4.

Od czasu, gdy człowiek nauczył się liczyć, komunikacja stała się znacznie prostsza. Powiesz: garść wojowników bohatersko powstrzymywała przeważające siły przeciwnika, a słuchacze tylko wzruszą ramionami – garści mogą być różne. Ale gdy walniesz: trzech Spartan przeciwko dziesięciu tysiącom Persów, wszystko od razu staje się jasne.

Jedna rzecz „kasiasty gość”, inna „multimilioner”. Jedna sprawa „straszne zimno”, inna „minus czterdzieści”. Jedna sprawa „dystans maratonu”, inna „czterdzieści dwa kilometry”.

Żadne barwne epitety nie mogą się równać z potęgą, jaką zawierają liczby.

Dwadzieścia dwa kilometry.

Minus dziesięć stopni Celsjusza.

W sumie nie jest to bardzo straszna arytmetyka.

Zawsze lubiłem zimę, nawet urlop w zimie. Niech sobie obcokrajowcy żyją w przekonaniu, że zimą „rosyjski chłop kryć się w swoja izba i pić gorąca wódka z samowar”. Tak naprawdę wyjazd zimą do podmoskiewskiego kurortu to ogromna przyjemność. Nawet jeśli nie jesteś fanatykiem sportów zimowych, i tak będziesz miał co robić: od jeżdżenia samochodami śniegowymi i saniami, po banalne przechadzki na świeżym powietrzu. A jak potem smakuje gorąca herbata! Wtedy nawet kieliszek wódki nie zaszkodzi. Albo pływać w basenie, patrząc przez szyby na zaśnieżone drzewa. Albo posiedzieć w saunie czy łaźni… Co? Nie ma basenu i sauny? No to przecież należy wybrać odpowiednie sanatorium…

Dwadzieścia dwa kilometry to po prostu długi spacer na świeżym powietrzu.

Odszedłem od domu Wasylisy jakieś trzysta metrów i obejrzałem się po raz drugi i ostatni; w śnieżnej zawierusze światełko było ledwie widoczne. Przez minutę stałem, gryząc wargi. Odległość to nie problem, dojdę, najważniejsze, żeby nie zmylić drogi. Ale tu pomogą mi wzgórza. Z mapy wynika, że ciągną się równym szerokim pasem między dwoma portalami. Gdy pokonam już wzgórza, pozostanie mi tylko pójść prosto do wieży drugiego celnika. Słońce, chociaż ledwie widoczne przez chmury, jest jeszcze wysoko, czyli kompletna ciemność zapadnie nieprędko. Dojdę.

Dopiero dużo później mogłem podziwiać tę naiwność – moją i Wasylisy. Przy czym Wasylisie, mieszkającej w ciepłym Charkowie, tę naiwność można jeszcze wybaczyć, mnie już raczej nie.

Może chodziło o wiatr, zdmuchujący śnieg ze zbocza w stronę koryta rzeki, w każdym razie, dopóki nie pokonałem szczytu pierwszego wzgórza, rzeczywiście szło mi się dobrze. Wiatr przybierał na sile, ale szedłem pewnie po twardym, oblodzonym zboczu. Jednak w parowie za wzgórzem śnieg od razu był po kolana. Zrobiłem jeszcze jeden krok i wpadłem w zaspę po pas.

Oddychając głęboko, obejrzałem się stropiony. Przede mną rozpościerała się niewielka, niemal okrągła dolina – ze trzydzieści merów średnicy. Głupstwo! Ale żeby ją pokonać, będę musiał brnąć w zaspie.

Zdjąłem rękawice, wsunąłem dłonie pod kaptur i energicznie roztarłem uszy. Tak… trzeba będzie jakoś ominąć ten parów. Odwróciłem się i niechętnie wszedłem na szczyt wzgórza. Pochyliłem głowę, chroniąc oczy przed wiatrem, i ruszyłem, omijając kotlinę górą. Kamieniste zbocze pokrywała zdradziecka skorupka lodu, lekko przyprószonego śniegiem, ale moje buty miały całkiem niezłą przyczepność.

Minąłem dolinę, uniosłem głowę i w tej samej chwili, jak na ironię, niebo Janusa pojaśniało, przez chmury wyjrzało słońce i zobaczyłem rozciągający się przede mną łańcuch wzgórz.

Wszystkie były mniej więcej tej samej wysokości, jakby ścięte gigantycznym heblem. A przestrzeń między wzgórzami, wszystkie te doliny-kotliny-szczeliny wypełniał zbity, zleżały śnieg. Posypcie duży wafel cukrem pudrem, a otrzymacie miniaturę pustkowi Janusa.

Mogłem tylko zgadywać, jakim cudem powstała taka właśnie rzeźba terenu. Może nawet moje odzywające się od czasu do czasu nawyki funkcyjnego podpowiedziałyby mi, jak się to nazywa.

Tak czy inaczej, musiałem pokonać wzgórza. I skoro nie można zejść w doliny, to muszę iść górą, wierzchołkami wzgórz. Pewnie, że będzie ślisko, ale za to nie trzeba biegać z góry na dół.

