22.

Jedni mówią, że to, co ci pisane, cię nie minie.

Inni uważają, że każdy człowiek jest kowalem własnego losu.

A ja myślę, że jedni i drudzy mają rację.

Człowiek jest swoim własnym losem. Zawsze jest coś, co możesz zmienić. Coś, co możesz pokonać. A jest też to, czego nigdy nie dokonasz, bo po prostu nie zdołasz, choćbyś walił głową w mur.

Czytałem książki, w których autorzy dowodzili, że człowiek jest zdolny do wszystkiego, wystarczy umieścić go w określonych okolicznościach, a zacznie żreć gówno i skakać innym do gardła. Niektórzy dowodzą tego bardzo przekonująco. Ale ja myślę, że te książki dowodzą tylko jednego: że właśnie ten człowiek gotów jest i żreć, i skakać. W przeciwnym razie wszystko jest niesłuszne. Na darmo.

Dlatego zawsze lubiłem książki, w których się mówi, że człowiek jest nawet lepszy niż sam o sobie myśli.

Siedziałem w kuchni, paliłem i piłem kolejną filiżankę kawy. Pewnie, że szkodzi na serce, ale czego mam się bać, skoro jestem w trakcie wyboru? A już tym bardziej nie będę się miał czego bać, gdy zostanę funkcyjnym kuratorem…

A jeśli nie zostanę, to już nigdy nie będę musiał dbać o zdrowie.

Telefon leżał przede mną na stole. Keszju posiedział trochę ze mną w kuchni, zrozumiał, że nie ma co liczyć na przekąskę w środku nocy i poszedł spać na moje łóżko, z dala od dymu i światła.

Jeśli za twoimi oknami dymi fabryka, to możesz przenieść się tam, gdzie nie ma fabryk. Albo doprowadzić do tego, że fabryka zostanie zamknięta.

A jeśli trucizna jest rozlana w powietrzu, jeśli ani w górach, ani na wyspie pośrodku oceanu się przed nią nie ukryjesz? Jeśli wydzielają ją wszyscy wokół ciebie? I jeśli wszystkim to odpowiada, jak halucynogenne powietrze Nirwany nieszczęsnym zesłańcom?

Co wtedy pozostaje?

Przestać oddychać. Albo przywyknąć.

Pewnie teraz faktycznie jestem silny. Skoro zdołałem jedną kulą załatwić nie-anioła, starożytnego silnego funkcyjnego, skoro grzmotnąłem listonosza i nie zwróciłem uwagi na wysiłki policjanta… Poza tym, cały nasz świat jest zależny od mojej pomyślności, likwidowanie mnie jest bardzo ryzykowne.

Pewnie zdołam pokonać Kotię i zajmę jego ciepłą posadkę. Będę chodzić do Tybetu jak do własnej kuchni, przenosić się ze świata do świata, podróżować, wypoczywać… Niezbyt męcząca praca. Przerzucasz dyspozycje od jednych funkcyjnych do drugich i możesz dalej próżnować. Zajmę się jakimś tam kolekcjonerstwem, będę pisać kryminały albo traktaty filozoficzne.

A jak mi się znudzi, pojadę do ojczyzny funkcyjnych, na Ziemię-szesnaście. Ciekawe czemu jednak dali jej numer, w dodatku taki dziwny? W celu zamaskowania przed zbyt ciekawskimi celnikami? A może w porządku światów Wachlarza jest jakaś niepojęta dla mnie harmonia? Możliwe…

Wulkaniczne pustkowia mnie mało interesują, za to muzeum z jego skrzydlatym kustoszem bardzo.

A jak już znudzi mi się wszystko na świecie, wybiorę się do Arkanu. Będę zmieniać inne światy. Może uda mi się zrobić lepszy, taki, w którym niepotrzebni będą funkcyjni? Gdzie wszystko będzie dobrze…

W końcu innego wyjścia nie ma.

