21.

Wszystko powinno mieć swój finał. Nie ma nic gorszego, niż uzmysłowić sobie, że koniec wcale nie jest końcem. Biegacz, który przerwał własną piersią taśmę mety i ujrzał, jak w przodzie naciągają nową; żołnierz, który rozwalił jeden czołg i dostrzegł za nim jeszcze dwa, długa, ciężka, wyczerpująca rozmowa, kończąca się słowami: „A teraz porozmawiajmy poważnie…”.

Finał powinien być już choćby po to, żeby mógł nastąpić nowy początek.

Gdy zobaczyłem na górze gigantyczną wieżę funkcyjnych, wierzyłem, że odnalazłem ich serce. Nie wiedziałem, czy zdołam zwyciężyć, ale wierzyłem, że to koniec drogi.

A teraz wyglądało na to, że droga dopiero się zaczynała.

Pogrzebałem noskiem buta w kamienistej nawierzchni. Rozejrzałem się.

Witaj, polskie miasteczko Elbląg…

Nie przypuszczałem, że znów się tu znajdę.

– Kirył?

Z portalu wyszedłem na plac, obok stolików kawiarni. Było już chłodno, ale obok kolorowych parasoli stały włączone gazowe grzejniki – wysokie, metalowe grzybki z małymi kapeluszami. Jednym słowem, Europa. Uśmiechnąłem się, patrząc na wstającą zza stolika dziewczynę. Wieczór, ciemno, jedyne oświetlenie to płomienie świec na stolikach i czerwony odblask rozpalonej kratki grzejnika.

– Cześć, Marto.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko niej patrzył na nas wytrzeszczonymi oczami.

– Witaj, Krzysztofie Przebiżyński.

– Zwariował! – powiedział z przekonaniem policjant. – Marto, on zwariował!

– No, nie wiem – odparła w zadumie Marta, przypatrując mi się. – Chyba życie nie oszczędzało cię przez te dni…

– Dni? – powtórzyłem zaskoczony. – Ach tak, rzeczywiście. Nie oszczędzało.

Podszedł kelner.

– Proszę pana, chciałbym zamówić porcję waszych firmowych flaków, jakąś sałatkę, może być „Cezar” – powiedziałem. – I dwieście gram żubrówki.

Kelner powtórzył zamówienie i odszedł, a ja spojrzałem drwiąco na Krzysztofa.

– Twojego wspólnika też złapiemy! – zagroził policjant. Wyraźnie czuł się nieswojo.

– Aha. Niech mi pan powie, panie Krzysztofie, czy gdybym nie był z Rosji, łapałby mnie pan z tym samym zapałem?

– Oczywiście! – oburzył się policjant. – To moja funkcja! Chociaż faktycznie nie lubię Rosjan.

– Za co?

– Za to wszystko, co było!

– Dziwne – powiedziałem. – W całej Europie między różnymi narodami ciągle coś było, i to tak, że kurz leciał. A nie lubią tylko nas… Dobra, nieważne.

Kelner przyniósł alkohol i sałatkę. Wychyliłem kieliszek i zacząłem jeść.

– A co jest ważne? – spytał w napięciu Krzysztof.

– Co mam zrobić dalej… Co zrobić z wami i w ogóle.

Krzysztof nie wytrzymał. Wstał, zaszedł mnie od tyłu, położył rękę na moim ramieniu i nacisnął, przyginając do stolika.

A ja spokojnie jadłem sałatkę. Krzysztof sapał za moimi plecami, potem na moją szyję zarzucił zgiętą w łokciu rękę i próbować ją zacisnąć.

– Nawet dobra – powiedziałem. – Chociaż dodali sztuczny dresing, zamiast zrobić świeży.

– Krzysztofie, nie kompromituj się – powiedziała cicho Marta. – Nie widzisz? Przecież on jest w funkcji.

– W jakiej znowu funkcji?! To morderca, sam zniszczył swoją funkcję.