Nawet się nie zdenerwowałem. Wzruszyłem ramionami, znów pochyliłem głowę, chroniąc twarz, i ruszyłem ostrożnie po śliskich, zmrożonych kamieniach. W moim mózgu nagle pojawiło się strasznie mądre zdanie: „Kriogeniczna rzeźba terenu. Hydrolakkolity i zagłębienia krasu polarnego”. Hm, czyżby to właśnie była podpowiedź z encyklopedycznej wiedzy funkcyjnego? W takim razie jest to podpowiedź niepełna, nie dołączono do niej deszyfracji. Potrafię nazwać to, co widzę, ale nie potrafię tego wyjaśnić.

Co tam, nie biorę udziału w teleturnieju, mam ruszać nogami, nie językiem.

I ruszałem. Szedłem po kamienistych ścieżkach, to schodząc do wypełnionych śniegiem zagłębień (tam było ciszej), to wchodząc na szczyty wzgórz, gdzie zamieć atakowała z nową siłą. Moskiewska zima, ciepła, brudna, z mokrym szarym śniegiem, teraz wydawała mi się niemal idyllą. Z jeszcze większym sentymentem wspominałem zaułki Kimgimu, wielkie sanie ciągnięte przez konie, policyjne samochody pancerne napędzane spirytusem, spacerowiczów przechadzających się w staromodnych, nieprzewidujących pośpiechu strojach.

Zima to bardzo sympatyczna pora roku. Pod warunkiem że nie wieje wiatr.

Pierwszy raz pośliznąłem się i upadłem mniej więcej po półgodzinie marszu. Wcale się nie potłukłem i dziarsko ruszyłem dalej. Ale gdy nogi rozjechały mi się w różne strony i boleśnie uderzyłem kością ogonową o kamień, gdy zjechałem do zagłębienia, zapadając się w śnieg prawie po pas…

Nie bałem się. Zakląłem i rozciągnąłem się na śniegu – jak na trzęsawisku czy ruchomych piaskach – i wyczołgałem na kamienie. Przykucnąłem – tu prawie nie czuło się wiatru – zdjąłem rękawice, zrzuciłem plecak i otworzyłem go. Zdaje się, że Wasylisa wkładała tu termos…

Termos faktycznie był – mały, metalowy – a herbata w środku ledwo ciepła; Wasylisa nie miała czasu podgrzać samowara.

Za to dolała whisky albo koniaku – aż się zakrztusiłem po pierwszym łyku. Powąchałem – nie, to nie whisky, to rum. Całkiem niezły pomysł, ale będę musiał uważać.

Zjadłem zamarznięte ciastko, odgryzłem kawałek twardej czekolady i zerknąłem na zegarek. Oho! Jestem na Janusie już dwie godziny!

A ile przeszedłem przez ten czas, jeśli liczyć czystą odległość? Najwyżej pięć kilometrów.

Rezultat mi się nie spodobał. Z każdą minutą będę coraz bardziej zmęczony, będzie mnie smagał wiatr, oślepiał śnieg. Będę szedł wolniej, poczuję senność. Jak długo jeszcze zdołam iść? Sześć godzin? Osiem? Dziesięć?

A jeśli znowu się pośliznę, jeśli… no dobrze, nawet nie złamię, a tylko nadwerężę nogę? W domu mógłbym odpocząć, poleżeć, a potem znów dziarsko maszerować przez życie, tutaj po prostu umrę.

I wtedy poczułem strach.

My, mieszkańcy wielkich miast, przywykliśmy do różnych zagrożeń, ale znanych, swojskich. Pijani żule w bramie, skretyniały kierowca grzejący z naprzeciwka, terrorysta w samolocie, powietrze zatrute przez okoliczną fabrykę. Nasze niebezpieczeństwa są technologiczne, ludzkie. Trzęsienia ziemi, tsunami, powodzie – tego w zasadzie nie znamy. Nawet w tych miastach, gdzie takie kataklizmy się zdarzają, w Tokio czy Los Angeles, normalny obywatel bardziej boi się, że straci pracę, niż ataku żywiołów.

Przywykliśmy uważać przyrodę za pokonaną, bynajmniej nie interesując się jej zdaniem na ten temat. I tylko ci mieszkańcy metropolii, którzy pracują z dala od nich, traktują miejskie zagrożenia z pobłażliwym uśmiechem. Wiedzą, jak szybko i łatwo zabija czterdziestostopniowy mróz, jak miażdży domy lawina, jak szybko trzęsienie ziemi likwiduje wszelkie ślady działalności człowieka.

A pozostali… lepiej, że tego nie wiedzą.

Wstałem i włożyłem rękawice. Przez chwilę byłem w szoku, jak szybko się wyziębiły. Ręce nie zdążyły mi zmarznąć, a rękawice były lodowate w środku. Cóż, mam nauczkę, następnym razem wsadzę rękawice pod kurtkę.

Wchodząc znowu na wzgórze, pomyślałem, że wiatr się nasilił, albo stał jeszcze zimniejszy. Jednak termometr nie potwierdzał moich odczuć, nadal wskazywał minus dziesięć. Widocznie było to złudzenie po odpoczynku.

Ruszyłem dalej.

