Jak sprawić, żeby świat stał się lepszy? Każdy rozumie to po swojemu. Ale wszyscy ludzie wiedzą i rozumieją, że w tym lepszym świecie nie będą musieli pracować, że będzie ich kochać i chronić cała ogromna szczęśliwi Ziemia.
Niestety, każdy widzi inaczej swoją drogę do zbudowania tego wspaniałego społeczeństwa. I jeśli się zastanowić, to wysiłki filozofów czy socjologów nie stworzyły nic bardziej zdolnego do życia niż klasyczna utopia – gdzie nawet najskromniejszy chłop miałby co najmniej trzech niewolników.
Ludzkości po prostu brakuje dwunożnych bydląt. Zmienianie w niewolników swoich bliźnich stało się niemodne, a jeszcze nie nauczyliśmy się produkować robotów ze śrubek czy białka. Ale gdy tylko się nauczymy, będziemy ją mieli. Będziemy mieli utopię. Tę, której godna jest ludzkość.
Nie zdołałem zrozumieć, jaki był charakter relacji między Kotią i mnichami klasztoru buddyjskiego, za kogo oni go uważali i dlaczego mu służyli. W każdym razie rano znalazłem moje ubranie idealnie czyste i wyprasowane, a gdy wyszedłem z małego pokoiku, w którym spałem, do „angielskiej” sali, już czekało śniadanie – zupełnie niepasujące do buddyjskiej religii: omlet, kiełbasa, parówki.
– Do czegoś ty doprowadził mnichów – wymruczałem, patrząc na Kotię, który pałaszował parówki obficie polane keczupem.
Był ubrany tak, jakby zszedł na śniadanie w jakimś eleganckim hotelu – spodnie, marynarka, biała koszula. Brakowało tylko krawata.
– O, gdybyś wiedział, ile mnie to kosztowało! – odparł z dumą Kotia. – Na obiad ugotują mi kurę!
– Żywcem? – zapytałem, nakładając sobie omlet, zimny, ale z wyglądu apetyczny.
Kotia się zaśmiał.
– Illan jeszcze śpi – oznajmił, choć nie pytałem. – Chcesz poczekać, aż wstanie, czy wyruszysz wcześniej?
– Zjem i wyruszę – powiedziałem, zerkając na małe okienko, za którym był szary, chłodny świt i podświetlone różowym światłem słońca szczyty gór. Aż chciało się czytać Rericha i Bławatską.
– Przerzucę cię do Moskwy – rzekł Kotia. – Dobrze? Stamtąd są trzy dogodne przejścia do Oryzyłtanu. Tam znajdziesz Andriuszkę. – Położył przede mną kopertę. – Tu jest list do niego, możesz przeczytać, nie zakleiłem.
Wziąłem kopertę – starą, ze znaczkiem „Poczta ZSRR” – i schowałem do kieszeni, a Kotia mówił dalej:
– W liście proszę Andriuszę, żeby zorganizował ci bezpieczne przejście do Opoki i kontakt z kimś z ich władz, nieoficjalnie oczywiście. To sprawdzona droga, nie raz już tak załatwiano różne sprawy.
– A ja myślałem, że z fanatykami religijnymi nie da się nic załatwić.
– Kirył, daj spokój! Fanatycy latają i wykonują rozkazy, a władze zawsze są całkiem do rzeczy. Jestem pewien, że jeśli możemy zmierzyć się z Arkanem, to oni też szybko zdecydują się na negocjacje.
– I co ja mam tam mówić? Prosić o pomoc? – spytałem, dłubiąc widelcem w omlecie, który jednak był niesmaczny.
– Tak… Ze jesteś funkcyjnym, który zerwał ze swoją funkcją. Ze masz znajomego kuratora i właśnie jego, to znaczy mnie, przekonałeś do tego, żeby wystąpić przeciwko Arkanowi. Opowiedziałeś o swojej wizycie tutaj, o złej akuszerce Iwanowej. Ja się przejąłem i teraz jesteśmy gotowi wystąpić przeciwko Arkanowi. Musimy się tylko dowiedzieć, w jaki sposób ludzie stają się funkcyjnymi.
– Albo jak zrobić z funkcyjnych zwykłych ludzi.
Kotia się uśmiechnął.
– No właśnie. I jeszcze wykrywać obcych oraz zamykać przejścia między światami. Dużo roboty, ale jesteśmy gotowi przyjąć delegację z Opoki, zapewnić jej tutaj transport i pieniądze.
– Zwariują w naszym świecie – powiedziałem.
– Niewykluczone – odparł wesoło Kotia. – Ale mogą się też przemóc, pomodlić i zaadaptować.
– I co, tak od razu dadzą mi odpowiedź?