Popatrzyłem na telefon i pomyślałem, że Kotia na pewno jeszcze nie śpi, czeka aż zadzwonię. Muszę wyjąć skrupulatnie przechowywaną wizytówkę i wybrać długi numer telefonu satelitarnego.

I w tym momencie telefon zadzwonił.

Wziąłem go do ręki, nacisnąłem przycisk i powoli przystawiłem do ucha.

– Halo? Nie obudziłem cię?

– Nie – odparłem. – Siedzę, kawę sobie piję.

– Ja też nie mogę spać – pocieszył mnie Kotia. – Siedzę, cierpię i piszę wiersze.

– Liryczne czy podniosłe?

– Satyryczne. O tym, jak staruszkowi-weteranowi Wasilijowi Tierkinowi przysłali wezwanie do wojska. Posłuchaj: „Już otworzył, czyta głośno nieugięty ton wojaka:»Przybywajcie zaraz jutro do nas, do wojenkomatu!«. Kładzie list Wasilij Tierkin, patrzy nań spod okularów,»Co wyprawia się z Ojczyzną, skoro biorą weteranów?«. Poci się porucznik młody i ze wstydu się czerwieni:»To widocznie jakiś chochlik musiał nam się tu rozplenić, według naszych informacji macie osiemnaście lat!«. Roześmiał się Wasia Tierkin, dobry stary dziad:»Ej, chłopaczki, żartujecie, wasz komputer plamę dał! Setki dodać nie zechcecie?«. A młodziutki żołnierz drżał”.

– Bardzo zabawne – powiedziałem. – Gratuluję odkrycia nowej rozrywki. Po co dzwonisz?

– A czemu miałbym nie zadzwonić? Do kogo innego miałbym dzwonić? Nawet jeśli obudzę Illan, to ona i tak nie doceni humoru, przecież nie słyszała o żadnym Wasiliju Tierkinie… – Zamilkł, a potem zapytał rzeczowym tonem: – No i co, wybrałeś? Po co zwlekać?

– To ty nie masz po co zwlekać. A ja jestem jeszcze młody, dla mnie każdy dzień to radość.

– Faktycznie, nie pomyślałem – przyznał Kotia. – Ale siedzę tu jak na szpilkach.

– Tu, to znaczy w twojej Shambali? Dobrze cię słychać, tylko jest taka jakby zwłoka…

– Tak. Jak chcesz, to przyjdź. Ogłosimy tymczasowe zawieszenie broni.

Popatrzyłem w okno. Świtało.

– Nie, masz rację, nie ma co tego odwlekać. Zróbmy tak… dzisiaj w południe. Tylko wybierzmy jakieś takie miejsce mało pompatyczne.

– Dobra. Wysypisko śmieci pasuje?

– Żartujesz sobie… A może za miastem, po drodze na jeziora Niedźwiedzie, gdzie w zeszłym roku obchodziliśmy urodziny Witalika?

– Ej, no to już zupełna beznadzieja, w szczerym polu, jak dwóch mołojców… Poza tym wszystko tam teraz rozmiękło, same koleiny. A może u ciebie na podwórku, tam gdzie zamknięte przedszkole? Tam jest takie małe wewnętrzne podwórko, z ulicy nikt nie zobaczy.

– Przecież tam ciągle alkoholicy piją…

– Dlaczego zaraz alkoholicy, my też tam piliśmy. Jak nam będzie ktoś przeszkadzał, to go wysiudamy na kopach. Co to dla nas?

Spojrzałem w okno. Zamknięte pięć lat temu przedszkole – dwupiętrowy budynek i kwadratowe podwórko. Pewnie po to, żeby maluchy miały gdzie spacerować, gdy za bardzo wieje.

– Jakoś tak głupio – powiedziałem. – Podobno teraz rodzi się więcej dzieci, znów je mają otworzyć.

– No to co? Ten, który zostanie, posprząta. Poza tym będziesz miał blisko.

– No dobra – zgodziłem się. – To faktycznie nie jest patetyczne miejsce.

– No to jeszcze wybierz broń.