Wzgórza nie miały końca. To, do czego na mapie wymyślałem sprośne porównania, w rzeczywistości było zmrożonymi kamiennymi pryszczami, wznoszącymi się na mojej drodze. Szedłem przez lodowatą zamieć, na przemian ciskającą mi w twarz śnieżne drobinki i uderzającą w plecy ostrymi, zdradzieckimi ciosami. Dwa razy się przewróciłem, raz zapadłem się w śnieg razem z głową. Potem długo nie mogłem się z niego wygrzebać.

Cztery godziny później, gdy już zacząłem tracić siły i wpadać w rozpacz, Janus postanowił nagle zlitować się nade mną: wiatr ucichł w jednej chwili, jakby ktoś gdzieś nacisnął guzik i wyłączył gigantyczny wentylator. Śniegowe chmury rozeszły się i na niebie zapłonęło niczym słaba żarówka słońce (my, dzieci miast, zwykle wynajdujemy dla zjawisk przyrodniczych techniczne porównania). Horyzont, jeszcze przed chwilą ściśnięty ścianami śniegu, teraz odsunął się nagle.

I zobaczyłem, że już prawie pokonałem wzgórza.

Przede mną, stosunkowo niedaleko, cztery, może pięć kilometrów, stała wieża – bardzo ładna, z białego kamienia, z blankami na górze, przypominająca wieżę ze zwykłych, tanich szachów.

Obejrzałem się w nadziei, że w oddali ujrzę mrugające żółtą iskrą okno domu Wasylisy. Niestety, nic takiego nie było widać.

– Nie taki diabeł straszny… – wymruczałem.

Cóż, to tylko w mieście człowiek, który rozmawia sam ze sobą, wywołuje pobłażliwe uśmieszki przechodniów czy rozdrażnienie. Na środku pustyni, nieważne, lodowej czy piaskowej, zaczynasz rozumieć, jak potrzebny ci jest żywy głos, i zaczynasz rozmawiać z jedynym dostępnym ci człowiekiem, ze swoim najwierniejszym rozmówcą, to znaczy ze sobą.

Pięć minut później, wykorzystując chwilową ciszę, zacząłem schodzić z ostatniego wzgórza. Wszystkie pułapki pozostały z tyłu, teraz już, jak mówi dziecięca piosenka, tylko niebo, tylko wiatr, tylko radość. Chociaż nie, jeśli chodzi o wiatr, to się nie upieram, w zupełności wystarczało mi niebo i radość. Już za chwilę zastukam do drzwi.

A jeśli celnik mi nie otworzy? Jeśli będzie próbował mnie zatrzymać? Przecież tę parszywą gazetę dostają na pewno wszyscy funkcyjni.

Wzruszyłem ramionami i postanowiłem, że będę rozwiązywać problemy w miarę, jak się będą pojawiały. Żadnych wezwań do zatrzymania mnie siłą w gazecie nie było. Poza tym, o ile zdążyłem zrozumieć moralność funkcyjnych, oni nigdy nie wtrącali się do cudzych kompetencji. Restaurator karmił, fryzjer strzygł, a policjant łapał i nie puszczał.

Teraz, po równej powierzchni szło mi się znacznie trudniej. Po tej stronie wzgórz już leżał śnieg, niebyt głęboki, sięgający mi do kostek lub po kolana, ale jednak szło się gorzej. Nie za bardzo się tym przejmując, przez jakiś czas szedłem, pracowicie udeptując śnieg.

Dopóki nie zrozumiałem, że zapada zmierzch.

Sądząc z położenia słońca, do zachodu pozostawały jeszcze trzy, cztery godziny. Ale po krótkiej przerwie wiatr zaczął wiać z nową siłą, a chmury zasnuły niebo szczelną zasłoną, teraz słońce wyglądało jak niewyraźna jasna plamka. Śnieg zaczął walić ciężkimi płatami i zrobiło się zimniej – mimo słynnych przesądów, że gdy pada śnieg, robi się cieplej. Najwyraźniej nie na Janusie.

Uparcie szedłem dalej. Ściemniało się, zasłona sypiącego śniegu już dawno skryła wieżę nieznanego mi celnika. Szedłem. Nogi grzęzły mi w śniegu, ręce marzły w rękawicach. Gdy przystanąłem na chwilę, żeby złapać oddech, spostrzegłem, że wełniana czapka na mojej głowie jest przesiąknięta potem. Po chwili wahania ściągnąłem ją i wyrzuciłem, mocniej zaciskając kaptur. Wyjąłem z plecaka resztki kruszącej się na mrozie czekolady i zjadłem. Potem ugryzłem kawałek zamarzniętej słoniny i popiłem resztką herbaty z termosu. Herbata była zimna.

Wychodziło na to, że do przejścia został mi jeszcze kilometr. Nawet brnąc w zamieci i w śniegu po kolana, nie powinno mi to zająć dłużej niż pół godziny. Miałem jeszcze siły, na ten kilometr powinno mi wystarczyć.

Najważniejsze to nie zgubić kierunku. Nie ominąć wieży.

W końcu przecież powinny mi pomóc moje nawyki funkcyjnego, tak czy nie? No, chociaż odrobinę! Przecież czułem, dokąd mam iść, odległość od swojej wieży potrafiłem określić z dokładnością do jednego metra!