– Nie wiem w jakiej. Ale radziłabym ci go nie ruszać. Bo zrobi z ciebie piłkę i wturla pod stół.

– Dobry pomysł – przyznałem. Adrenalina, która pojawiła się podczas pojedynku robota i nie-anioła nadal mi buzowała we krwi. Nawet funkcyjny nie jest wolny od fizjologii.

Krzysztof wrócił na swoje miejsce.

– Tak naprawdę to nie wiem, po co do was przyszedłem – oznajmiłem. – No, to znaczy wiem… Chciałem ci podziękować, Marto.

– Za co?

– Za opowieść o aniele, który z krzykiem spadał z nieba na kamienie. Uratowałaś mnie, dzięki.

– Nie ma sprawy – prychnęła Marta. To, co się działo, chyba bardziej ją bawiło niż niepokoiło. – To kim teraz jesteś, Kiryle? Nowym kuratorem?

– Nie-e – odparłem i wypiłem jeszcze jeden kieliszek. – Jest znacznie zabawniej. Muszę coś wybrać. I jestem teraz w trakcie dokonywania wyboru. Tak to właśnie wygląda. Marto… A gdybym tak został kuratorem? Jak myślisz, czy to by było dobrze?

– Według mnie to bez znaczenia.

– Brawo! – powiedziałem radośnie. – W tym właśnie rzecz! Nie ma to żadnego znaczenia. Gdy jest ktoś najważniejszy, wtedy można go zabić. Obalić złego tyrana, zająć jego miejsce… i samemu zostać tyranem, złym, ale inaczej. Ale co robić, jeśli tego najważniejszego nie ma? Jeśli nic od nikogo nie zależy? Jeśli cały system podtrzymuje się sam? Wtedy nie można nic zrobić. Załóżmy, że jestem kuratorem…

– Nie jesteś kuratorem! – przerwał mi z rozdrażnieniem policjant. – Marto, jaki z niego kurator? Zgadzam się, że dzieje się z nim coś dziwnego i nie należy… działać zbyt pochopnie. Jeszcze dziś wyślę raport.

– Do kogo?

– Do kuratora! Prawdziwego!

– W niebieskiej kopercie, do Shambali?

Twarz Krzysztofa zrobiła się purpurowa, wąsy nastroszyły.

– Wyślę list! Tak jak zawsze! Tylko tym razem nie o człowieku, który prawdopodobnie może zostać funkcyjnym, nie o kłótniach i kwasach, tylko o… o tobie.

– Piszesz do kuratora?

W moim głosie zabrzmiało coś takiego, co zmusiło go do odpowiedzi, choć atak szczerości już minął.

– Skąd mam wiedzieć? Do akuszerów, kuratora… do kogoś innego. Już oni się rozeznają. Moja działka to pilnowanie porządku na powierzonym mi terenie.

– Tak, podzielona władza. – Westchnąłem z rozczarowaniem. – Niestety, tak właśnie jest. Jak u pierwotniaków. Zwoje nerwowe rozrzucone po całym ciele, a mózgu nie ma… bardzo efektywne…

I wtedy poczułem się tak, jakbym dostał pałką po głowie. Wstałem i zawołałem:

– Krzysztofie! Mój polski przyjacielu! Niech cię ucałuję!

Tu już policjantowi puściły nerwy. Wstał gwałtownie, przewracając talerz z resztką befsztyku i szklankę z wodą mineralną.

– Marto, to wariat! Chodźmy stąd!

Wystraszony policjant-funkcyjny to rzadki widok…

Marta spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Skąd ta nagła sympatia do Krzysztofa? – zapytała.

– Podsunął mi myśl! – powiedziałem z promiennym uśmiechem. – Nie na darmo do was zajrzałem. Nie na darmo!

– Chyba masz rację, Krzysztof – powiedziała Marta, wstając. Zawahała się i spytała: – Masz pieniądze, żeby zapłacić?