– Nie przypuszczam. – Kotia pokręcił głową. – Biurokraci są wszędzie, tam również. Po przedstawieniu naszego stanowiska wracaj do Oryzyłtanu. Pomieszkaj u Andriuszy, to gościnny człowiek, albo jedź do Moskwy. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, gdzie będzie spokojniej.
– A jak skontaktuję się z tobą?
– Poczuję, gdy zjawisz się w naszym świecie – odparł Kotia. – Ale na wszelki wypadek… jeśli nagle stracę tę zdolność…
Wyjął z kieszeni czarny skórzany wizytownik, przedmiot absolutnie niewyobrażalny u dawnego Kotii, i podał mi srebrzysty prostokącik.
Był na nim tylko numer. Bardzo długi.
– Satelitarny – wyjaśnił Kotia. – Cóż począć, nie ma sensu odżegnywać się od techniki.
– Aha. – Schowałem wizytówkę. – Super.
Kotia i telefon satelitarny – to też było dziwne. Jeszcze dziwniejsze niż jego stanowisko kuratora funkcyjnych na naszej Ziemi.
– Ja też nie będę tu siedzieć z założonymi rękami – wyjaśnił Kotia. – Mam umówioną rozmowę z jednym politykiem.
– Z Dimą? – błysnąłem erudycją.
Kotia się roześmiał.
– Mówisz jak człowiek, który poznał jednego Chińczyka i przy spotkaniu z drugim mówi: „Poznałem pana Suń Wynia, nie zna go pan czasem?”. Nie, Kiryle. To poważniejsze spotkanie. Z Piotrem Piotrowiczem… jeśli to imię coś ci mówi.
– Pozdrów ode mnie jego referenta Saszę – odparłem. Kotię zatkało, teraz patrzył na mnie z nieukrywanym zdumieniem.
– Oho… I kiedy zdążyłeś… Zresztą, nieważne. Może umiesz jeszcze wiązać krawat?
Wyjął z kieszeni marynarki zwinięty jedwabny krawat – złocisty, z ledwie widocznymi fioletowymi rybkami, najwyraźniej drogi.
– Umiem – odparłem. – Wiązałem ojcu… zawsze albo matkę prosił, żeby mu zawiązała krawat, albo mnie.
– A ja nigdy się nie nauczyłem.
W milczeniu założyłem krawat na własną szyję i zawiązałem prosty węzeł.
– Dzięki – powiedział Kotia, biorąc ode mnie krawat. – Weź kurtkę, w samej koszuli sobie po Moskwie nie pobiegasz. W wewnętrznej kieszeni są pieniądze.
Kurtka leżała na ławie pod ścianą. Nie wyglądała na ciepłą, była raczej wielosezonowa, z grubego szarego materiału, zapinana na guziki. Ale chyba nie będę dużo biegał po Moskwie.
– Tak… do kogo cię tu przerzucić? – zastanawiał się na głos Kostia. – Żeby człowiek nic o tobie nie wiedział…
– Funkcyjny miałby nie wiedzieć? – spytałem z powątpiewaniem. – Myślisz, że to możliwe? Chyba wszyscy czytają „Funkcję cotygodniową”?
– Nie. Są tacy, którzy świadomie odsuwają się od życia funkcyjnych, zabawiają w człowieka. Są tacy, którzy zobojętnieli, żyjąc kolejną setkę lat, i pogrążyli się w swoich pasjach – zbieraniu znaczków z orchideami, hodowli rzadkich rybek akwariowych, wyszywaniu krzyżykami portretów wielkich pisarzy. A są też funkcyjni analfabeci.
– Analfabeci? – zachwyciłem się.
– Tak. Ale to głównie w Afryce i Azji, a ciebie przerzucę do Oryzyłtanu przez Moskwę. – Kotia zastanawiał się nad czymś, marszcząc czoło. – Daniła cię przerzuci, ale pozna. Anna może nie poznać, ale… O, za to Nikolka nie pozna na pewno!
– Czemu? – spytałem kwaśno.
– On ma alternatywne podejście do informacji. – Kotia uśmiechnął się przebiegłym uśmiechem człowieka, który nie chce przed czasem zdradzać pewnej tajemnicy. – On jest w porządku, to dobry celnik. Bylibyście kolegami, nawet mieszka po sąsiedzku, w Marinej Roszczy, przyjaźnilibyście się domami… to znaczy, wieżami. Masz tu adres.
Wyjął z kieszeni jeszcze jedną wizytówkę i szybko, bez zastanowienia napisał coś na odwrocie. Podał mi kartonik. Zerknąłem na te notatki: „Przy szpitalu położniczym numer dziewięć skręcić…” – i trzy linijki wskazówek. Pomyślałem, że nie chodzi tu tylko o dobrą pamięć, zdaje się, że Kotia już wcześniej zdecydował, do kogo mnie skieruje, a teraz tylko tak udawał, dla fasonu.