Szedłem, a śnieżyca wciąż się nasilała, śnieg padał coraz mocniej, coraz gęściej. Rozgarniałem rękami szarą zasłonę, szedłem po omacku, jakbym grzązł w galarecie, zatrzymywałem się co pięć minut, rozglądając się, próbując coś wypatrzyć – światełko, mur, ciemną sylwetkę na niebie.

Nic, tylko śnieg pod nogami, śnieg nad głową, śnieg wokół mnie i coraz ciemniej, ciemniej, ciemniej.

Zatrzymałem się i przysiadłem, przyciskając ręce do piersi. Wokół mnie panowało szare, zimne szaleństwo. Chłoszcząca mnie po twarzy kłującymi bryzgami zamieć nie słabła, tylko teraz jej dotyk stawał się bardziej czuły, delikatniejszy…

Zamarzam…

Ściągnąłem rękawicę, rzuciłem ją pod nogi i długo tarłem oczy i rozcierałem policzki. Na powiekach pojawiła się skorupka lodu, skóra na policzkach nie miała czucia, w dotyku była twarda jak brezent.

Nienawidzę zimna…

Chciałem włożyć rękawicę, ale już jej nie znalazłem, widocznie poryw wiatru przesunął ją gdzieś dalej w bok. Może sto metrów, a może jeden, tak czy inaczej, już jej nie było widać.

Zaśmiałem się – na krzyk nie miałem sił.

Więc jednak nie doszedłem. Jednak mnie zwyciężyli. Myszka doświadczalna, która zdołała uciec z klatki, jednak się nie uratowała. Myszki, które uciekają z laboratorium, nie są w stanie przeżyć w naturze, nawet jeśli nikt na nie, nie poluje.

Skulony, osłaniając twarz przed wiatrem, już nie próbowałem stawiać oporu. To rozcierałem ręką twarz, to próbowałem ogrzać dłoń oddechem. Wszystkie siły były podporządkowane jednemu celowi – żeby nie upaść. Jeśli upadnę, zasnę natychmiast i na zawsze.

Zresztą, czy warto się opierać?

Przecież koniec i tak będzie właśnie taki.

Jak głupio… Przecież pokonałem całą odległość, przeszedłem przez koszmarne wzgórza za ich kretyńskimi hydrolakkolitami i zagłębieniami krasu polarnego.

I tylko zboczyłem z kursu… Może dziesięć metrów dalej za kamiennymi ścianami pali się ogień w komiku, a celnik pije grzane wino, z przyjemnością zerkając na szalejącą za oknem śnieżycę.

Wiatr trącił mnie w ramię. Oparłem się rękami o śnieg, nie poddałem się. Wiatr trącił mnie znowu, a potem złapał pod ręce i postawił na nogi.

Wiatr?

Wycharczałem coś, z wysiłkiem wpatrując się w ciemność, ale zamarznięty na rzęsach lód i ciemność wokół nie pozwalały mi nic zobaczyć. Mogłem tylko powłóczyć nogami, pomagając ciągnącemu mnie przez zamieć człowiekowi.

Zresztą, dlaczego właśnie człowiekowi? Może to jakiś tutejszy potwór? W Kimgimie są ośmiornice, a na Janusie mogą być białe niedźwiedzie. Jak w zaprzęgu Świętego Mikołaja… a nie, on ma renifery. Ale nasz Dziadek Mróz mógłby mieć właśnie niedźwiedzie.

Mózg odmawiał mi posłuszeństwa. Z trudem poruszałem nogami, coraz bardziej zapadając się w niebyt.

I ostatnią, najstraszniejszą myślą było: „A jeśli to wszystko mi się śni?”.


* * *

Łyk spirytusu sparzył mi gardło, spłynął ogniem po przełyku. Zatkało mnie, zacząłem się krztusić i uniosłem na łokciach. Oczy łzawiły, nie mogłem zamrugać, zdołałem tylko zrozumieć, że jestem w jakimś pomieszczeniu.

Potem odkryłem, że leżę na grubym szorstkim dywanie, obok walało się moje ubranie. Człowiek, który przed chwilą wlał mi do gardła spirytus, teraz ściągnął ze mnie spodnie. Widziałem tylko zarysy sylwetki, wzrok uparcie nie chciał się zogniskować.

– Dzięki, rodaku – wymruczałem.

– Czemu rodaku?

– A kto inny… – odetchnąłem głębiej -…kto poiłby zamarzniętego człowieka… czystym spirytusem?

– W takim razie rodaczko – usłyszałem i zobaczyłem pochylającą się nade mną dziewczynę.

Była szczupła, ładna i młoda, mogła mieć jakieś dwadzieścia lat. Trochę podobna do Nastii, tylko nie taka ładna. Zawsze mnie dziwiło, jak cienka jest granica między piękną dziewczyną a po prostu ładną. Niby ten sam owal twarzy, kształt oczu czy nosa, a jednak o wszystkim decydują nieuchwytne dla oka milimetry.

I właśnie ta subtelna granica między ładną buzią a prawdziwą pięknością pozwala kobietom czynić cuda za pomocą kilku gramów kosmetyków.

Przez jakiś czas dziewczyna bacznie oglądała moją twarz, w końcu skinęła z zadowoleniem głową.

– Uszy chyba nie odpadną. Zdoła pan iść? Niedaleko?

