5.

Podobieństwo Elblągu do Kimgimu nie ograniczało się jedynie do nazwy. W mieście było pełno domów w stylu „Europa Środkowa, epoka renesansu i lata późniejsze”. Takich miast jest całkiem sporo – pod warunkiem, że oszczędził je walec II wojny światowej, że nie znęcały się nad nimi niemieckie działa, rosyjskie katiusze i amerykańskie B-17. Jednak mimo wysiłków restauratorów nie zawsze da się ukryć wiek budynków. Wystarczy zboczyć z trasy turystycznej, żeby zobaczyć osypujący się tynk, przegniłe drewno i wyszczerbiony kamień.

Tutaj, podobnie jak w Kimgimie, wszystko było świeże, nowe, żywe. I bruk, i kamienice w niemieckim stylu. Między dwa takie budynki wcisnęła się wieża Marty – od strony Elbląga wyglądała jak wąski, dwupiętrowy dom. Rzecz jasna, zwykli ludzie nie dostrzegali jej – gdyby było inaczej, kogoś mogłoby zainteresować ostre światło słońca widoczne w oknie drugiego piętra. Zapewne Marta zostawiła otwarte okno wychodzące na Antyk.

Siedzieliśmy w małej restauracyjce, w której polska celniczka była chyba stałym bywalcem. Kelner zaprowadził nas z uśmiechem na piętro, gdzie było tylko kilka stolików, i posadził przy najbardziej przytulnym – obok okna wychodzącego na plac. Od pozostałych stolik był odgrodzony drewnianą kratką oplecioną kwiatami.

Marta patrzyła kpiąco, jak studiuję menu w języku polskim, i złożyła zamówienie za nas dwoje. Gdy kelner odszedł, spytała:

– Niezrozumiałe?

– Za dużo podobnych słów – wymruczałem. – Dlatego niezrozumiałe. Co zamówiłaś?

– Barszcz, mają tu bardzo dobry barszcz, wieprzowinę z jabłkami, sałatkę śledziową i żubrówkę.

– Oho! Już dawno chciałem spróbować prawdziwej polskiej kuchni – powiedziałem, ale znowu nie doceniłem Marty.

Zmrużyła oczy i spytała:

– Masz ochotę na oryginalne, narodowe dania? Dobrze, zaraz zamówię ci na pierwsze czernicę, a na drugie flaki.

– Stop! – Uniosłem ręce. – Jestem inteligentny i wyczuwam podpuchę. Barszcz jest super! Gotów jestem nawet przyznać, że wymyślono go w Polsce.

– Bo to prawda – powiedziała twardo Marta.

Kelner przyniósł nam karafkę z przejrzystym płynem, w którym pływała cienka trawka.

– To nie wasza żubrówka – powiedziała Marta ze wzgardą. – Ta jest prawdziwa, z trawką!

Cóż, co prawda, to prawda, więc się nie spierałem, zwłaszcza z kobietą, która uratowała mi życie. Najwyraźniej miała okazję poznać jakiegoś strasznie niemiłego Rosjanina – no bo skąd ta ciągła opozycja i ironia?

Ale żubrówka faktycznie była dobra – w milczeniu wypiliśmy po kieliszku; barszcz również był wspaniały.

– Rano w Charkowie jadłem barszcz na śniadanie – powiedziałem, chcąc zagaić luźną rozmowę. – Teraz jem go w Polsce na kolację. Mam dzisiaj dzień barszczu.

– Na Ukrainie nie umieją robić barszczu – prychnęła Marta. – Ściągnęli od nas, ale nasz i tak jest lepszy.

Mimo że Rosja i Ukraina od dawna nie były jednym państwem, poczułem lekką urazę i powiedziałem nieszczerze:

– No, nie wiem, nie wiem. Ukraiński bardziej mi smakował.

– Przemawiają przez ciebie rosyjskie kompleksy kolonialne – oznajmiła z przekonaniem Marta. – Ludzie nieuprzedzeni wiedzą, że polski barszcz jest lepszy. Spróbuj śledzia! Dobry?

– Dobry – odparłem, jedząc śledzia. Znałem ten smak z dzieciństwa.