Chociaż, może się mylę, może po prostu kurator zna wszystkich celników?
A może Kotia po prostu lubi odwiedzać inne światy i pamiętał najdogodniejsze przejścia?
Nie, nie mogę nie ufać człowiekowi, z którym porywam się na wojnę światów! Nie mam wyjścia, muszę mu zaufać.
– Brakuje tylko zdjęcia satelitarnego – powiedziałem.
– Zdjęcie nic by nie dało. – Kotia machnął ręką. – Tam, gdzie jest cło, byłaby biała plama albo jeszcze jakiś inny defekt.
No proszę, nie wiedziałem o tym. Zresztą, przecież tak naprawdę niewiele wiedziałem o życiu funkcyjnych.
– Mam nadzieję, że Nikołaj mnie nie pozna – wymruczałem.
– Ręczę. On ma w nosie sprawy funkcyjnych.
– A czy ja zobaczę jego wieżę? Czy to też… biała plama…
– Z tego, co rozumiem, powinieneś zobaczyć, została ci przecież część zdolności. Znalazłeś dom Wasylisy!
Skinąłem głową. Zwlekałem z wyruszeniem w drogę – nie chciało mi się stąd wychodzić, ale z drugiej strony miałem ogromną ochotę zobaczyć zwykły, normalny świat.
– Czyli odnajduję Nikołaja…
– Tak, w ostateczności pokażesz mu wizytówkę, w razie czego niech zadzwoni, udzielę mu wskazówek. – Kotia się uśmiechnął. – On ci wyjaśni, jak znaleźć Andriuszę w Oryzyłtanie, Andriuszy wręczasz list i poprosisz go o zorganizowanie negocjacji z władzami Opoki.
Znowu skinąłem głową, niczym porcelanowy Chińczyk z bajki Andersena. Tak, ten, kto ciągle przytakuje, nie jest zbyt mądry.
– Żebym tylko nie zamienił pościgu Arkanowców na skostniałych popów – burknąłem raczej dla pozoru niż z przekonania.
Tak naprawdę myślałem już tylko o jednym: zaraz zobaczę Moskwę!
Obrzydły mi już i Charków, i Nirwana, i Janus, i Polska, ba, nawet Tybet! Przemknąłem tą dziwną trasą między trzema krajami i trzema światami, rzucając na prawo i lewo szybkie spojrzenia, i poczułem tylko rozdrażnienie. Dlaczego? Czy byłem tam za krótko? Nie, przecież zdarzało mi się już dobrze bawić w krótkich podróżach. Za dużo wszystkiego? Też raczej nie, przecież jeździliśmy z Anką autokarem po Europie i byliśmy zadowoleni.
A może podróż powinna mieć prawidłowy początek i koniec? Może nie powinna być nieproszona i nieprzewidziana?
Chyba właśnie o to chodziło.
Tybet nie sprawił mi radości, pobyt w Polsce się nie udał (byłem pewien, że gdyby nie policja, ja i Marta spędzilibyśmy wspaniały wieczór!).
Może, gdy teraz wyruszę do Opoki uzgodnioną trasą, podróż przyniesie mi choć odrobinę przyjemności?
– Wyślij mnie, Kotia – powiedziałem. – I, tego… jak tylko wrócę z tego twojego Arasułtana, od razu ściągnij mnie do siebie. Dobrze?
Kotia skinął głową i wstał, wycierając ręce serwetką.
– Dobrze. Wysadzę cię tuż obok, przy szpitalu. Jego ręka zaczęła sunąć w powietrzu, jakby kreśliła runy – za palcami płynęły niebieskie płomyki. Pomyślałem, że byłaby z niego całkiem niezła reklama Gazpromu. A gdyby mieszkał w Ameryce, całkiem niezły bohater komiksów. Człowiek-palnik…
Zachichotałem cicho, a Kotia zerknął na mnie podejrzliwie. Ciekawe… Ja mu trochę nie ufam. On mnie pewnie też…
– Gotowe – oznajmił Kotia, odsuwając się. Napis płonął w powietrzu bladym ogniem.
Zrobiłem krok do przodu i pomyślałem, że gdyby Kotia chciał mnie zlikwidować, to miałby idealną okazję. Wyszedłbym teraz w samym środku pieca hutniczego, na dnie jeziora Bajkał, albo na szczycie Uralu – i już, po zabawie.
W ostatniej chwili otworzyłem usta i wciągnąłem powietrze – jak we wznoszącym się szybko samolocie. Jeśli wokół mnie będzie woda albo wrzący metal, to i tak niczego to nie zmieni.
Jak się po chwili okazało, niesłusznie podejrzewałem Kotię o niecne zamiary.