Zastanowiłem się, w zadumie oglądając kuchnię.

– Noże?

– Siedzisz w kuchni, czy co?

– Tak.

– Kirył – zaczął ostrożnie Kotia. – To nie najlepszy wybór. Kiedy ostatnio trzymałeś nóż w ręku?

– Niedawno. Dwa tygodnie temu w tej samej kuchni dźgałem nim akuszerkę Natalię.

– Ach, no tak, przepraszam. Ale muszę cię uprzedzić, że zdarzało mi się…

– Domyślam się.

– Przynieść ci?

– Nóż? Dzięki, mam.

– No to… o dwunastej?

– Stoi.

Rozłączyłem się. Wziąłem jeszcze jednego papierosa, obróciłem w palcach. Poczułem drapanie w gardle, wsunąłem papierosa z powrotem do paczki.

Jakie to wszystko proste. Jakie proste.

I blisko, nie trzeba daleko chodzić.

I dom pełen broni.

Zresztą nie, trzeba wziąć nóż, który dostałem od Dietricha. Na pewno byłoby mu przyjemnie, no i nóż wygląda tak poważnie…

Ustawiłem budzik w telefonie na jedenastą, wyłączyłem światło i z telefonem w ręku poszedłem do pokoju. Keszju szczeknął sennie, przesunąłem go, spychając z poduszki, położyłem się i od razu zasnąłem.


* * *

Obudziłem się dopiero kwadrans po jedenastej, w dodatku nie była to zasługa cierpliwie piszczącego telefonu, a liżącego mnie Keszju. W mieszkaniu ziąb: kaloryfery ledwo ciepłe, no i zostawiłem w kuchni otwarte okno, żeby się przewietrzyło. Zamknąłem okno, nalałem psu świeżej wody, nasypałem zdrowej karmy. Keszju wcale się nie ucieszył, pewnie rodzice podsuwali mu niezdrowe i smaczne kąski ze swojego stołu.

Keszju niechętnie jadł śniadanie, a ja wziąłem prysznic, z przyjemnością spłukując z siebie resztki snu. Japoński miętowy szampon obudził mnie ostatecznie. Zajrzałem do kuchni, gdzie już zrobiło się cieplej, wyjąłem z lodówki skamieniałą ze starości kiełbasę, odrąbałem kilka plasterków i zjadłem, popijając herbatą. Na kawę nie mogłem już patrzeć.

Za dwadzieścia dwunasta napisałem krótki list do rodziców – na wszelki wypadek. O tym, że ze mną wszystko w porządku, ale musiałem nagle wyjechać i nieprędko wrócę. Potem szybko wyszedłem z psem na krótki spacer przed samą klatką i zarobiłem niechętne spojrzenie sąsiadki Galiny Romanownej, wracającej ze sklepu. Co poradzę, taka ze mnie świnia… Rozdrażnione skomlenie Keszju, który liczył na porządny spacer, zdenerwowało mnie znacznie bardziej.

A gdy wepchnąłem go do mieszkania, pies nagle zamilkł i popatrzył na mnie z takim smutkiem, że wróciłem, przykucnąłem, wytargałem go za uszy i powiedziałem, że jest najlepszym psem na świecie. I że na pewno do niego wrócę. A w każdym razie bardzo się będę starał.

I przy okazji włożyłem pod kurtkę nóż, o którym na śmierć zapomniałem.

Za trzy dwunasta przecisnąłem się przez znajomą dziurę w ogrodzeniu przedszkola i wszedłem na podwórko. Prowadziła tam jedna jedyna brama, niegdyś zamknięta kratą, którą dawno temu zerwali z zawiasów miejscowi żule.

Kotii jeszcze nie było.

To dobrze, nie wypadało się spóźniać. Ja mam do przejścia jedno podwórko, a on musi się teleportować z Tybetu.