– Złowiony tutaj, u nas. – Marta wskazała ręką ciemność za oknem, jakby przepływał tam kuter rybacki.

– To Elbląg jest nad morzem?

– Bałtyckim. Nie wiedziałeś?

– A ty wiesz, gdzie leży Uriupińsk? – odparłem.

– Wiem. To miasto w okręgu wołgogradzkim…

– A bez umiejętności funkcyjnego?

Chyba wyczerpał jej się wreszcie zapas dumy narodowej, za to obudziła się ciekawość.

– Wszystko zapomniałeś? Straciłeś wszystkie zdolności?

Skinąłem głową.

– A jak zdołałeś zabić akuszerkę?

– A tak… – odparłem niejasno. – Nie chcę o tym mówić.

– Dziwny jesteś. – Marta zapaliła i podała mi papierosy. – Nigdy kogoś takiego nie spotkałam.

– Znasz wielu funkcyjnych?

Zaciągnęła się i niechętnie odparła:

– Mieszka nas tu troje. Jest Dzieszuk i Kazimierz. Dzieszuk to kucharz, ale nie tu, ma restaurację na peryferiach, Kazimierz to krawiec. Dwóch innych może tutaj dojść z okolic. Kwitasz to rzeźnik, a Krzysztof to policjant. Ziemia-szesnaście jest niezamieszkana, Janus, można powiedzieć, również, w każdym razie nie ma tam funkcyjnych. W Antyku mieszka Sauł, to funkcyjny-dmuchacz, niewolnik. On jest w porządku. – Chwila wahania uświadomiła mi, że Martę i Sauła łączy coś więcej niż zwykła znajomość. – Tylko bardzo zajęty.

– Niewielu – podsumowałem.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo funkcyjnych ogranicza ta smycz, która przywiązuje ich do funkcji. To tylko ja miałem cieplarniane warunki – ogromna Moskwa do dyspozycji, do tego jeszcze Kimgim i Skansen: współczesna metropolia, sympatyczne miasto rodem z książek Juliusza Verne’a, ciepłe morze. Funkcyjni porozrzucani po małych miasteczkach albo wsiach to tak naprawdę byli głęboko nieszczęśliwi ludzie.

I Wasylisa w swojej kuźni.

I Marta w swojej wieży.

– Jest jeszcze akuszer – dodała nagle Marta. – Ten, który przemienia nas w funkcyjnych. U nas, w Europie, to mężczyzna.

– Też mieszka w pobliżu?

Marta popatrzyła na mnie zdumiona:

– Nie. Nie wiem. Co za różnica, przecież akuszerzy nie mają smyczy. Zdaje się, że mieszka we Francji i w Niemczech, ale czasem się tu zjawia. To on zrobił ze mnie funkcyjną.

Znów napiliśmy się po kieliszku.

– Ile masz lat? – zapytałem. – Przepraszam za to pytanie, ale…

– A na ile wyglądam?

– Na dwadzieścia.

– I tyle właśnie mam.

– I od dziewięciu lat jesteś funkcyjną?

– Tak.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Byłem przekonany, że funkcyjnymi zostają tylko dorośli. Co czuła ta dziewczynka, którą nagle przestali poznawać rodzice, sąsiedzi, nauczyciele? Jak dorastała w swoim rodzinnym mieście, gdzie znała każdy zaułek, każdą ławkę? Co czuła, spotykając swoich rodziców?

– Właśnie dlatego cię nie wydam – oznajmiła Marta. – Nawet jeśli jesteś mordercą. Ciebie też nie spytali, czy chcesz zostać funkcyjnym, prawda?

– Nie spytali – przyznałem. – Dziękuję. Nie będę ci długo siedział na głowie. Jeśli można, przenocuję i rano się wyniosę.

– Można – powiedziała Marta, patrząc mi w oczy.

Ale chwilę później jej spojrzenie się zmieniło. Pociągnęła mnie za ramię, odwróciła do okna.

– Patrz… Tamten człowiek, na placu!

Między naszą restauracją i domkiem Marty stał na placu zamyślony mężczyzna, który wyglądał jakby się zastanawiał, dokąd ma pójść: do cła czy do restauracji.