– Oczywiście! – powiedziałem z przesadną dziarskością i spróbowałem wstać.

Dziewczyna podsunęła mi ramię – cóż, szczupła budowa, nie przeszkadzała funkcyjnemu płci żeńskiej dysponować siłą Iwana Poddubnego.

Rzeczywiście, nie musiałem iść daleko – tylko do łazienki. Jedno piętro i krótki korytarz. Po drodze cały czas próbowałem powstrzymać torsje – spirytus kłębił się w moim żołądku, jakby przemieniał się tam w garść żrącego klajstru. Piłem spirytus tylko dwa razy w życiu – raz, gdy jako nastolatek jechałem z ojcem na polowanie (tak jest, prawdziwe rosyjskie polowanie, którego celem nie było bynajmniej mordowanie nieszczęsnych zwierząt). Ale wtedy dostałem tylko odrobinę na rozgrzewkę, po jesiennej kąpieli w zimnej rzece. Drugi raz piłem spirytus już jako dorosły człowiek. W nocy, gdy wypiliśmy z przyjaciółmi butelkę wódki, uznaliśmy, że należałoby pociągnąć to dalej, ale nie chciało nam się iść do nocnego i w całodobowej aptece pod domem kupiliśmy kilka butelek płynu antyseptycznego (dziesięć rubli sztuka). Był to straszliwy, ale jak sądziliśmy, czysty spirytus etylowy, pociecha moskiewskich pijaków. Co najśmieszniejsze, jako popitkę kupiliśmy w tej samej aptece wodę „Perier” oraz jakieś lecznicze niemieckie soki warzywne. Zarówno woda, jak i soki były znacznie droższe niż wódka, jednak albo spirytus nie był tak czysty, jak myśleliśmy, albo lecznicze soki nie zniosły tej drwiny i stworzyły ze spirytusem trujące związki, w każdym razie następnego dnia rano miałem tak potwornego kaca, że poprzysiągłem sobie już nigdy więcej nie pić spirytusu.

Łazienka była urządzona z nieprawdopodobnym przepychem. Nawet teraz, półżywy i mało przytomny, mamrotałem coś z zachwytem – marmurowe ściany, lampy z brązu, wielka, okrągła wanna w podłodze, już wypełniona gorącą wodą i buchająca parą.

– Ściągaj slipy i wchodź do wody – poleciła dziewczyna. – Ja zaraz przyjdę.

Nie czułem się skrępowany, choć miałem smutne przeczucie, że tak użytkowa nagość zniszczy samą nadzieję na jakiekolwiek romantyczne stosunki w przyszłości. Jaka dziewczyna zakochałaby się w chłopaku, który grzał odmrożony tyłek w jej wannie?

Chociaż, z jakiej niby racji robię sobie jakieś plany w stosunku do tej celniczki? Przecież to funkcyjna, a ja jestem zbiegłym przestępcą. Będę miał szczęście, jeśli mnie nie wyda.

Wszedłem do gorącej wody, jęknąłem z zadowolenia i wyciągnąłem się na całą długość – rozmiar wanny na to pozwalał. Po wodzie pływał mały hermetyczny pilot. Na drodze eksperymentów włączyłem i wyłączyłem podświetlenie (nie miałem ochoty na intymny nastrój), potem włączyłem hydromasaż – z dna wanny sunęły w górę nitki bąbelków. Nie dlatego, że nagle poczułem pociąg do komfortu, po prostu w mętnej bulgoczącej wodzie czułem się trochę pewniej.

Dziewczyna wróciła kilka minut później – z wielkim kubkiem herbaty w ręku. Skinąłem z wdzięcznością głową, upiłem kilka łyków. Herbata była gorąca i chyba osłodzona miodem. Podobno gorąca herbata zabija wszelkie lecznicze właściwości miodu, ale co tam.

– To jak się nazywasz, rodaku? – zapytała dziewczyna, siadając przy wannie. Miała na sobie znoszone dżinsy, za dużą koszulę w kratę i bose stopy. W filmach takie dziewczyny czekają na rancho na dzielnego kowboja.

– Kirył – odpowiedziałem szczerze.

– Rzadkie masz imię, rodaku – skomentowała z ironią.

– A ty jak się nazywasz? – spytałem podejrzliwie.

– Marta.

Wzruszyłem ramionami.

– Imię jak imię.

– A co, w Rosji jest takie imię? – zdumiała się Marta.

– Pewnie, chociaż niezbyt często spotykane. To ty nie jesteś Rosjanką?

– Jestem Polką! – Moja sugestia została odrzucona niemal z gniewem.

– Aha. – Skinąłem głową. – Powinienem był się domyślić. Prócz Rosjan i Ukraińców tylko Polacy mogą wlewać człowiekowi spirytus do ust.

– Nie powiem, żeby to podobieństwo mnie cieszyło – odparła kwaśno Marta. – Masz czucie w palcach? Czujesz ukłucia?

Poruszyłem palcami rąk, potem nóg i skinąłem głową.

– W porządku. Zdaje się, że będę żył. Dzięki, że przyprowadziłaś mnie do wieży.

– Nie przyprowadzałam cię. – Marta wyjęła z kieszeni koszuli pomiętą paczkę papierosów i zapalniczkę. – Sam przyszedłeś.