Obszedłem wybetonowany placyk, posiedziałem na małej ławeczce, popatrzyłem na małą zepsutą huśtawkę i niewysoki słup z koszem do koszykówki. Pierścień był odłamany, na tablicy ktoś namalował straszliwą gębę i napisał: „Borys to głópek”. Pomacałem „ó”, popatrzyłem na palec i prychnąłem. Mało przyjemne miejsce zabaw dla dzieci. Za to dla żuli w sam raz, nic dziwnego, że po kątach walają się rozbite butelki, pogniecione plastikowe kubeczki i całe stosy wypalonych do filtra petów. Ja też zapaliłem. Pierwszy poranny papieros, nawet mi smakował…

Rozległ się słaby trzask.

Odwróciłem się i popatrzyłem na stojącego na środku podwórka Kotię.

Wyglądał bardzo stylowo.

Miał na sobie jakiś nieznany mundur: białe wyprasowane spodnie ze złotym sznurem na szwach, coś w rodzaju frencza, też ozdobionego złotym sznurkiem, spod poły wystawała pochwa. Okularów oczywiście nie założył.

– Pal sobie, pal – powiedział Kotia, gdy już mnie zobaczył. – Ja poczekam.

Skinąłem głową, pośpiesznie dopalając papierosa. Zdeptałem niedopałek, wstałem, otrzepałem dżinsy i podszedłem do Kotii, który stał trzy metry ode mnie.

– Efektownie wyglądasz – powiedziałem.

– Na początek chciałem dać ci kilka rad – rzekł Kotia. – Po pierwsze. Postaraj się szybko pogodzić z tym, że twoi przyjaciele i krewni umrą przed tobą. My żyjemy dużo, dużo dłużej, nawet jeśli będziesz prowadzał swoich bliskich do lekarzy-funkcyjnych. Po drugie. Raz na dziesięć-dwadzieścia lat zorganizuj sobie wakacje, pół roku, rok… W innym świecie, na cudzej wojnie, romantycznej i staromodnej. Weroz świetnie się do tego nadaje. Przy okazji, to mundur wyspiarskiego państwa-miasta Fald, polecam. Po trzecie. Nie możesz zawsze być tylko sobą. Wymyśl sobie od czasu do czasu nową biografię i spróbuj sam sobie uwierzyć. Zżyj się z nią, tak, żebyś miał ją we krwi, żebyś sam w nią wierzył. Mnie się udawało. W przeciwnym razie wyrosną ci na plecach skrzydła, do ręki przyrośnie miecz i przestaniesz być człowiekiem. Po czwarte, ucz się posługiwania najróżniejszymi rodzajami broni. Od kordzika do… no nie wiem, co tam gdzie powymyślali… do lasera bojowego.

– Po co? – zapytałem.

– Po to.

Kotia nie poruszył się, tylko jego ręka ześliznęła się w dół, a w niej jakby znikąd pojawił się długi ostry kindżał. Szybki wymach i srebrzysta błyskawica przeszła nad moją głową.

Odwróciłem się.

Rękojeść kindżału (a może kordzika?) sterczała z oka namalowanego na desce „Borysa”.

– Nie będę z tobą walczył – oznajmił Kotia. – Niestety, nie jestem święty i gdyby ułożyć tu wszystkich tych, których zabiłem, nie wystarczyłoby dla nas miejsca. Ale nie będę, z tobą walczył. I to jeszcze na noże… Śmieszne. Przyszedłem, żeby cię zabić, ale… podjąłem decyzję.

– Pozer z ciebie, Kotia – powiedziałem – Farba na tablicy jest jeszcze świeża. Sam to namalowałeś rano, po naszej rozmowie. A to „ó” to już w ogóle przegięcie.

Kotia machnął ręką zirytowany.

– No i dobrze. Co cię to obchodzi? Powiedziałem: nie będę walczył. A jeśli utracę funkcję, stanę się zwykłym człowiekiem i wkrótce umrę… i dobrze!

Wyjąłem i podrzuciłem na ręku swój nóż… a potem odwróciłem się i rzuciłem. Ostrze przebiło drugie oko Borysa.