Wciągnąłem w płuca rześkie moskiewskie powietrze, zakasłałem i pomyślałem, że wcale nie jest lepsze od wody. Jak my możemy tym oddychać przez całe życie?!
W dodatku zaczęły łzawić mi oczy, ale nie od powietrza – poraziło mnie jasne światło latarni przy bramie. Panowała ciemność – w Moskwie było chyba trzy albo cztery godziny wcześniej. Wczesny świt, późna jesień.
Padał drobny śnieżek, jak kasza manna. Powietrze nawet nie było zimne, tylko przejmujące. Stałem przed bramą z tabliczką „Szpital położniczy numer 9”; w małej budce ochroniarza ćmiło się światło, kilka kroków dalej dreptał przed bramą młody mężczyzna, podobnie jak ja zbyt lekko ubrany.
Odwrócił się, popatrzył na mnie zapytał serdecznie:
– Żona?
Zerknąłem na tabliczkę i wykrztusiłem:
– Mąż. W sensie… ja jestem mężem… a tam, tak, żona.
Zdaje się, że mężczyzna gotów był wysłuchać dowolnych bredni.
– Pierwsze?
– Aha – odparłem na chybił trafił.
– A u mnie drugie. Albo druga. – Zaśmiał się. – Lekarzom nie można ufać, już raz spodziewaliśmy się dziewczynki. Zimno?
Wzruszyłem ramionami i dostałem do ręki metalową piersiówkę z odkręconą zakrętką.
– Napij się.
Stropiony i oszołomiony, posłusznie się napiłem. Koniak spłynął ciężką, gorącą falą po gardle. Cholera! No nie, przecież nie z rana!
– Palisz?
– Tak…
– Bierz.
Papierosa – mocne, prawdziwe marlboro – wziąłem już świadomie, musiałem zabić czymś okropny smak w ustach. Nigdy nie piłem koniaku z samego rana – i jak się okazuje, dobrze robiłem!
– Córka dobrze, dwóch synów drugie dobrze – mówił dalej mężczyzna. – Ech, chciałem iść na poród rodzinny, słowo daję, nie boję się! Ale żona nie chciała. A nuż, mówi, przestaniesz mnie potem kochać, zdarzały się takie przypadki. To inteligentna kobieta, o porodzie wszystko zawczasu przeczytała. – Napił się koniaku i niekonsekwentnie dodał: – Wszystkie baby są głupie! No gdzie ja bym przestał ją kochać.
Zaciągnąłem się kilka razy i rozejrzałem ukradkiem. Tak… powinienem iść wzdłuż ogrodzenia…
– Powodzenia – powiedziałem. – Pójdę już. Powiedzieli mi, że jeszcze za wcześnie, kazali przyjść po południu.
– Mnie też – wyznał mężczyzna. – Ale ja już wolę postać tutaj. Zajrzę potem, dowiem się, co i jak. A może się pomylili? Co? Lekarzom nie można wierzyć.
Uścisnąłem na pożegnanie wyciągniętą rękę i poszedłem wzdłuż ogrodzenia, zostawiając gadatliwego tatusia przed bramą, w oczekiwaniu na wieści od lekarzy, którym nie można ufać.
O dziwo, rozmowa wprawiła mnie w dobry humor. Szedłem i się uśmiechałem.
Ludzie nie podejrzewali nawet istnienia funkcyjnych. Żyli i cieszyli się życiem, pracowali i rodzili dzieci, jeździli na urlopy i składali pieniądze na nowy samochód, grali z przyjaciółmi w preferansa. Funkcyjni byli dla nich takim samym wymysłem, jak Spiderman czy transformersi. I wcale nie byłem taki pewien, czy zamieniliby swoje życie na nasze cuda.
Chociaż nie, może by zamienili. Jest jedna wspaniała nagroda – bardzo, bardzo długie życie – i właśnie ona przesądza o wszystkim.
Gdyby tylko można było mieć jedno i drugie: i zdolności, i wolność.
Ale przecież właśnie ja i Kotia nad tym pracujemy. Tak czy nie?
Zamyślony, dopaliłem papierosa i wrzuciłem niedopałek do kałuży – w zasięgu wzroku nie było żadnego kosza. Ciekawe, dlaczego człowiek, który ma zamiar naśmiecić, mimo wszystko wyrzuca niedopałek czy paczkę po chipsach nie byle gdzie, ale tam, gdzie już wcześniej ktoś naśmiecił? W ostateczności do kałuży, na pobocze czy do rowu. A ten, kto śmieci na środku drogi czy chodnika, budzi powszechne oburzenie.
Widocznie w głębi duszy wszyscy, nawet najwięksi niechluje, rozumiemy, że nie wolno śmiecić!
– No i gdzie ta wieża? – wymruczałem, rozglądając się w świetle rzadkich latarni.
Dom, transformator, jeszcze jeden dom…
Oho! To nie był dom.