– To Krzysztof Przebiżyński.

– Policjant? – uściśliłem, uświadamiając sobie z przestrachem, że niepotrzebnie szepczę. Na szczęście Marta tego nie zauważyła albo taktownie usiłowała nie zauważyć.

– Tak. Wyczuwa, gdzie jestem…

Policjant o szeleszczącym imieniu poszedł w stronę domu Marty.

– Daje mi czas. – Marta popatrzyła na mnie, przygryzła wargę i westchnęła. – Niestety, nie uda ci się odpocząć.

– Puści mnie? – zapytałem.

– Nie, jego funkcja to łapanie przestępców. – Marta wstała i wzięła mnie za rękę. – Chodź…

Od razu podbiegł do nas zaniepokojony kelner. Nie zrozumiałem, co mówił, ale z tonu wywnioskowałem, że przestraszył się, że jesteśmy niezadowoleni z obsługi. Marta powiedziała coś szybko i wtedy kelner otworzył przed nami drzwi do pomieszczenia służbowego. Zbiegliśmy po wąskich krętych schodach na parter, przemknęliśmy przez korytarz obok kuchni, skąd dobiegał łoskot naczyń i apetyczne zapachy. Kelner odprowadził nas wzrokiem. Kolejne drzwi – wychodzące na podwórko na tyłach – były otwarte. Tam przy pojemnikach na śmieci stał bezdomny pies i wybierał łapą leżące na gazecie resztki. Tutaj pachniało czymś kwaśnym i nawet mżący deszcz nie zdołał zagłuszyć tego zapachu. Nieopodal płynęła rzeczka, niezbyt szeroka, z kamiennym nabrzeżem i szerokim, jakby zbudowanym na wyrost mostem.

– Tędy! – Marta zdecydowanym ruchem wskazała most. – Krzysztof jest niemal na granicy swojej smyczy. Jeśli odejdziesz kilometr dalej, nie dogoni cię.

– A co potem? – zapytałem. – Nie mam ani pieniędzy, ani dokumentów!

Marta wsunęła rękę do kieszeni, wyjęła garść monet i cienki plik banknotów ściśniętych srebrzystym zaciskiem. Dorzuciła pomiętą paczkę papierosów z zapalniczką i burknęła:

– Daj Rosjaninowi palec, a złapie całą rękę. Bierz.

– Zostaw sobie, musisz zapłacić.

– Mnie tu znają. No, nie stój jak słup! Uciekaj!

– Poradź mi coś! – zawołałem. Nagle obudziła się we mnie ni to bezczelność, ni to upór. – Dokąd mam iść?

Marta pokręciła głową.

– Idź przez most! Jak dojdziesz do stacji, wsiądź do pociągu i jedź do Gdańska! Tam są trzy portale, stamtąd będziesz mógł dotrzeć do swojej Moskwy i gdzie będziesz chciał! Uciekaj!

– Co za dzień, już druga kobieta mnie wygania! – zawołałem niemal poważnie. – Dzięki… Kiedyś tu wrócę, na pewno. I wtedy to ja zaproszę cię do restauracji.

Wzruszyła ramionami. Cholera, naprawdę nie podobał mi się rytm tego dnia! I naprawdę wolałbym, żeby pożegnanie z Martą wyglądało inaczej!

Ale dalsza zwłoka byłaby głupotą.

Odwróciłem się i pobiegłem w stronę mostu. Pies, który wygrzebał z resztek jakiś smaczny kąsek i właśnie go pożerał, szczeknął na mnie z pełną paszczą.

Tak, to zdecydowanie nie był mój dzień. Zwykle psy na mnie nie szczekają, nawet bezdomne. Wyczuwają, że je lubię.

Most rzeczywiście był zbyt szeroki i zbyt pompatyczny jak na tę małą rzeczkę i małe miasteczko. Podobnie jak wielki kościół katolicki, który nagle wyłonił się po prawej stronie.

Może właśnie na tym polega ten europejski sekret, którego Rosja nigdy nie zrozumie? Żeby robić wszystko odrobinę lepsze niż potrzeba. Odrobinę większe. Mocniejsze. Ładniejsze.