– Tak naprawdę – powiedziałem – wcale nie wiadomo jak by się to skończyło. Znajduję się stanie niestabilnym. Jestem chodzącym lokalnym chronoklazmem, człowiekiem, którego wyrwali z jego świata, ale świat nagle zaczął protestować. Więc nie musisz mi truć. Mam dla ciebie inną propozycję.

– Jaką? Powiesz, że jesteś gotów odejść z naszej Ziemi? Kirył, nigdy w życiu w to nie uwierzę! I nie chodzi mi o to, że nasza Ziemia tak ci się podoba, ty po prostu jesteś strasznie uparty, nie znosisz, gdy ktoś cię do czegoś zmusza.

– Załóżmy, że nie odejdę z Ziemi. Ale nie chcę zająć twojego miejsca. Jestem w trakcie podejmowania decyzji… i teraz właśnie ją podejmuję.

Zdjąłem z palca kółko – ostatni fragment mojej wieży – i rzuciłem je na ziemię.

– Kirył, przecież to tylko kawałek metalu, on nic nie znaczy!

– Wiem. Ale to symbol. Odżegnuję się od was. Mam was dosyć. Wszystkich: celników, kucharzy, policjantów, kuratorów. Idźcie wszyscy na ch…! Ja jestem człowiekiem i nie mam funkcji!

– Chcesz powiedzieć, że wrócisz do swojego „Bita i bajta” i będziesz wciskał małolatom co droższe karty graficzne? – nie uwierzył Kotia.

– Raczej nie, pewnie mnie już wywalili za nieobecność. Wrócę na studia.

– Po co? – Kotia był wstrząśnięty.

– Zostanę inżynierem, zbuduję rakietę i ucieknę od was w cholerę!

– Aha. A po nocach będziesz wyładowywał wagony, żeby nie wisieć rodzicom na szyi.

– No, bez przesady. W końcu znam się na kompach, zgłoszę się do jakiejś firmy internetowej, wieczorami będę pracował jako technik. O, „Korbina” ciągnie sieć w całej Moskwie, zatrudnię się u nich.

Kotia rozłożył ręce w pojednawczym geście.

– Poczekaj! Poczekaj, Kirył! Jesteś teraz wzburzony, obaj jesteśmy zdenerwowani i wystraszeni. Pewnie, że wszystko możesz: i na studia wrócić, i przez telefon instruować przygłupich użytkowników. „A teraz proszę otworzyć folder: połączenia…”. Ale to przecież niepoważne! Rozumiesz? Nie usuniesz z siebie funkcyjnego, wcześniej czy później złapiesz się za głowę i zaczniesz mnie szukać. I znajdziesz, bo wszystko do ciebie wróci! Więc po co odkładać to co nieuchronne? Przecież jesteś w funkcji, widzę to! Zdjąłeś kółko, wygłosiłeś szumne słowa, ale nie stałeś się zwykłym człowiekiem!

– Zdaje się, że pozostaje mi już tylko jedno – powiedziałem.

Podszedłem do słupa, na którym była umocowana tablica do koszykówki, przymierzyłem się… zakopany niezbyt głęboko, na pół metra, na końcu buła cementu… Ująłem słupek i wyrwałem go z asfaltu.

– Właśnie – powiedział Kotia zadowolony. – O, właśnie. Przecież mówiłem.

Z dwumetrową metalową rurą (na jednym końcu wisiała cementowa gruda, na drugim drewniana tarcza z wbitymi nożami) ruszyłem w stronę Koti.

Ten czekał cierpliwie. Chyba naprawdę nie miał zamiaru się bronić, i to było jeszcze bardziej przerażające.

Podniosłem rurę i opuściłem ją na Kotię. W ostatniej chwili Kotia jednak nie wytrzymał, skoczył, zrobił unik, przeturlał się po asfalcie, przeskoczył przez ławkę i zawołał:

– Tak! Słusznie!