– Skąd? – odparłem wesoło. – Jestem znanym żigolakiem, w restauracjach płacą za mnie kobiety.

Marta w milczeniu położyła na stole kilka banknotów i wyszła razem z Krzysztofem.

Ale nawet to nie zepsuło mi humoru. Przeprosiłem rozsierdzonego kelnera za moich nieopanowanych przyjaciół, pomogłem ustawić krzesło przewrócone przez policjanta. Widząc na stole pieniądze, kelner od razu złagodniał. Mimo wszystko przyniósł mi flaki; zjadłem, a potem zamówiłem lody i kawę.

Trzeba przecież spełniać swoje dziecięce marzenia, prawda?

Najeść się lodów do syta, przejechać samochodem strażackim, uratować świat…

Ciekawe, swoją drogą, czy są funkcyjni strażacy? Tacy dzielni i ognioodporni, wynoszący z płomieni szczególnie cennych ludzi?

A potem usłyszałem słaby szum silnika. Pod kawiarnię podjechał i zatrzymał się samochód – taki mały, miejski, na tylne siedzenie można by najwyżej wcisnąć dwójkę dzieci albo dużego psa. Z samochodu nieśpiesznie wysiadł mężczyzna w średnim wieku w ładnym mundurze polskiego listonosza. Zamknął samochód i ruszył w moją stronę.

A ja spokojnie piłem kawę i przyglądałem mu się. To był on, ten, którego ujrzałem jako pierwszego dwa tygodnie temu, gdy zostałem funkcyjnym: listonosz, który jechał szarabanem z Kimgimu.

– List do pana – oznajmił, kładąc przede mną kopertę i siadając na miejscu Krzysztofa.

– Oto on, oto on, nasz funkcyjny pocztylion!

– Tak myślałem, że powie pan coś w tym stylu. – Mężczyzna uśmiechnął się speszony i potarł nos. – Więc mówi pan, zwoje nerwowe na całym ciele? Dobre porównanie.

– Mózgu może wcale nie być – powiedziałem. – Ale muszą być nerwy. Decyzje może podejmować każdy, ale ktoś powinien dostarczyć sygnał od receptora do efektora, nawet jeśli żaden mózg nie wtrąca się w przekazanie sygnału. Od kogo jest ten list? Od pana Przebiżyńskiego?

– Co też pan! On jeszcze pisze. Zresztą jego list nie ma nic wspólnego z panem, to raczej krzyk duszy… zwrócony do kuratora albo służb Arkanu. Szczerze powiedziawszy, nie wiem jak mu to wyjdzie.

– W takim razie, od kogo? – spytałem ze znużeniem, patrząc na kopertę – starą, ze znaczkiem za pięć kopiejek, napisem „ZSRR” na znaczku i śmiesznym dumnym napisem „poczta lotnicza”. Na kopercie nic nie było napisane.

– No przecież świetnie pan wie, Kiryle. To list od pańskiego marnotrawnego i sentymentalnego przyjaciela Kotii. Dość pompatyczna forma wyzwania pana na pojedynek. Niestety, wróciliśmy do wydarzeń z ubiegłego tygodnia. Tak jak uprzedzał pana kustosz muzeum, nie zdołacie żyć tu we dwóch.

– On żyje?

– Pół godziny temu jeszcze żył. Zaniosłem jego list do Arkanu. Wie pan, że zrobił pan na nim wrażenie? On postuluje, żeby zaprzestano prześladowań i żeby kuratorem Demosu został właśnie pan.

– Jaka zaskakująca serdeczność – wymamrotałem, otwierając kopertę. – A nie boi się pan Arkanowców? Skoro zwyczajna kula z ich automatu powaliła kustosza…

– O to proszę się nie martwić, Kiryle. Po pierwsze, chodzi nie tylko o kulę, lecz również o tego, kto strzelał. A po drugie, Arkan jest zupełnie nieszkodliwy. Zajmuje się wyłącznie swoimi funkcjami, poprawia światy, utrzymuje w nich porządek…

– Po co poprawiać światy?