Wąski dwupiętrowy budynek – jedna klatka, po trzy okna na każdym piętrze – wcale nie był kamienicą. To był kolejny wariant wieży celnika!
Rzecz jasna, po domku Wasylisy w Charkowie nie powinienem się już niczemu dziwić. To raczej moja wieża wyglądała niezwykle, nawet z punktu widzenia Moskwy, jak najprawdziwsza wieża, tyle że ciśnień.
Ale patrząc na dom Wasylisy, czuło się powiew innego świata, czuło się funkcję. No i było widać ślady kowalskiej pasji celnika.
A to był zwyczajny dom, tylko zaniedbany. Jak to się mówi – proletariacki.
W oknach brudnawe zasłonki i doniczki z przywiędłymi kwiatami. Na dachu krzywa antena. Drzwi wejściowe stare, drewniane, obite metalem, niedawno pomalowane, ale kiepska brązowa farba już się łuszczyła i odpadała płatami, ukazując starą niebieską farbę. Domofon – tani i mechaniczny, ale drzwi i tak uchylone.
A ze środka dobiegał właśnie starczy, kłótliwy głos:
– I pragnę zauważyć, że to już drugi raz w tym roku! Nie miałem Internetu przez trzy godziny! I w dodatku nie chcieliście przyjechać!
– No i po co panu Internet w środku no… – zaczął ktoś zmęczonym głosem i od razu urwał.
Ostrożnie wszedłem na klatkę. Pachniało kotami, ale nie sądzę, żeby koty faktycznie tu mieszkały, to raczej mimikra wieży. Po wyszczerbionych schodach wszedłem na pierwsze piętro – były tu tylko jedne drzwi, również uchylone. Spod podniszczonej dermy wystawały kawałki waty. Cyfra „1” wisiała na jednej śrubce, z głębi mieszkania płynęło światło.
Zajrzałem do środka i cicho wszedłem.
Pokój zaczynał się od razu, bez pośrednictwa przedpokoju. Bardzo duży, zagracony, a jednocześnie zaskakująco czysty, wyglądał jak spełnienie marzeń nastoletniego maniaka komputerowego.
W jednym kącie stało duże niezaścielone łóżko. Poduszkom nie zaszkodziłoby wytrzepanie, kołdrze wyprostowanie; zdaje się, że na to łóżko człowiek po prostu padał i od razu zasypiał kamiennym snem.
W drugim kącie widniała wypasiona kuchenka – najwyraźniej nieużywana. Na lśniącej ceramice stała prosta mikrofalówka z otwartymi drzwiczkami, w środku, na szklanej półeczce leżał kawałek pizzy.
Trzeci kąt zajmowała potężna biblioteczka. Pstrokate książki fantastyczne sąsiadowały z jakimiś poradnikami technicznymi w miękkich okładkach i poważnymi, ciemnozielonymi tomiszczami.
Czwarty kąt stanowił kamień węgielny tego pomieszczenia.
Ogromne biurko komputerowe. Obudowa komputera, tak duża, że można by w niej umieścić potężny serwer. Dwa wielkie monitory, drukarka, skaner, ekspres do kawy – wydawało mi się nawet, że połączony kablem z komputerem – ale postanowiłem uznać, że faktycznie mi się wydawało. Natomiast już podstawka pod filiżankę z kawą naprawdę była podłączona do komputera. Znamy, znamy takie bajery, sprzedawaliśmy je na kopy przed Nowym Rokiem i 23 lutego, idealny prezent dla młodego admina od jego młodej adminki… I wszystko to swobodnie, w całkowitej zgodzie mieściło się na biurku, stanowiąc centrum pomieszczenia – cóż z tego, że w kącie.
A przed biurkiem stał Fotel.
Tak, właśnie Fotel, pisany wielką literą. I coś mi mówiło, że takiej gigantycznej konstrukcji z ciemnej skóry, umieszczonej na lekkomyślnych kółeczkach nie można tak po prostu kupić w sklepie – zapewne robi się je na zamówienie we Włoszech, za ciężkie pieniądze. Fotel nie był jedynie miejscem, na którym sadza się tyłek, lecz czymś w rodzaju kokonu z wysokim oparciem, z „uszkami”, wystającymi z przodu w okolicach głowy, i szerokimi poręczami. Jeśli zobaczycie gdzieś zdjęcie Rockefellera czy Churchilla przy pracy, od razu zrozumiecie, o czym mówię.
Ale na tym ideale meblowej doskonałości zasiadał bynajmniej nie nastolatek, który bardzo pasowałby do tego wnętrza, i nawet nie gruby naczelnik, który pasowałby do fotela. Skórzany potwór zawierał, niczym skorupa wyschnięty orzech, chudego siwowłosego staruszka, ubranego w spodnie wypchane na kolanach i wyświechtaną koszulkę z krótkimi rękawami.