Znowu podniosłem rurę. Od uderzenia cementowa gruda roztrzaskała się i odpadła, ukazując ostry, zardzewiały koniec słupka.

Kotia złapał ławkę – nie była umocowana – podrzucił na wyciągniętych rękach i cisnął we mnie.

Odbiłem ją ciosem rury. Lekka ławeczka dla maluchów…

– Panowie! Panowie, co wy robicie?!

Kątem oka spostrzegłem dwóch podpitych żuli, którzy stanęli w bramie. Jeden piastował butelkę wódki, drugi trzymał dwulitrową butlę fanty. Nie wiem czemu, ale widok tej lemoniady strasznie mnie rozśmieszył.

– Panowie, przestańcie! Robicie straszne rzeczy! – wrzeszczał ten, który trzymał wódkę. Drugi chyba lepiej zdawał sobie sprawę, jakie straszne rzeczy jest w stanie zrobić człowiek, a jakich nie, wytrzeszczył oczy i nie wypuszczając butli z rąk, złapał kolegę za łokieć i wyciągnął z bramy.

Kotia stał, patrząc na mnie triumfalnie.

– Wybacz – powiedziałem. – Jest tylko jedno wyjście. I mam nadzieję, że się nie mylę…

Skinął głową, nie odrywając ode mnie wzroku.

Ująłem rurę wygodniej i gwałtownym ruchem wbiłem mu ją w brzuch.

Kotia chwycił ją rękami, rozległ się żałosny jęk żelaza – mój przyjaciel gołymi rękami odciął rurę tuż przy swoim brzuchu, jakby szczęknął po niej nożycami hydraulicznymi. Usiadł na asfalcie, opierając się o przewróconą ławkę, z jego brzucha sterczał półmetrowy kawał rury.

Podszedłem i przykucnąłem obok.

– Widzisz? – powiedział Kotia, a jego twarz bladła szybko. – Widzisz, jakie to wszystko proste? No… dawaj…

– To wszystko jest bardzo skomplikowane – odparłem. – Ale mam nadzieję, że się nie mylę. Nie chcę być kuratorem. Nie chcę być funkcyjnym. Idźcie wszyscy w cholerę.

Chwyciłem rurę, wyrwałem ją z Kotii i odrzuciłem na bok.

– Zaraz umrę – powiedział ze smutkiem Kotia. – Utrata krwi, szok bólowy…

Spojrzałem na zakrzepłą krew na jego mundurze.

– Gdzie tam – powiedziałem. – Nie umrzesz. Jesteś kuratorem. Potężnym funkcyjnym, zręcznie sterującym służbą w technologicznym świecie o nazwie Demos.

– A ty?

– A ja jestem zwykłym człowiekiem. Dokonałem wyboru, rozumiesz? W chwili, w której cię nie dobiłem, dokonałem wyboru. I przestałem być funkcyjnym.

– Nie, nie rozumiem. – Głos Kotii teraz już okrzepł, mój przyjaciel dotknął rany, skrzywił się. – O rany, jak boli… Gdybyś wiedział, jak to boli!

– Domyślam się. To nic, wytrzymaj. Do obiadu się zagoi.

– I tak nikt nie uwierzy… I wszyscy będą podejrzewać, że nadal jesteś funkcyjnym. Że po prostu przyczaiłeś się ze swoimi zdolnościami.

– I bardzo dobrze. To znaczy, że na wszelki wypadek mnie nie zabiją, żeby świat nie poleciał w diabły. To świetnie, że nie uwierzą mi do końca.

Kotia poruszył się, siadając wygodniej, po czym powiedział rzeczowo:

– Goi się… I nic w sobie nie czujesz?

– Nic. Zupełnie nic.

Wyciągnąłem rękę, próbując unieść rurę. Nie zdołałem.

– Jak ci się to udało? – spytał Kotia.