– Po to, żeby chętni mieli dokąd pójść, Kiryle.

– Pójść? Przecież jesteśmy przywiązani.

– A skąd pomysł, że mowa o funkcyjnych? – Listonosz poprawił okulary. – Kiryle, przez cały czas popełniasz ten sam błąd: sądzisz, że jesteśmy czymś więcej niż tylko sługami. Kiryle, obudź się! Czasy, gdy najsilniejszy równało się najważniejszy, dawno minęły! Najmądrzejsi wycierają spodnie w laboratoriach. Najsilniejsi zrywają sobie mięśnie ku uciesze publiczności. Najzręczniejsi i najbardziej śmiali pracują jako ochroniarze, a najcelniejsi i najbardziej okrutni – jako najemni zabójcy. Owszem, jeśli masz wspaniały głos, możesz zostać gwiazdą światowej sławy i twoje koncerty zapełnią stadiony. Ale i tak będziesz śpiewał na imprezach multimilionerów, na politycznych spotkaniach na szczycie, będziesz zdzierał sobie gardło dla garstki znudzonych starców i ich zarozumiałych dzieci. Będziesz miał bardzo długą smycz z jedwabiu albo łańcuch ze złota, ale i tak będziesz na uwięzi! Co chciałbyś znaleźć? Władzę? Jest wokół ciebie! Władza to pieniądze, pozycja, koneksje! Gdy solidny człowiek przechodził przez twoją wieżę do innego świata na koncert, czy nie rozumiałeś, że twoja funkcja polega na byciu odźwiernym? Chcesz nas zniszczyć? Zniszcz całą władzę na świecie! Tylko że wtedy zastąpi ją inna władza, a my i tak będziemy jej potrzebni… Co chciałbyś mi powiedzieć? Pewnie coś o Opoce? A przecież Opoka to nic szczególnego, to ta sama władza, tylko odizolowana z przyczyn ideowych! To tak, jak radzieccy przywódcy jeździli na wakacje do Soczi, choć woleliby do Nicei. Zawzięci kardynałowie zamiast sług-funkcyjnych wolą tworzyć swoich… biologicznych funkcyjnych. To nic, nam się nie śpieszy. Upłynie trochę czasu, zrobi im się za ciasno i przyjdą do nas. Najpierw z propozycją pokoju, później – współpracy. A potem odkryją, że w Biblii jest wyraźna pozytywna wypowiedź o takim porządku świata, i dołączą do innych światów Wachlarza…

Zdjął i przetarł okulary, po czym dodał z wyraźnym rozdrażnieniem:

– Pewnie sobie myślisz: „Zaraz wyjmę nóż albo złapię stalową pałkę, sił mi wystarczy, i załatwię tego łajdaka listonosza. To on jest wszystkiemu winien!”. A ja wcale nie jestem niczemu winien, Kiryle. Ja jedynie wypełniam swoją funkcję. Gdy umrę, a wszyscy prędzej czy później umrzemy, kogoś przestanie poznawać żona i dzieci. On wyjdzie na ulicę i zobaczy mały samochód z kluczykami w stacyjce. Wsiądzie do niego i zrozumie, że to jest jego funkcja: jeździć ze świata do świata z listami i telegramami, gazetami i liścikami… A jeśli nie będzie sobie radził, pojawi się jeszcze jeden listonosz. Tak, w twoim rozumieniu kierownictwa jestem znacznie ważniejszym ogniwem niż jakikolwiek kurator czy kustosz muzeum, żyjący tak długo, że aż utracił ludzką postać. Ale i tak jestem tylko ogniwem, które można w każdej chwili zastąpić, podobnie, jak nas wszystkich. Jednostka w skali historii niewiele znaczy, ważna jest funkcja. Gdybyś ty wiedział, ilu ludzi trzeba załatwić, żeby nie dopuścić do jednej jedynej wojny! Święte miejsce nigdy nie jest puste.