Przypaliła od razu dwa papierosy – i znów było w tym coś filmowego, nieprawdziwego. Wiele razy widziałem takie sceny na starych hollywoodzkich filmach, ale w życiu nigdy. Jednego papierosa bez pytania włożyła mi do ust – zaciągnąłem się z rozkoszą, ostatni raz paliłem w Charkowie.

Tytoń był mocny. Zerknąłem na paczkę: papierosy były nieznane, polskie, najwyraźniej niedrogie.

I wtedy do mnie dotarło.

– Sam przyszedłem? – spytałem.

– Tak. Zastukałeś do drzwi, ja otworzyłam i wtedy upadłeś na podłogę. A co?

– Nic. Pamiętam tylko, jak szukałem twojej wieży i czułem, że zamarzam – skłamałem bez mrugnięcia okiem. A raczej powiedziałem część prawdy. – Byłem pewien, że zamarznę na śmierć.

– Nie, doszedłeś sam. – Marta przyjrzała mi się w zadumie. Może wyczuła niedomówienie?

– Ciekawe, czy rozmawiamy po polsku, czy po rosyjsku? – spytałem szybko, chcąc zmienić temat.

– Po rosyjsku – odparła z rozdrażnieniem. – Jakbyś nie wiedział, że celnik z każdym rozmawia w jego języku.

– Aha. – Skinąłem głową. – Czytałaś gazetę?

– Czytałam.

– I co teraz zrobisz?

Marta się skrzywiła.

– Jak tam było w waszych bajkach? W łaźni wyparzę, nakarmię, a potem zjem.

– Nie przypominasz Baby Jagi – zapewniłem. – Od dawna jesteś celnikiem?

– Od dziewięciu lat. Byłam wtedy małą dziewczynką… – Zaciągnęła się papierosem mocno, po męsku i zerknęła na mnie z ciekawością. – Jak już dojdziesz do siebie, idź, dokąd chcesz, nie będę cię zatrzymywać. Ale ukrywać też nie będę!

– Dzięki i za to – odparłem szczerze. – Powiedz, dokąd prowadzą twoje drzwi?

– Do Elbląga.

– Nie znam… – wymruczałem. – Czy to czasem nie tam, gdzie Kimgim?

– Elbląg to polskie miasto! – Chyba się obraziła. – Drugie prowadzą do Janusa, do Antyku i na Ziemię-szesnaście.

– Ziemię-szesnaście? A co to za świat? – spytałem zaciekawiony.

– Rozgrzałeś się?

– Tak.

– To chodźmy. Włóż coś… – Wskazała głową wiszące na haczykach szlafroki i wyszła z łazienki.

Jeden szlafrok był damski, różowy, z tłocznym wzorem. Drugi – męski, ciemnogranatowy. Poszukałem wzrokiem szklanki ze szczoteczkami do zębów – były dwie. Najwyraźniej Marta nie prowadziła pustelniczego trybu życia.

Bez poczucia niezręczności czy wstrętu włożyłem cudzy szlafrok i wyszedłem z łazienki. Kąpiel i herbata dobrze mi zrobiły, wprawdzie nie pokusiłbym się o bieg na setkę, ale mogłem iść o własnych siłach.

Dziewięć lat to kawał czasu… Moja wieża nie zdążyła stać się prawdziwym domem, ale u Marty było bardzo przytulnie. Na parterze przestronne pomieszczenie zostało przedzielone na pół regałami, na których stały najróżniejsze przedmioty – doniczki z kwiatami, opakowania po napojach chłodzących i piwie, jakieś żelastwo wątpliwego pochodzenia i zwinięte w kłębek ubrania. O dziwo, cały ten rozgardiasz wywoływał wrażenie przytulności i komfortu. Na schodkach prowadzących na pierwsze piętro leżał dywanik, podobne dywaniki leżały również na podłodze. Z boku stała miseczka z mlekiem – widocznie mieszkał tu kot.

– Chodź – powiedziała Marta.

Poszedłem za nią do drzwi, Marta otworzyła je gwałtownie i oznajmiła:

– Elbląg.

Odruchowo otuliłem się szlafrokiem i cofnąłem o krok. Za drzwiami było wieczorne miasto – stare kamienice, brukowana ulica, stylowe latarnie i siedzący przy kawiarnianych stolikach ludzie. Wrota wychodziły na niewielki plac, pełen odpoczywających ludzi.

– Bardzo sympatycznie – przyznałem. – Wychodzi się do centrum miasta?

– Tak. – Marta zamknęła drzwi i podeszła do następnych; otworzyła je i powiedziała: – Janus.

– Jasne – mruknąłem, patrząc na śnieżną zamieć. Dmuchnęło prosto w drzwi; pomyślałem, że mógłbym teraz leżeć w tym lodowym piekle, skostniały, wpatrzony w ciemność oczami pokrytymi lodem, i wzdrygnąłem się. – Zamknij!

Marta popatrzyła na mnie z lekkim współczuciem i zamknęła drzwi, mrucząc pod nosem:

– Okropny świat. Nawet latem. Wiesz, że tam żyją ludzie?

– Słyszałem, że Janus jest niezamieszkany.

Marta pokręciła głową.