Przebiegłem przez most i obejrzałem się. Marty już nie było, pewnie wróciła do restauracji. Spróbuje powstrzymać policjanta? Nie, najwyżej zagada go przez chwilę… Może tak naprawdę policjant wcale nie chce mnie łapać, może tylko gna go za mną jego funkcja? I może mógłby opóźnić pogoń? Tylko… czy to zrobi? Kim ja dla niego jestem? Po pierwsze, Rosjaninem, co w Polsce nie jest zbyt mile widziane, po drugie, zbiegłym funkcyjnym, co też nie dodaje mi popularności. Jednak, o dziwo, fakt zabicia akuszerki działa na moją korzyść. Okazuje się, że nikt nigdzie nie lubi akuszerów.

Miasteczko naprawdę było bardzo małe – od razu za mostem zaczęły się pola, albo w ogóle nieuprawiane, albo po prostu po jesiennemu puste. Bardzo znajomo wyglądała sterta jakiegoś żelastwa, nieco dalej walały się stare kołpaki i góra gnijących desek. Ale droga ciągnąca się przez pola była wyasfaltowana i biegło mi się lekko. Zamiast przemoczonego ubrania Marta dała mi to, co sama nosiła: dżinsy, adidasy, koszulę w kratę – wiejski uniform dwudziestego pierwszego wieku. Wszystko z metkami znanych firm, ale chyba szyte w Polsce. Włożenie takiego ubrania czyniło człowieka niemal niewidzialnym.

Drobnym truchtem biegłem po oświetlonej księżycem drodze, coraz bardziej oddalałem się od miasta. Daleko w przodzie niczym choinkowy łańcuch migotały latarnie – może biegły wzdłuż szosy, a może wzdłuż torów? Zimne powietrze było czyste i słodkie, z lekką goryczką liści i dymu. Takie powietrze bywa tylko jesienną nocą z dala od miast.

W tej nocnej ucieczce było coś nieprzyjemnego, jakieś déjà vu. Przypomniałem sobie Illan uciekającą przez Zajem i siebie samego, zaledwie dobę temu (aż trudno uwierzyć!) ukrywającego się przed specnazowcami z Arkanu.

Zacząłem iść wolniej, zapaliłem. Chyba Marcie udało się przekonać miejscowego policjanta, żeby nie okazywał nadmiernej gorliwości. Kilka minut szedłem w stronę latarni, paląc i rozmyślając, dokąd pojechać: do Gdańska czy od razu do Warszawy, gdzie celników pewnie będzie znacznie więcej? Przez zwykłą ludzką granicę bez paszportu i wiz na pewno nie przejdę, chyba że, biorąc przykład ze szpiegów ze starych filmów, przywiążę sobie do rąk i nóg krowie kopyta i przebiegnę przez granicę na czworakach.

Tak, nie na darmo mówi się, że palenie tytoniu jest niebezpieczne dla życia. Obejrzałem się najzupełniej przypadkiem.

Policjant z bardzo polskim imieniem i nazwiskiem wyglądał bardzo adekwatnie – niczym „polski pan” ze starych karykatur: krzepki, z brzuszkiem, sumiastymi wąsami i krótkimi nogami.

Ale przy tym biegnący za mną w znajomym mechanicznym stylu policjantów-funkcyjnych.

Runąłem przed siebie. Niedopałek poleciał na drogę, wiatr już nie wydawał mi się chłodny, teraz był gorący. Ale ze mnie idiota… rozluźniłem się…

– Hej!

Głos dobiegał z daleka. Obejrzałem się i… przystanąłem.

Pan Krzysztof Przebiżyńki stał na środku drogi, jakby z rozpędu wpadł na niewidzialną ścianę.

Aha!

Uśmiechnąłem się, zawróciłem niedbałym krokiem i zatrzymałem dwadzieścia metrów od policjanta. Pan Krzysztof ponuro chodził w prawo i lewo, niczym głodny tygrys w klatce.

Klatka faktycznie była, tylko niewidzialna. A raczej nie klatka, a smycz, przekleństwo każdego funkcyjnego.

– Daleko od funkcji? – zapytałem uprzejmie.

– Jedenaście kilometrów i sześćset dwadzieścia metrów – odparł ponuro Krzysztof.