– Sformułowałbym to inaczej: błoto zawsze znajdzie świnię.

Listonosz prychnął i spojrzał na zegarek.

– No i co? Chcesz mnie zabić? Nie? To czytaj list, muszę dostarczyć odpowiedź.

Wyjąłem z koperty kartkę wyrwaną ze zwykłego szkolnego zeszytu i prychnąłem.

– Tak, ty i Konstanty jesteście do siebie podobni – rzekł listonosz. – Jak dali poliniowany, pisz w poprzek…

Nie słuchałem go. Czytałem.


Kiryle!

Ku mojemu wielkiemu żalowi, wydarzenia przybrały właśnie taki obrót, którego ja i, śmiem twierdzić, Ty – się obawialiśmy. W tym planie bytu nie ma miejsca dla nas dwóch. Rozumiem Twoją niechęć do opuszczenia swojego świata, na Twoim miejscu postąpiłbym tak samo.

W niniejszym liście oficjalnie wyzywam Cię na pojedynek. Miejsce, czas i rodzaj broni możesz wybrać sam. W zaistniałej sytuacji nie mogę życzyć Ci powodzenia, jednak przyjmij moje zapewnienia o szczerym i serdecznym uczuciu etc, etc.

Twój przyjaciel

Konstanty.


PS Illan przesyła Ci pozdrowienia. Myślę, że nie ma potrzeby informowania jej o wydarzeniach.

PPS Tak naprawdę to za długo żyję na tym świecie. Wybacz staremu bizantyjskiemu hultajowi nieustanne kłamstwa. Ale tak przywykłem żyć różnymi żywotami, że czasem sam zaczynam wierzyć w swoje historie…


Złożyłem starannie kartkę i schowałem do kieszeni.

– Jaka będzie odpowiedź? – spytał nerwowo listonosz. – Bardzo bym prosił o pośpieszenie się, czekają na mnie trzy osoby w dwóch innych światach. Przy okazji, zwróć uwagę, że twój przyjaciel daje ci możliwość wyboru broni. To bardzo szlachetne z jego strony! Osobiście radziłbym ci z góry odrzucić miecze, szpady i inną broń białą, on zna ją znacznie lepiej niż ty.

– Czy był kiedyś znanym człowiekiem? – spytałem w zadumie.

– Bardzo znanym. I korzystał z usług istniejącej wówczas sieci funkcyjnych. Ale tak się złożyło, że wybrał nie przeniesienie do innego świata, lecz zostanie funkcyjnym. Dość rzadki przypadek, zwykle człowiek sukcesu szybko robi to, co chciał uprzednio zmienić w świecie, i potem już nie nadaje się na funkcyjnego… To co mam mu przekazać?

– Zadzwonię do niego – odparłem.

Listonosz westchnął.

– Dobrze. Tak właśnie przypuszczałem. W takim razie pozwoli pan, że się pożegnam. Rzecz jasna, jeśli nadal nie ma pan zamiaru mnie zabijać.

– Nie mam – powiedziałem, a potem wstałem i z całej siły rąbnąłem listonosza w twarz.

Zwalił się z łoskotem, a nieszczęsne krzesło, doznając drugiego już upadku w ciągu dnia, w końcu się rozpadło. Ocierając krew z twarzy, listonosz krzyknął boleśnie, złapał się za szczękę i wstał.

– Za co?

– Za kardynała Rudolfa… za Elisę. Za psy w Opoce. Myślisz, że nie poznałem twojego głosu?

– To była operacja Arkanowców, ja tylko zgłosiłem się do eskorty! Nawet nie byłem uzbrojony!

– Wierzę. Dlatego nie zabiłeś.

Trzech kelnerów już do nas biegło, a w głębi kawiarni dziewczyna z personelu dzwoniła z komórki, nietrudno się było domyślić, dokąd.