– Kiedyś w lecie widziałam żagiel na rzece. To była łódka, raczej kiepska i zupełnie niepodobna do naszych. I są jeszcze dzikie… – Zawahała się i niepewnie dodała: – Kozy. W każdym razie wyglądają jak kozy. Zastrzeliłam jedną, i tak nie nadążała za stadem, potykała się, upadała. W jej zadzie – Marta poklepała się po pupie – była strzała z kościanym grotem.

W jej głosie było coś, co upewniło mnie, że wbrew twierdzeniom innych funkcyjnych na Janusie jest jednak życie rozumne. Koczujące na planecie zwierzęta, szukające ciepła i podążający za nimi dzikusy? Dlaczego nie? Idący po granicy morderczej zimy i ciężkiego lata wieczni włóczędzy wiosny. Nie raczej wieczni włóczędzy jesieni, żywiący się tym, co daje im niegościnna ziemia. Jacy oni są, nasi bracia z sąsiedniego świata? Czy moglibyśmy się porozumieć? Zaprzyjaźnić? Czy moglibyśmy im pomóc lub czegoś się od nich nauczyć?

Funkcyjnych to nie interesowało.

Jakby słysząc moje myśli, Marta powiedziała:

– Czasem myślę, że każdy świat Wachlarza jest zamieszkany, tylko nie zawsze widzimy jego mieszkańców. Może czasem nie chcą, żebyśmy ich widzieli? A my, gdy nie potrzebujemy niczego od ich świata, po prostu ich nie szukamy.

Podeszła do trzecich drzwi, postała w zadumie i spytała:

– Byłeś kiedyś w Antyku?

– Nigdy, tylko o nim słyszałem.

– Zabawny świat – prychnęła. – Tylko się nie wychlaj. Jeśli wyjdziesz za drzwi, zauważą cię miejscowi.

Za trzecimi drzwiami był słoneczny, ciepły dzień. Drzwi wychodziły na wąski zaułek z domami zbudowanymi z kamienia, raczej topornymi, z wąskimi szczelinami okien, okienek strzelniczych czy otworów wentylacyjnych.

– Magazyny – powiedziała Marta.

To było do przewidzenia, z reguły portale otwierały się w pustych miejscach. Drzwi do Elbląga, prowadzące do centrum miasta, były wyjątkiem potwierdzającym regułę. Chociaż, może i nie? Przecież moja wieża nie wyrosła na peryferiach Moskwy. Najwyraźniej w ojczystym świecie celnika przejście mogło otworzyć się w dowolnym punkcie i dopiero późnej, gdy wrastało w cudze światy, czyniło to ostrożnie, trzymając się peryferii.

– Kto mnie tu zauważy? – spytałem.

– No przecież słyszysz, że idą.

Rzeczywiście, w tej samej chwili usłyszałem kroki. Obok drzwi, jakby ich nie zauważając, przeszło dwóch ludzi – smagły muskularny mężczyzna w luźnej białej koszuli i białych spodniach oraz staruszek otulony ciemnym płaszczem. Obaj byli boso. Mężczyzna niósł na ramieniu długą szarą tuleję, najwyraźniej ciężką, co upodabniało go do bojownika z kraju trzeciego świata, niosącego na stanowisko swojego „wampira” czy „tawołgę”. Wrażenie psuła jedynie złota obręcz na jego szyi, ozdobiona wymyślnym wzorem i wysadzana brylantami.

– Kto to jest? – zapytałem patrząc na nich jak zahipnotyzowany. Oprócz nieszczęsnych zesłańców w Nirwanie i bardzo podobnych do nas mieszkańców Kimgimu, nie miałem okazji oglądać mieszkańców innych światów.

– Niewolnik i jego pan odparła Marta. – Tutaj jest skład GROBOWSZCZIKA. Widocznie staruszek musi być człowiekiem niebogatym, skoro kupił urnę na kości na kredyt, bez grawiury… i chyba przecenioną.

Zerknąłem podejrzliwie na Martę, ale jej twarz była bardzo poważna.

– Niewolnik to ten w złej obroży z brylantami? – spytałem.

– Tak. A co ci się nie podoba? To bogaty niewolnik.

– Bogaty niewolnik i biedny pan? I co, nie może odebrać pieniędzy niewolnikowi?

– Nie może. Oni tu mą bardzo rozwinięte niewolnictwo, niewolnik może objadać się truflami, foie gros i czarnym kawiorem, spać na piernatach, mieć służbę i kochanki.

– I własnych niewolników.

– Nie. Tego jednego mu nie wolno – odparła ostro Marta. – To przywilej człowieka wolnego. Bardzo specyficzne społeczeństwo.

Popatrzyłem na plecy prężnego niewolnika i zgrzybiałego staruszka i spytałem:

– Czy kości zmieszczą się do tej urny?

– Oczywiście, przecież się je mieli. Najpierw wystawiają ciało ptakom, lisom czy rybom, jak kto woli, potem zbierają kości, mielą i wsypują do urny. Następnie urnę stawia się na dachu domu lub na cmentarzu, jeśli dom nie przechodzi na bliskich krewnych.

Wzdrygnąłem się.

– Dziwny świat – przyznała Marta. – Ale jakoś funkcjonuje.

