem na okrągłym głazie i czekałem, aż wyschnę. Od chwili przejścia do tego świata nie chciało mi się palić, teraz znalazłem w plecaku przezornie wciśniętą tam paczkę (a raczej pół paczki) papierosów, i z przyjemnością zapaliłem. Potem ubrałem się i otworzyłem jedną rację żywnościową.
W środku był niemal pełnowartościowy obiad. Plastikowy woreczek z podejrzanymi burymi grudkami po zalaniu wodą nagrzał się, przemieniając grudki w zupę pomidorową. Przy pewnej dozie fantazji można to było nawet nazwać barszczem. Trochę przeszkadzał mi brak miski, ale potem zrozumiałam, że arkańscy komandosi najpierw zjadali zapakowane w plastikową miskę drugie danie – sublimowane mięso z sublimowanymi ziemniakami, które po zalaniu wodą nagrzewały się, zyskując kształt i smak. Zupę wlałem do wolnej miski i zjadłem, a potem otworzyłem puszkę z narysowanym na niej jabłkiem i wypiłem sok – gęsty i słodki. Chleb, również szczelnie zapakowany w plastik, był smaczny i niemal świeży.
W porządku. Grzechem byłoby się skarżyć.
Za to należało się zastanowić, co robić dalej.
Po pierwsze, mogłem spróbować zbudować tratwę. Powiązać ze sobą wątłe krzaczki, poszukać na brzegu jakichś drewienek… nadmuchać prezerwatywy. Tak, brzmiało bardzo obiecująco.
Po drugie, mogłem ruszyć brzegiem wzdłuż strumienia. Będzie się szło trudniej niż przez step, za to nie groził mi lejący się z nieba żar, no i miałbym wodę pod bokiem.
Ogólnie rzecz biorąc, nie miałem zbyt dużego wyboru. Biorąc pod uwagę to, co widziałem ze zbocza, za jakieś czterdzieści kilometrów ten strumień wpadnie do morza. Ile zdołam przejść w ciągu jednego dnia? Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to przejdę czterdzieści kilometrów. A morze oznacza życie.
Ruszyłem w drogę.
O tym dniu mógłbym opowiadać bardzo długo. Jak szedłem, robiąc krótkie popasy. Jak pokonywałem stare osuwisko, w którym woda wyryła tunel, a ja musiałem wspinać się po śliskich, pokrytych mchem głazach. Jak w południe kryłem się przed palącym słońcem i nawet trochę się zdrzemnąłem. Jak znalazłem mrowisko – nie leśny kopiec z igieł i gałązek, lecz podziurawione maleńkimi norkami zbocze – i wzruszyłem się, patrząc na pracowite owady – w końcu były to pierwsze żywe istoty, jakie tu zobaczyłem. Jak próbowałem zrozumieć, do którego ze światów Wachlarza trafiłem. Może to Skansen? Czemu nie, przecież nawet tam nie wszędzie jest bujna zieleń. Janus? Też możliwe. Gdzieś na granicy zimy i lata, po prostu miałem szczęście. Nasza Ziemia? Również niewykluczone. To tylko ludziom żyjącym w miastach wydaje się, że nasza planeta została nieodwracalnie zniszczona przez cywilizację – a tak naprawdę jest jeszcze dużo miejsc nieskażonych obecnością człowieka – bo zupełnie nie nadają się one do życia.
A mógłbym powiedzieć krótko: szedłem cały dzień, pokonując niezbyt straszne przeszkody, klnąc samego siebie za chciwość, która nie pozwalała mi wyrzucić automatu, i o zmierzchu wyszedłem z kanionu na brzeg morza.
A może to był ocean?
Stałem na skale w drobnych bryzgach wody, z lewej strony zachodziło słońce, kryjąc się w morzu. Przede mną ponad morzem płynęły chmury. A pod moimi nogami, ze stumetrowej wysokości spadał do morza wodospad.
Kanion nie obniżał się do poziomu morza, kończył się urwiskiem nad morskim brzegiem. I teraz stałem nad tą przepaścią jak kompletny idiota.
Iść w górę – to ciągle te same pięćdziesiąt metrów stromego, niemal pionowego zbocza. W dół – sto metrów zupełnie już pionowego.
I co teraz?
Długo tak stałem, patrząc w górę. Czy zdołam wejść po tym zboczu? Biorąc pod uwagę warstwowe podłoże… Pewnie tak. Oczywiście nie teraz, tylko rano.
Tylko co mi to da? Znajdę się na skalistym płaskowyżu wysoko nad morzem.
W dół?
Do krawędzi skały podszedłem na czworakach. Skała porosła mchem i była śliska. Podciągnąłem się do krawędzi i spojrzałem w dół.