– I mimo to – powiedział listonosz, przytrzymując szczękę i nieco sepleniąc – mimo to osobiście życzę panu zwycięstwa.

Odwrócił się i twardym krokiem poszedł do samochodu. A ja odwróciłem się do kelnerów – miałem straszną ochotę sklepać komuś twarz. Kelnerzy byli krzepkimi chłopakami, ale coś we mnie musiało ich speszyć, bo się zatrzymali.

– Proszę pana, to chuligaństwo! – zawołał jeden z nich.

– Absolutnie się z panem zgadzam! – Wziąłem ze stolika karafkę i wypiłem resztkę żubrówki. Idiotyczna trawka oczywiście utkwiła mi zębach.

W jednej ręce trzymałem karafkę, drugą zacząłem pisać w powietrzu. Ogniste litery spadały z moich palców lekko i chętnie. Jeden z kelnerów przeżegnał się, dwóch znieruchomiało. Z odległego stolika, przy którym całowała się para zakochanych, dobiegł histeryczny pisk.

– To na razie, chłopaki – rzuciłem i wszedłem w portal.

No proszę, w dodatku gwizdnąłem karafkę!

Tak właśnie rodzą się niezdrowe sensacje…


* * *

W głowie mi się kręciło, może na skutek skoków w przestrzeni, a może z powodu wypitej wódki. Stałem na klatce schodowej. Zwykłej, niezbyt czystej klatce wieżowca, niezbyt prestiżowego, ale jeszcze nie do końca zapuszczonego.

Postawiłem karafkę na kaloryferze, wyplułem trawkę i popatrzyłem na drzwi wind. Na jednej przymocowana taśmą klejącą kartka głosiła: „Nie działa, majster będzie jutro”. Kartka wyglądała tak, jakby wisiała tu ze trzy dni.

Ciekawe, która może być godzina?

Za oknami ciemno, ale słychać głosy, szczekanie psów… Pewnie jedenasta w nocy, pora wieczornego wyjścia z psami na moskiewskie podwórka.

Wiedziałem, gdzie jestem, w końcu w tym bloku spędziłem całe dzieciństwo. Na trzecim piętrze ja i mój kolega z klasy, Wowka, wypaliliśmy pierwszego papierosa. Zgodnie uznaliśmy, że papierosy to straszne świństwo, ale musimy być dorośli. A po ósmej klasie ja, on i jeszcze dwie dziewczyny wypiliśmy butelkę parszywego słodkiego szampana. Wtedy po raz pierwszy się całowałem, najpierw z Maszą, potem z Lenką. Było zabawnie i nie wiadomo dlaczego kompletnie aseksualnie.

Podszedłem do skrzynki na listy, podważyłem drzwiczki i otworzyłem je bez klucza. Wyjąłem nowy numer „Komsomołki” (ojciec uparcie prenumerował gazetę, zamiast kupować ją w kiosku, jak wszyscy normalni ludzie), reklamówkę supermarketu „Grosik” i ulotkę z propozycją podłączenia się do Internetu przez „Korbina-telekom” po cenach promocyjnych. Poszukałem wzrokiem kartonu, który zawsze tu stał i do którego wrzucało się te śmieci, nie znalazłem i musiałem wsunąć ulotki do kieszeni. Ściągnąłem działającą windę i wjechałem na siódme piętro. Postałem chwilę przed drzwiami, nasłuchując, a potem zadzwoniłem.

Keszju zaczął ujadać, wypełniając swoją funkcję.

Szczęknęły zamki. Zamki mają prostą pracę… połykają klucz, sprawdzają, czy to ten, przekręcają… Żeby ludzie tak mogli…

– Kirył? – Ojciec stał w drzwiach w samych majtkach i podkoszulku. – Czemuś nie uprzedził? Wchodź, synu!

Keszju wypadł na schody, zaczął skakać, wziąłem go na ręce i wszedłem.

– Aleś się wystroił. – Ojciec obejrzał mnie uważnie. – Na Ukrainie sobie dżinsy kupiłeś?