Zamknęła drzwi i podeszła do ostatnich, czwartych. Pomyślałem, że skoro Ziemię-szesnaście, jedyny świat, o który pytałem, zostawiła na deser, to najwyraźniej czekało mnie ciekawe widowisko.

Nawet nie podejrzewałem jak ciekawe.

Były tu tylko dwa kolory – czarny i czerwony. Popękana czarna równina biegła ku horyzontowi, tutaj zaskakująco bliskiemu. Gdzieniegdzie wznosiły się wygładzone wiatrem czerwone skały. Pachniało siarką, suchy, gorący wiatr miotał czarno-czerwonym pyłem, niebo też było czerwone, niemal purpurowe, niskie i przytłaczające. Zupełnie nie wyglądało to na chmury, raczej na szczelną zasłonę, naciągniętą sto metrów nad ziemią. Od czasu do czasu na purpurowym niebie pojawiały się rozbłyski, jakby szalała tam bezgłośna burza.

– Boże mój! – wyrwało mi się.

Naprawdę, cóż innego mogłem zrobić, niż wznieść okrzyk do hipotetycznie istniejącego Wszechmogącego? Najwyżej brzydko zakląć. No, ale przecież nie przy kobiecie.

– Ja też czasem myślę, że to piekło – powiedziała Marta; chyba odebrała mój okrzyk zbyt dosłownie.

Zerknąłem na nią. Wpatrzona w purpurowe niebo, oblizała wargi – z czarno-czerwonej równiny buchał ciężki, parzący wiatr – i powiedziała tajemniczym szeptem:

– Kiedyś widziałam… wydaje mi się, że widziałam… jak coś białego spada z nieba… coś… jakby wielki biały ptak…

– Albo człowiek? – spytałem, już domyślając się, co ona tam widziała. Lub wymyśliła.

– Ludzie nie mają skrzydeł – odparła Marta.

– I nie poszłaś, nie popatrzyłaś?

– On był ogromny, dwa razy większy od człowieka. Przestraszyłam się. – Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się krzywo. – Istnieje opinia, że Ziemia-szesnaście to planeta wulkaniczna, i zaleca się, żeby nikt tam nie wchodził, nawet funkcyjni. Ci, którzy poszli za daleko, już nie wrócili.

W pewnym momencie równina za drzwiami się zakołysała. W oddali powoli wydęła się i rozpadła biała drżąca kopuła. Na jednej z czerwonych skał pojawiło się pęknięcie.

Tu, w wieży, nie czuło się trzęsienia ziemi – i było to jeszcze bardziej przerażające.

– Tak się tu czasem dzieje… – Marta złapała mnie za rękę. – A teraz…

Nad równiną przetoczyło się długie przeciągłe wycie, jakby tysiąc głosów zlało się w jedną pełną udręki, beznadziejną skargę.

– Co to? – spytała Marta. – Powiedz, co to?

Przełknąłem ślinę. Wycie cichło w oddali. Czując się jak doktor Watson, wciskający sir Henry’emu to, w co sam nie wierzył, powiedziałem:

– Wulkany wydają czasem dziwne dźwięki.

Marta odwróciła się do mnie i przez jakiś czas patrzyła mi w oczy.

– Oglądałam rosyjski film o psie Baskerville’ów.

Wzruszyłem ramionami.

– Przepraszam. Ale nie chce mi się wierzyć, że otworzyłaś wrota do piekła, gdzie z niebios spadają anioły, a pod ziemią wyją dusze grzeszników.

Marta milczała przez kilka sekund. A potem uśmiechnęła się i zamknęła drzwi.

– Masz mocne nerwy – zawyrokowała. – Prawie wszyscy dają się nabrać. Zwłaszcza jeśli trafili na gejzer.

– I co tam jest tak naprawdę?

– Wypalona pustynia. Fumarole, gejzery i wulkany, ciężko oddychać… Pewien… – zawahała się, pewien uczony powiedział, że kiedyś cała nasza Ziemia wyglądała właśnie tak, ale potem chmury się rozeszły, wulkany wygasły, a tutaj z jakiegoś powodu się to nie stało. Świat, który nie nadaje się do niczego. Poza tym jest jeszcze promieniowanie.

– Że co?

– No, radioaktywne. Jak w Czarnobylu.

– Duże? – spytałem czujnie. Marcie tam wszystko jedno, ona jest funkcyjną, ale ja…

– Nieduże, nie bój się. Jeśli tam się nie mieszka, nie śpi na ziemi, nie oddycha długo tym powietrzem, to nic się nie dzieje.

Zdaje się, że bardzo zyskałem w oczach Marty po tym, jak nie dałem się nabrać na mroczną opowieść o Ziemi-szesnascie. W każdym razie teraz patrzyła na mnie znacznie serdecznej i nawet zapytała:

– Zjadłbyś coś?

– Chętnie.

– Dobrze. Zaraz znajdę ci jakieś ubranie. – Zawahała się, ale mimo wszystko dokończyła: – Jeśli masz ochotę, zapraszam cię na kolację w Elblągu.

– Nie przywykłem, żeby zapraszały mnie kobiety.

– Więc jak? – W jej głosie zadźwięczało rozczarowanie

– Będę musiał zacząć się przyzwyczajać – odparłem z westchnieniem.

Загрузка...