Przed nim stało dwóch kolesi w moim wieku w bluzach z napisem „Korbina-telekom” na plecach, między nimi a staruszkiem, na rogu biurka, leżał jakiś papierek.
– Nie podpiszę protokołu przyjęcia – powiedział starzec z wyraźną satysfakcją. – Mam z wami umowę na serwis całodobowy, a przez trzy godziny nie miałem Internetu!
– Dwie godziny dwadzieścia minut.
– Nieważne! Jechaliście długo, naprawialiście długo!
– Panie Cebrikow, to stary dom, kable się sypią…
– Ten dom przeżyje was, młodzi ludzie! – zawołał staruszek i pomyślałem, że ten zgrzybiały, kłótliwy starzec ma rację: dom będzie stał długo, bardzo długo.
Wtedy spojrzenie staruszka spoczęło na mnie – zdaje się, że ze względu na wiek również zostałem zaliczony do serwisantów.
– A pan co powie?! – zawołał dziadek zadziornie.
– Ja przyszedłem w innej sprawie, Nikoleńka – powiedziałem; dziwnie się czułem, zwracając się do starego awanturnika w tak poufały sposób. – Ja chciałbym jednymi drzwiami wejść, a drugimi wyjść.
Staruszek zamrugał, a potem bez słowa podpisał protokół.
Jeden z chłopaków złapał świstek z westchnieniem ulgi i obaj „korbinowcy” ruszyli szybko do drzwi. Mrugnąłem do tych nieszczęśników; chłopak, który złapał dokument, przewrócił oczami.
Cóż, praca w serwisie to ciężki kawałek chleba. Zwłaszcza gdy trafi się taki uparty kłótnik.
Za chłopakami trzasnęły drzwi, rozległ się tupot nóg na schodach, chyba chcieli wynieść się stąd jak najszybciej.
– Coś nie mogę sobie przypomnieć. – Staruszek zmrużył oczy, patrząc na mnie. – Widzieliśmy się już?
– Nie.
– Ee… – Dziadek przyglądał mi się, chyba nie mogąc znaleźć określenia. – Jesteś… funkcyjnym?
– Byłym – odparłem uczciwie.
– A… Znudziło ci się siedzenie na uwięzi? – Pan Cebrikow mrugnął do mnie. – Ech, młodość. Myślisz, że mnie było wesoło? W tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym? Człowiekowi niemłodemu, doświadczonemu przez życie, ale pełnemu ciekawości? Dostałem wyjątkowo krótką smycz – trzy tysiące siedem metrów!
– Och… – westchnąłem.
– Do murów Kremla jeszcze mogłem dojść, ale już do środka nie było mowy – powiedział staruszek z taką urazą, jakby wcześniej codziennie chodził na Kreml do pracy. A może tak właśnie było? Skąd mogę wiedzieć? – Wprawdzie byłem już człowiekiem starszym, ale z natury dziarskim i miłującym wolność i wcale nie było mi łatwo! A jednak wytrzymałem! Doczekałem się telefonu, radia, telewizji. Teraz to już łatwo. Cały świat na wyciągnięcie ręki, co mi tam smycz!
Zaczekałem cierpliwie, aż przestanie chichotać. Odruchowo zerkałem ponad ramieniem staruszka na monitory.
Zabawne.
O ile mogłem się zorientować, na obu monitorach był jeden i ten sam blog: dziennik elektroniczny, popularna rozrywka młodych nicponi i starych leni.
Na jednym monitorze staruszek występował w imieniu dziewczyny, na drugim w imieniu chłopaka. Dziewczyna i chłopak prowadzili zażartą dyskusję, a cały tłum, pewnie prawdziwych ludzi, komentował ich rozmowę.
– Zabawy, zabawy… – powiedział staruszek, widząc, na co patrzę. – Sądzi pan, że tracę czas?
– To nie moja sprawa – odparłem.
– Rozsądne podejście! Cóż, młody człowieku, ja, z wyżyn przeżytych lat, widzę, że wszystkie działania człowieka to marność. Miłość, nienawiść, przyjaźń, wiara, pogarda, zazdrość, wściekłość, patriotyzm, natchnienie – wszystkie nasze uczucia spalają się i przemieniają w nicość. I czy to ważne, czy kochasz naprawdę… – Zawahał się i sprecyzował: – Z powodu wieku zmuszony jestem wyłączyć cielesny aspekt miłości… czy kochasz naprawdę, czy tylko udajesz miłość, wmawiając sobie i innym, że doświadczasz nieziemskich namiętności?
– Nie wiem. Chyba jednak ważne.