– Tak, wyszło taniej – powiedziałem, zdejmując buty. Keszju skrupulatnie lizał mnie po twarzy, od czasu do czasu prychał niezadowolony.

Ojciec demonstracyjnie pociągnął nosem:

– Piłeś?

– Odrobinę, w pociągu.

Pojawiła się mama w szlafroku i od razu powiedziała:

– Jak ty wyglądasz! Schudłeś! Zjesz coś?

– Już jadłem. – Stałem, patrząc w zadumie na rodziców. – Zaraz idę, przyszedłem tylko po Keszju. Pożyczycie mi na taksówkę? Nie zdążyłem wymienić pieniędzy, a wszystkie kantory zamknięte.

– Coś ty, Kir, nawet herbaty się nie napijesz? – oburzyła się mama. – A może u nas przenocujesz? Wódką od ciebie jedzie…

– Wszystko w porządku, mamo – zaprotestowałem. – No dobrze, napiję się herbaty, tylko szybko.

Mama poszła do kuchni, niezadowolona, mrucząc coś pod nosem, ojciec przyglądał mi się uważnie.

– Zmieniłeś się, Kirył.

– Coś nie tak?

– Jakbyś wydoroślał…?

– Tato, ile można dorośleć, nie mam dziesięciu lat! Może się postarzałem?

– Oczy masz poważniejsze. – Ojciec westchnął, biorąc ode mnie gazetę. – Chodźmy na herbatę. Wpadasz raz na trzy dni…

– Trzy dni? – powtórzyłem tępo.

– No a kiedy jechałeś do tego swojego Charkowa? Trzy, nie, cztery dni temu. Tym bardziej. A wiesz, jak matka tęskni.

– Cztery dni… – powiedziałem w zadumie. – Ciągle w podróży, czas płynie inaczej. Wydawało mi się, że bardzo długo was nie widziałem…

Herbata była świeżo zaparzona, dobra. Mama nigdy nie robi ekspresowej, zaparza w czajniczku. Mówi, że ekspresowa pachnie papierem. Posłusznie piłem herbatę, jadłem jakiś mdły torcik… Keszju położył się przy moich nogach, wsunął nos w moje skarpetki, kichnął niezadowolony, ale nie opuścił posterunku.

– No i co, masz teraz dziewczynę w Charkowie? – rzucił mimochodem ojciec. Pewnie się nad tym zastanawiali, gdy ja ni z tego, ni z owego (w ich rozumieniu) nagle wyjechałem z Moskwy, zostawiając im na głowie psa.

– To nie dziewczyna, raczej towarzysz bojowy. – Uśmiechnąłem się krzywo.

Mama, która do tej pory obserwowała mnie czujnie – czy nie jestem za bardzo wstawiony i czy nie położyć mnie na kanapie w salonie – wzdrygnęła się.

– Co to za towarzysz bojowy? Czyś ty się czasem nie związał z jakimiś nieformalnymi organizacjami?

Zakrztusiłem się herbatą.

W pewnym sensie mama trafiła w dziesiątkę.

– Ależ nie, mamo. To tylko taki zwrot.

– Daj chłopakowi spokój – wtrącił się ojciec. – Nasz syn nie jest głupi, nie ma instynktu stadnego. Jak będzie chciał, to opowie. Młodość…

Dopiłem herbatę, wstałem i zapytałem żałośnie:

– To jak? Dacie na taksówkę?

– Damy – odparł ojciec. – A może jednak zostaniesz? Mam koniak, napilibyśmy się po kieliszku…

– Daniła! – W głosie mamy zadźwięczał metal. – Co to znowu za libacje w środku nocy?

– Jako lekarz twierdzę, że kieliszek koniaku przed snem…

– On już dziś swój kieliszek wypił! Kirył, zaraz dam ci pieniądze. A może cię odprowadzić? Albo wezwać taksówkę?