– Zdarza się – przyznałem. – Chciałeś o coś zapytać?

– Podejdź bliżej – poprosił policjant.

Zaśmiałem się, wyjąłem z paczki nowego papierosa i zapaliłem.

– Słuchaj, koleś, jak ci tam na imię…

– Kirył.

– Przecież i tak cię dorwą! – Krzysztof poklepał się po kieszeniach. – Hej… Masz może papierosa?

Wyjąłem z paczki połowę papierosów i przełożyłem do kieszeni, a do paczki włożyłem podniesiony z ziemi kamyczek i rzuciłem policjantowi.

– Co za obraźliwy brak zaufania! – zawołał Krzysztof. – Powinieneś…

– Się wstydzić? – zapytałem.

Krzysztof westchnął, przykucnął, zapalił i powiedział z goryczą:

– Przecież i tak cię złapią… żeby zrobić coś takiego… teraz to już nie ma wyjścia, podniosłeś rękę na współbraci!

– Co ty pleciesz! – żachnąłem się i też przykucnąłem. – Wszyscy jesteście tylko pionkami! Sterują wami z innego świata!

– Z jakiego?

– Z Ziemi-jeden, Arkanu! Robią na innych planetach eksperymenty socjologiczne!

– Posłuchaj, nic nie wiedziałem. – Krzysztof ściągnął brwi. – A może poszlibyśmy do restauracji? Posiedzimy, opowiesz mi o wszystkim. Jeśli faktycznie jacyś dranie kręcą nami jak chcą w swoich interesach… No, czy nie jesteśmy Słowianami?!

Albo z natury jestem łatwowierny, albo policjanci mają taki dar przekonywania, w każdym razie przez kilka sekund na poważnie rozważałem ten pomysł. I dopiero po chwili się zaśmiałem.

– Z tym słowiańskim braterstwem to już przesadziłeś.

– Racja – przyznał zirytowany Krzysztof. – Ale tak sobie pomyślałem, a nuż przejdzie?

Przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu, siedząc naprzeciwko siebie, a potem powiedziałem:

– Pójdę już. Przekaż zwierzchnictwu, że nie mam zamiaru wchodzić w konflikt, ale poddawać się też nie zamierzam.

– Przekażę – zgodził się Krzysztof jakoś tak niespodziewanie lekko.

– Smycz przeszkadza, co?

– Przeszkadza. – Krzysztof wstał. – Dlatego zawsze udaję, że smycz już się napięła, gdy mam jeszcze w zapasie ze sto metrów.

Zerwałem się. Spiąłem. Zdążę? Zdążę. Chyba.

– No to złap mnie. Jeśli zdołasz.

– Poza tym dobrze jest – mówił dalej Krzysztof, śmiejąc się cicho – gdy strefy policjantów się przenikają, choć odrobinę. Wtedy można się umówić, na przykład we trójkę, i złapać różnych zarozumiałych kretynów.

Otoczyli mnie z trzech stron. Drogę do Elbląga odciął mi Krzysztof, na drodze, którą szedłem, stała kobieta w średnim wieku, z surową twarzą kontrolerki biletów, od strony pól lekko, z gracją, biegł młody szczupły chłopak.

Ale wiedziałem, że mimo młodego wieku i chudości chłopak bez problemu rozwałkuje mnie na placek.

I nawet gdyby Marta postanowiła mi pomóc, jak robią to wszystkie ładne dziewczyny we wszystkich gangsterskich filmach, gdy już bohater zostaje ostatecznie przyparty do muru, to po prostu oboje zostalibyśmy skarceni i postawieni do kąta.

Trójka policjantów to nie żarty.

Skoczyłem w stronę pól, licząc, że zdołam przebiec między kobietą i chłopakiem, a Krzysztofowi jednak przeszkodzi smycz. Nie przewidziałem tylko jednego: wprawdzie policjanci nie noszą broni palnej, gardząc nią niemal z zasady, ale to wcale nie oznacza, że są niebezpieczni jedynie z bliska.