– Jest pan młody – rzekł z ciepłą, ojcowską intonacją staruszek. – Jakże pan jest młody… A wie pan, że w czasie wojny z Napoleonem byłem jeszcze młodszy od pana? Prawie dzieciak, ale tak samo zapalony. Uciekłem z majątku ojca na wojnę i cały rok służyłem jako dobosz. I zastrzeliłbym na miejscu każdego, kto ironizowałby na temat mojej miłości, wiary czy patriotyzmu! Ale na szczęście czasy się zmieniają i pojedynki dawno wyszły z mody. Wszystko stało się light. Miłość-light, wiara-light, patriotyzm-light… Ale ja wcale nie narzekam! Za oknem lato, świeci słońce, biegają dzieci, śpiewają ptaki, nie ma wojen i epidemii. Wszystko płynie swoją koleją. Wszystko jest jak najlepiej na tym najlepszym ze światów, jak mawiał Wolter.
– Za oknem jest zima – zauważyłem. – I noc. Dzieci śpią, a ptak odleciały do ciepłych krajów. Wojen i epidemii niby nie ma, za to są terroryści i AIDS.
– Dokąd chce pan przejść? – spytał ostro staruszek.
– Do Oryzyłtanu.
– Do Orysułtanu, młodzieńcze. Płaci pan… – Zmarszczył czoło. – Doprawdy, nie wiem, ile panu policzyć. Funkcyjni przechodzą za darmo, a pan jest byłym funkcyjnym. Przepuszczę pana za połowę ceny.
– Dobrze.
– Czterysta osiemdziesiąt rubli.
Wyjąłem z kurtki pięćsetkę i podałem mu.
– Reszty nie trzeba, dziękuję.
– Proszę mnie nie obrażać napiwkiem, nie jestem lokajem! – odparł gniewnie staruszek, wyjął z szuflady biurka puszkę po red bullu wypełnioną drobnymi i uroczyście wręczył mi cztery piątki.
Co było robić, wziąłem.
A potem pan Nikoleńka Cebrikow niechętnie wstał zza biurka. W tym zdrobnieniu było coś fałszywego, jak we współczesnym nuworyszu, który postanowił zabawiać się w starą arystokrację. Ale jednocześnie starzec miał przecież prawo i do przesłodzonego zdrobnienia, i do wygłupów przed technikami. Skoro faktycznie uciekł z domu, żeby walczyć z Napoleonem…
No proszę, nawet mnie to już nie dziwi. Widocznie do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Proszę za mną – powiedział uroczyście staruszek. – Idziemy na pierwsze piętro, mieszkanie numer cztery.
Wyszliśmy na klatkę schodową i zacząłem wchodzić za Cebrikowem po brudnych schodach. Na piętrze paliła się słaba żarówka, niczym nieosłonięta. Rzeczywiście było tu dwoje drzwi z cyframi „3” i „4”.
– A trójka to co? – spytałem.
– Antyk.
– Aa – powiedziałem ze zrozumieniem. – Zabawne miejsce.
– Zacofany, dziwaczny, prymitywny świat! Jak można dobrowolnie zahamować postęp naukowo-techniczny?
– A społeczny?
– Coś takiego jak postęp społeczny w ogóle nie istnieje, drogi młodzieńcze – prychnął Cebrikow. – Dam panu przykład. W tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku przyjechałem do Sankt Petersburga, odwiedzić pewną piękną damę, omówić Kwiaty północy, pierwsze wydanie i napić się z przyjaciółmi. Przy Maneżu tłumy. Znajomi oficerowie, w rękach obnażone szable, lecą przed siebie, nie patrzą… Krzyczę za nimi: „Dokąd was niesie, karbonariusze!”. Biegnę za nimi, przekonuję. Co się stało potem, na pewno pan słyszał. A później w czasie śledztwa jakiś idiota rewirowy zeznał, że jakoby krzyczałem: „W czworobok przeciwko kawalerii”. Widocznie uszy kompletnie zarosły mu włosami. I chociaż tłumaczyłem, mówiłem, oburzałem się, to byłem sądzony razem z dekabrystami. Zostałem zdegradowany, walczyłem na Kaukazie z dzikimi góralami. Tak, miły młodzieńcze! I niech mi pan powie, czym różnią się tamte wydarzenia sprzed dwustu lat od dzisiejszych? Głupia władza, która nastraja naród przeciwko sobie, ambitni spiskowcy, którzy gwiżdżą na tenże naród, tchórzliwi posterunkowi, gotowi napleść byle co, żeby tylko zepchnąć winę na cudze barki, pośpieszny, nieuczciwy sąd, niepokoje i okrucieństwa na Kaukazie. I niech mi pan powie, czy istnieje coś takiego, jak postęp społeczny, jak rozwój społeczeństwa – od gorszego do lepszego, od okrutnego do humanitarnego? Milczałem.