– Każdy człowiek ma swój los – powiedziałem. – Przemieniacie w funkcyjnych tych, którzy mogliby zmienić losy ludzkości. Ale istnieje niekończąca się mnogość światów i gdzieś tam, w tych światach, owi ludzie idą jednak za swoim losem, zmieniają świat, mam nadzieję, że nie na drodze wojen. I że na lepsze. I ta skaza, ta nienaturalność istnienia funkcyjnego jest jednocześnie źródłem jego siły. My… nie, teraz już wy, jesteście silni, ponieważ żyjecie nie swoim życiem. Ponieważ robicie nie to, czego mogliście i powinniście byli dokonać.

– A czego ty miałbyś dokonać?

– Nie mam pojęcia. Naprawdę. Na początek wrócę na studia. Może faktycznie mam zbudować rakietę?

– Przecież to nie my oderwaliśmy cię od studiów – zauważył Kotia. – Sam zrezygnowałeś. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że zostaniesz funkcyjnym, to ty sam postanowiłeś odejść ze studiów. Pamiętasz, jeszcze mówiłeś, że znudziło ci się wkuwanie tylko po to, żeby przez całe życie jak kto głupi dokręcać nakrętki i rysować schematy?

– Kotia! – Roześmiałem się. – A kto ci powiedział, że tylko wy jesteście funkcyjnymi? Że tylko wy poprawiacie cudze losy? Tym, którzy przechodzą przez wasze portale, żrą w restauracjach niewiarygodne specjały i imprezują na brzegu pierwotnych oceanów – im jest wszystko jedno, czy to ty, czy ja. Niepotrzebny im żaden kosmos czy odkrycia naukowe, niepotrzebna im wiara w Boga ani trzeci poemat Homera. Oni wolą, żeby człowiek stał w sklepie i sprzedawał różne części komputerowe.

– Mam w kieszeni papierosy, wyjmij – poprosił Kotia. Wyjąłem złocistą paczkę, wyciągnąłem jednego papierosa, zapaliłem i włożyłem Kotii do ust, on miał całe ręce we krwi.

– Weź sobie – polecił Kotia i nie mogąc się powstrzymać, dodał: – Weź całą paczkę, za stypendium takich sobie nie kupisz!

– A nie, dziękuję. Teraz muszę dbać o zdrowie, przecież nie jestem już funkcyjnym.

Wstałem, otrzepałem kolana i zapytałem:

– Może ci przynieść koc? Bo jeszcze się przeziębisz, Illan się zmartwi.

– Nie przeziębię.

– No to jak chcesz. Ja już chyba pójdę, muszę wyjść z psem na normalny spacer.

Wyszedłem z podwórka, odwróciłem się dopiero w bramie. Kotia palił, wpatrzony w pochmurne moskiewskie niebo. Co on tam widział? Palące słońce Bizancjum? Czego on miał dokonać, a nie dokonał, wybierając bycie funkcyjnym?

Poszedłem do domu.

Żule stali przy ogrodzeniu i rozmawiali o czymś wzburzeni. Zdążyli już sporo wypić, pomachałem im ręką, a oni czym prędzej sobie poszli.

A czego mieli dokonać oni? Jakie niewygodne dla kogoś czyny, co wyrzuciło ich z życia w prosty i pewny sposób, bez słodkiej tabletki funkcjonalności?

Nie wiem i już się nie dowiem.

Już nie robię cudów.

Nie zdołam zmienić świata.

Ale mogę bronić swojego ostatniego prawa, jedynego, jakie ma człowiek – prawa do bycia sobą. Prawa do uprawiania swojego ogródka.

I droższy jest mi ból i tlen - zadeklamowałem, przypominając sobie Ziemię-szesnaście, na której już nigdy nie będę. Teraz mam już tylko jedną Ziemię… – I błysk ekstazy rzadki, gorzki, Niż niekończąca się niewola podarowanej doskonałości!

Gdy wróciłem do domu, przy progu czekała na mnie wielka kałuża i speszony, ale przekonany o swej słuszności Keszju. Cóż, każdy protestuje tak jak umie.

Dlatego nawet na niego nie nakrzyczałem.

Загрузка...