Krzysztof zrobił zamach ręką – i kamyczek, ten sam, który jak kto głupi włożyłem do paczki z papierosami, uderzył mnie pod kolanem. Noga się pode mną ugięła, stopa i goleń były jak sparaliżowane, poczułem drobne ukłucia, jakbym trzymał nogę w tłuczonym lodzie.

– Przecież mówiłem, że nie uciekniesz – powiedział z wyrzutem Krzysztof. – Po co było mnie zmuszać do robienia ci krzywdy? Myślisz, że jesteśmy jakimiś łajdakami? Myślisz, że sprawia nam to przyjemność?

Podeszli do mnie bez pośpiechu. Leżałem skulony, nie z bólu – noga nie bolała, po prostu jej nie czułem – lecz z bezsilności i urazy. Trzy zaciekawione twarze zawisły nade mną jak ciemne plamy. Że też zachciało mi się palić! Jeśli z tego wyjdę, rzucę palenie. Rzucę, słowo daję!

Chłopak lekko kopnął mnie w bok i dostał od Krzysztofa po karku.

– Co robisz? Takie zachowanie jest niegodne kulturalnego człowieka!

– Sprawdzam tylko, czy nie udaje – odparł obrażony chłopak.

– U mnie nikt nie udaje – odparł z dumą Krzysztof. – Jeśli nie wiesz, to ci powiem, że z dwudziestu metrów przebijam stalową kulką drzwi samochodu! Na wylot! – Podał mi rękę i powiedział: – Wstawaj.

Czy zdarzyło wam się kiedyś leżeć pod nogami trzech wrogo nastawionych obywateli? Nawet jeśli się nie rwali, żeby od razu łamać wam żebra? Być może wam się zdarzyło, w końcu dzieją się takie rzeczy. W takim razie wiecie, że to raczej mało przyjemne. A jeśli nie wiecie, uwierzcie na słowo. I raczej nie sprawdzajcie.

– Wstawaj – powtórzył Krzysztof. – My do ciebie po dobroci, sam widzisz…

Zapewne w końcu bym wstał – no bo co mogłem zrobić? W ostateczności dostałbym kilka kopniaków od chłopaka i wstałbym.

Ale wtedy na tle ciemnego nieba śmignęła długa jasna deska i wyrżnęła Krzysztofa w kark. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję się przekonać, że wyrażenie „oczy wyszły mu z orbit” nie jest tylko przenośnią – Krzysztof wybałuszył oczy i runął na ziemię. Deska zrobiła drugi obrót, walnęła w twarz młodego policjanta, złamała się z trzaskiem, a potem uderzyła kobietę w skroń.

Z trudem usiadłem, w otoczeniu trzech nieruchomych ciał. Biorąc pod uwagę żywotność funkcyjnych w ogóle, a policjantów w szczególności, ciosy zadano po mistrzowsku.

– Łobuz – powiedziałem ponuro, patrząc na człowieka trzymającego w rękach kawał dechy. – Ale z ciebie łobuz…

– To ja cię tu ratuję, a ty tak? – oburzył się Kotia, poprawiając okulary. – No nie, popatrzcie tylko na niego!

Ale nie było komu patrzeć – policjanci leżeli nieprzytomni.

– I czemu tak prymitywnie? – spytałem ponuro. – Deską po głowie… Z twoimi możliwościami… kuratorze…

– A co tu mają do rzeczy możliwości? – Kotia rzucił deskę. – Nie ma nic pewniejszego od mocnej pały! Jak nie wierzysz, to zaczekaj aż się ockną i zapytaj!

– To ja już lepiej… – Spróbowałem wstać i musiałem oprzeć się o rękę Kotii. – Cholera… Noga nie chce się zginać…

– Przepraszasz za przekleństwa? – spytał Kotia.

– Nigdy! Chciałeś mnie udusić!

– Tak też myślałem. – Kotia przesunął ręką i w powietrzu zapłonął wymyślny wzór. – Idziemy!

– Dokąd? – Próbowałem się stawiać, choć kobieta-policjant właśnie jęknęła i się poruszyła.

– Do mnie do domu.

Nie miałem wyjścia, oparłem się mocno o ramię Kotii i wszedłem w płonące zielonym ogniem litery, wyglądające jak futurystyczny napis reklamowy.

Загрузка...