– Nie, nie, i jeszcze raz nie! – rzekł z mocą Cebrikow. – Dlatego jestem zadowolony ze swojej obecnej sytuacji. Nie ciąży mi łańcuch, który mam na szyi. Cuda techniki, możliwość międzynarodowych kontaktów, swoboda obyczajów – oto prawdziwe zdobycze ludzkości! A nie instytucje społeczne, które służą jedynie ugłaskaniu czerni i zaślepieniu rządzącej „górki”.
– Czyli Internet?
– Tak – odparł wyzywająco Cebrikow. – Internet. Telewizja. Telefon. Komputer. Oto prawdziwe wyżyny ducha ludzkiego! Za tymi drzwiami jest pański Weroz. Zapraszam!
– Jak znajdę tam celnika Andriuszę? – spytałem.
– A więc u naszych Tatarów będzie pan tylko przejazdem? – Cebrikow pokiwał głową. – Zaraz panu wytłumaczę.
Wsunął rękę do kieszeni, przez chwilę czegoś szukał, w końcu wyjął klucz – stary, masywny. Zupełnie jakby ten dom stopniowo się uwspółcześniał, dostosowywał do otoczenia, ale takie drobiazgi jak klucz się nie zmieniały. A może klucze nie zmieniały się z zasady?
Tymczasem staruszek otworzył drzwi i uroczyście uniósł rękę.
– Niech pan patrzy!
Zamrugałem – tutaj już był ranek, jasne światło raziło. Wieża (czy jak wyglądało cło z tamtej strony) stała jak zwykle samotnie, pośrodku jakichś niskich zabudowań, wyraźnie niezamieszkanych. Może były to garaże (chociaż, jakie na Werozie mogą być garaże?), a może szopy? Niektóre miały niewielkie kopuły i niskie ogrodzenia. Ciekawe.
Ucieszył mnie za to fakt, że wieża stała na niewielkim wzniesieniu i rozciągał się z niej piękny widok. Miasto zaczynało się jakieś dwieście metrów stąd, zupełnie obce, zupełnie niepodobne do Moskwy. Mnóstwo wieżyczek, niejasno przypominających…
– Minarety?! – zawołałem.
– Oczywiście. Tu w ogóle nie ma naszej Rosji, młodzieńcze. Tu są Tatarzy, tam Finowie, gdzie indziej Wiatycze, Kriwicze. Moskowja, jak ją tu nazywają, jest niewielka i zamieszkana głównie przez muzułmanów. Dobrze chociaż, że nie są tak zapalczywi jak u nas – prychnął staruszek. – O, widzi pan tę niebieską kopułę przed nami?
– Widzę.
– To świątynia Isy-proroka.
– Chrystusa Zbawiciela? – domyśliłem się.
– O, właśnie. Miejsce piękne i szanowane. Dojdzie pan do świątyni – trafi pan na pewno, tu nie sposób zabłądzić – stanie przed bramą, spojrzy na godzinę dziesiątą i zobaczy wieżyczkę z zegarem, ptaszkiem i małym sklepikiem na dole.
Popatrzyłem podejrzliwie na Cebrikowa. Chyba mimowolny bohater powstania dekabrystów ściemniał, czyli robił ze mnie balona. Coś tu było nie tak.
– Tam… będę bezpieczny? – Wskazałem głową miasto.
– Jeśli będzie się pan zachowywał normalnie, to tak. Miasto jak miasto, nie lepsze i nie gorsze od naszej Moskwy. Ach, no tak! Potrzebuje pan ich pieniędzy?
Skinąłem głową.
– Niedużo. Tyle, żeby coś zjeść, kupić jakąś pamiątkę.
– A, pamiątkę. – Staruszek skinął głową. – Myślę, że jeśli wymieni pan tysiąc rubli, to będzie w sam raz. Nie za duże obciążenie?
W kurtce od Kotii miałem pewnie około piętnastu, może dwudziestu tysięcy. Z jednej strony niemało, z drugiej niezbyt dużo. Dałem Nikoleńce tysiąc, staruszek stęknął, podrapał się po karku i zaczął powoli schodzić na dół, wyraźnie żałując swojej propozycji. Cierpliwie zaczekałem na jego powrót i dostałem kilka błękitno-zielonych banknotów i garść drobnych srebrnych monetek.
– Dziewięćset tenge z drobnymi – oznajmił Cebrikow. – O dziwo, obecny kurs rubla i tenge są bardzo podobne.
– A język?
– No tak, przecież utracił pan dar glossolalii… – Staruszek zachichotał. – To nic, i tak pana zrozumieją i pan wszystkich zrozumie – przecież przechodzi pan przez cło. – Skulił się od podmuchu wiatru, który wpadł nagle z tamtej strony drzwi. – No to jak, idzie pan czy nie?
– Idę – powiedziałem szybko.