Nie, to niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Gdybym miał bardzo długą linę, mógłbym ją gdzieś zahaczyć i schodzić powoli obok wodospadu. Ale w wyposażeniu arkańskich komandosów nie było sznura, jedynie motek nici.
Nici bez igły.
Ciekawe, po co?
Odsunąłem się od krawędzi, wyjąłem motek i odwinąłem kawałek nici. Obejrzałem. Nie bawełna i nie jedwab, jakiś syntetyk. Szarpnąłem – nie rwała się.
Odwinąłem długą pętlę, zarzuciłem na występ skalny, wolny koniec nawinąłem z powrotem na motek i zawisłem, podciągając nogi i wisząc na cienkiej białej nitce. Kołysałem się, skakałem i odpychałem nogami od skały. Nić się nie zerwała.
Ha! Teraz przeznaczenie nitki stało się dla mnie jasne. Czymś takim można związać jeńca, można tego użyć jako liny… zapewne.
Tylko jak opuszczać się na takiej cienkiej nici, jeśli nawet jest mocniejsza od liny? Potnie mi ręce w ciągu kilku sekund. Jeśli nawet owinę czymś dłonie, to nie utrzymam nitki. Potrzebny jest jakiś blok…
Czego używają alpiniści i wspinacze?
W pamięci niczym jasny rozbłysk pojawiło się pojęcie: „wielokrążek na jumarach”, ale niestety, nie towarzyszył mu żaden obrazek.
Ale już samo to dawało nadzieję. Skoro budzą się moje zdolności, to znaczy, że jestem w sytuacji wyboru.
Co mam? Wielokrążka nie mam na pewno. Nawet coś mi niejasno zamajaczyło (oczywiście nie z wiedzy funkcyjnych, tylko z podręcznika fizyki czy jakiejś literatury popularnej), że wielokrążek to system bloków, wymyślony niemal w starożytności. Z tego co mam, nie zbuduję go nigdy w życiu. Za to jumar to już w ogóle ciemna mogiła, coś specyficznego. No dobrze, ale wyposażenie alpinistyczne nie może składać się z samych wypasionych urządzeń, musi być coś jeszcze… Coś prostego… A im prostsze, tym lepsze.
Obróciłem nitkę w ręku. Potrzebny mi jakiś mocny metalowy przedmiot, przez który dałoby się ją przeciągnąć, jakiś pierścień. I potem, trzymając za ten pierścień… Nie, to mi nic nie da. Nić powinna się jakoś przeginać, żeby tarcie hamowało moje zejście. Pierścień jest aż za prosty.
A gdyby tak dwa pierścienie? Dwa pierścienie, dwa końce… gwoździk w środku nie jest potrzebny, tylko coś w rodzaju ósemki, przez którą przeszłaby nić.
Obróciłem w ręku automat. Oto i jeden pierścień – osłaniający spust. A oto drugi – okrągły celownik.
Jeśli puszczę nitkę tędy, a potem jeszcze tak, i będę trzymał za kolbę i lufę… to nawet dość wygodne. A co się wtedy stanie z nitką?
Przeciągnąłem nitkę i przeprowadziłem eksperyment na tej samej skale, uprzednio zdejmując magazynek i sprawdzając zamek. Automat trzymał nitkę martwym chwytem. Wisiałem, trzymając się za kolbę i lufę – bardzo wygodnie, tylko nieruchomo.
A gdyby odrobinę pochylić karabin? Osłabić tarcie?
Automat zaczął powoli sunąć po nici i chwilę później dotknąłem kolanami ściany.
Poczułem drżenie. Zrozumiałem, że zejście jest możliwe. Teoretycznie.
Jeśli na motku wystarczy nici. Jeśli nie rozwiąże się węzeł i nie ukruszy skała. Jeśli nić się nie zerwie, i jeśli utrzymam automat. Jeśli nitka nie zaplącze się podczas zejścia. Jeśli, jeśli, jeśli.
W ciągu nocy nazbieram tych „jeśli” cały worek i rano na pewno nie zaryzykuję zejścia.
To znaczy, że mam na to godzinę, nim się ściemni.
Dalej usiłowałem działać bez zastanowienia.
Przeciągnąłem nitkę przez pierścień w automacie. Wolny koniec zawiązałem na występie skały, który wydał mi się bardzo dogodny – biegło tędy wytłoczone przez wodę zagłębienie, nitka nie mogła się ześlizgnąć.
Potem podszedłem do krawędzi urwiska, wziąłem zamach i posłałem motek w dół. Przez chwilę obserwowałem jego lot, potem zniknął mi z oczu.
Miałem nadzieję, że rozwinął się do końca.
I że wystarczyło nitki.
Trzymając się automatu i pozwalając mu sunąć po nici, podczołgałem się do krawędzi skały i spuściłem nogi. Serce waliło mi jak młotem.