– Mamo, jest ze mną Keszju, kto by napadł na człowieka z takim wściekłym ochroniarzem! A taksówka… To już lepiej złapię na ulicy, wyjdzie dwa razy taniej.

O dziwo, wzmianka o Keszju uspokoiła ich, chociaż jego główny sposób obrony swojego pana polegał na zalizaniu wroga na śmierć.


* * *

Na ulicę wyszedłem w starej kurtce, którą dała mi mama, widząc, że jestem „w samej wiatróweczce”. Musiałem jeszcze wysłuchać wykładu o tym, jak łatwo stracić zdrowie i jak ważne jest to, żeby o nie dbać. Według mnie kurtka od Dietricha wystarczyłaby, żeby dobiec do ulicy i złapać samochód, ale nie spierałem się.

Keszju, widząc, że idziemy do domu, szarpał się radośnie na smyczy. Stałem w kręgu światła latarni z uniesioną ręką, ale nie miałem szczęścia, samochody, przejeżdżały nie zatrzymując się, nikt nie chciał dorobić.

W końcu, piszcząc hamulcami, zatrzymał się stary żiguli. Otworzyłem drzwi i roześmiałem się.

– O, stały klient! – powiedział wesoło kierowca-Kaukaz. – Siadaj!

– Jestem z psem, nie przeszkadza?

– Nie, pies też człowiek. Wsiadaj.

Wsiadłem do przytulnego wnętrza, przesyconego dymem papierosowym, wpuściłem Keszju na tylnie siedzenie i surowo nakazałem mu leżeć.

– Tam gdzieś jest szmata, wytrzyj mu łapy – powiedział kierowca. – Dobry pies… Rasowy?

– Tak…

Przechyliłem się na tył, wycierając Keszju łapy, samochód już jechał.

– Do Miedwiedkowa, tak? I jak tam, rozwiązałeś swoje problemy? Pamiętam, że wtedy latałeś po całym mieście, coś się stało, tak?

– Tak – przyznałem. – I właściwie niczego nie rozwiązałem, dopiero rozwiązuję…

Wyjąłem paczkę papierosów, na dnie były jeszcze dwa.

– Zapali pan? – zapytałem. – To zwykły tytoń, ale przywieziony z daleka. U nas takich nie ma.

– Częstuj, jak ci nie szkoda.

Keszju z tyłu kichnął, wygłaszając swoją opinię na temat palenia w ogóle i palenia papierosów bez filtra w samochodzie w szczególności.

– Dobry tytoń – powiedział uprzejmie kierowca. – Mocny.

– Tak, to jedno można powiedzieć szczerze - przyznałem. – A jak tam pańskie sprawy?

– Opony zmieniłem – pochwalił się kierowca. – Miałem kupić zimowe, ale potem zdecydowałem się na uniwersalne. Zimy u nas teraz takie… ciepłe… No i kręcę kierownicą, i tyle.

– Taka funkcja – powiedziałem w zadumie.

– Myślisz, że to moja funkcja? Ze jak człowiek z Kaukazu, to od razu albo na bazarze handluje, albo kierownicą kręci? A ja jestem inżynierem melioratorem! Zdążyłem skończyć studia, a potem wszystko się tak potoczyło… – Zamilkł. – Nie ja decydowałem, wierz mi. To za mnie o wszystkim zdecydowali grubi wujaszkowie. No cóż, będę kręcić kierownicą. To też praca.

– Też praca – zgodziłem się. – I wydawanie rozkazów to też praca.

– Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze to żyć. Ty jesteś młody, myślisz, że masz przed sobą wieczność. A najważniejsze to żyć. Żywy osioł jest ważniejszy od zdechłego lwa.

Milczałem. Keszju kręcił się na tylnim siedzeniu. Ciężko mu będzie, jeśli umrę. Nie mówiąc już o tym, jak ciężko będzie rodzicom. A Kotia ma tylko Illan, a i to… zawsze zmieniał dziewczyny jak rękawiczki.

Загрузка...