Matko kochana, co ja najlepszego robię? Jestem wariatem, kamikadze, samobójcą, masochistą i kandydatem do nagrody Darwina…
Skoncentrowałem się i zsunąłem po skale jeszcze kilka centymetrów. I znowu. I jeszcze raz.
Już. Moja waga teraz przełożyła się na nić. No i trochę na skałę, do której przywarłem. Bryzgi wody wisiały w powietrzu niczym chmura.
Muszę zacząć schodzić…
Pochyliłem automat, pilnując, żeby nitka nie dotykała palców, i płynnie zsunąłem się w dół.
Przez pierwsze dziesięć metrów wszystko szło tak dobrze, że nawet odpuściło mi napięcie. Zaimprowizowany blok – nie wiem, jak nazwaliby go prawdziwi alpiniści – równo i niezbyt szybko sunął w dół po nici. Niczym pająk, wiszący na swojej pajęczynie, schodziłem wzdłuż ściany wody.
A potem zejście było coraz szybsze. Niby wszystko było tak jak przedtem, ale moja konstrukcja z jakiegoś powodu trzymała teraz nitkę znacznie słabiej. Wyrównałem automat, myśląc, że się całkiem zatrzymam, jednak nie, schodziłem wolniej, bardziej komfortowo, ale nadal się poruszałem…
Woda! Tego nie uwzględniłem. Nitka namiękła i siła tarcia, i tak niewielka przy cienkiej nitce, jeszcze zmalała. Ratowało mnie tylko to, że nić tarła również o lufę automatu.
Próbowałem hamować nogami o skałę, ale spowodowało to tylko kilka silnych szarpnięć i przestraszyłem się o trwałość nitki. Statyczne obciążenia wytrzymuje, ale szarpanie to już może być przesada.
Pozostawało liczyć na to, że zejście, które coraz bardziej przypominało zjazd, mimo wszystko nie osiągnie zabójczej prędkości.
Ostatnie metry pokonywałem w dzikim tempie, ręce mi zesztywniały, palce nie chciały się rozgiąć. Do powierzchni morza, bijącego o skały, zostało niewiele, dziesięć, może piętnaście metrów.
I wtedy zobaczyłem wiszący pod moimi nogami motek – nitki jednak nie wystarczyło.
Nie wypuściłem automatu z rąk – po prostu motek z rozpędu rąbnął o pierścień celownika, nić brzęknęła cienko i się zerwała, a ja, koziołkując, poleciałem w dół – w ostatniej chwili odbijając się od skały.
Niebo, skały, wodospad – wszystko wirowało w diabelskiej karuzeli. Zrobiłem chyba ze trzy pełne salta, po czym, absolutnie przypadkiem, wpadłem do wody „na główkę”. Gdyby w okolicy było jakieś jury, mógłbym liczyć na całkiem niezłe oceny za skok, choć pewnie odjęliby mi trochę za, towarzyszące lotowi, rozpaczliwe wycie, lecące oddzielnie automat i lewy but.
Zanurzyłem się na dużą głębokość, upadek wzmogła kipiel wodospadu. Zmusiłem się do otwarcia oczu, na szczęście woda była tu niezbyt słona – i zacząłem płynąć ku światłu, w górę. Bolały mnie uszy, strasznie chciałem odetchnąć – wpadłem do wody na wydechu – ale płynąłem, walcząc z dusznością. To niemożliwe, żeby taki był mój koniec… W takim razie po co to wszystko? Mój bunt, pościg, lodowe pustynie Janusa, to niewiarygodne zejście…
Wypłynąłem wyłącznie dzięki tej myśli: „To niemożliwe, żeby taki był mój koniec”. Chociaż, powiedzmy sobie szczerze, miliony ludzi w swoim czasie zdążyły pomyśleć dokładnie to samo, a potem koniec jednak następował…
Ale ja wypłynąłem.
Otworzyłem usta i wydałem z siebie godną kontynuację tego wycia, z jakim spadałem. Młócąc wodę rękami, łapczywie chwytałem powietrze, w myślach klnąc siarczyście, odpływałem jak najdalej od huczącego wodospadu.
Ponieważ został mi tylko jeden but, zdjąłem go i wyrzuciłem. Wtedy natychmiast ujrzałem pierwszy, unoszący się na powierzchni, ale było już za późno – prawy brat nie wiadomo dlaczego poszedł na dno jak kamień.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że strome skały wyrastają prosto z morza, a potem zauważyłem mały kawałek brzegu, utworzony niegdyś przez osypujące się ze skały kamienie. Podpłynąłem do niego, wydostałem się na skały i zastygłem w pozie syrenki, z braku rybiego ogona podciągając pod siebie nogi; i próbując złapać oddech.
Udało mi się! Wszystkim na złość – udało!