Zwykle nie doceniamy swoich rówieśników. To prawda, że jest nam z nimi wygodnie: słuchamy tej samej muzyki, czytamy te same książki, pracujemy (przynajmniej na początku) na tych samych stanowiskach (i w zwrotach „młody lekarz”, „młody inżynier” czy „młody admin” decydujący jest jednak przymiotnik), ale nie spodziewamy się po nich żadnych wielkich czynów. Łatwiej nam zaakceptować mądrość starców, doświadczenie ludzi dojrzałych czy nawet genialność dziecka, ale rówieśnik? Jak on może dokonać czegoś znaczącego, jak może zasługiwać na więcej szacunku czy uznania niż my? Przecież to Kolka, Pietka, Sieriożka! Biłem się z nim w przedszkolu, łobuzowałem w szkole, imprezowałem na studiach. Znam go jak zły szeląg, to nicpoń i hultaj, fajny gość, ale co on tam mo…? Że co? Jednak może? Jego artykuły publikuje się na całym świecie, zapraszają go do Harvardu na odczyty? Nie, to niemożliwe. Przecież to mnie wykładowcy stawiali jemu za wzór.
I chyba o to właśnie chodzi. Gdy widzisz swojego rówieśnika, który cieszy się powszechnym szacunkiem, pojawia się… Nie, nawet nie zawiść, a coś w rodzaju zakłopotania i wątpliwości. I mimo woli zaczynasz się zastanawiać, czy mógłbyś znaleźć się na jego miejscu.
Dworek pana Dietricha, czy raczej rodu Dietrichów, wyglądał jak prawdziwe gniazdo rodowe – stare, ale mocne, zagospodarowane do ostatniej komórki, tak zintegrowane z okolicą, że wyglądało bardziej naturalnie niż góry, lasy i winorośle. Może była to zasługa architektów, a może czasu? Czas tak naprawdę jest najlepszym architektem. Nawet nudną kamienicę jest w stanie przemienić w perłę architektury. W swoim czasie paryżanie urządzali demonstracje przeciwko wieży Eiffla, a teraz ciężko wyobrazić sobie Paryż bez niej.
Służący poinformował mnie, że pan Dietrich zaraz wróci z konnej przejażdżki, i zaproponował, żebym wszedł do domu albo zaczekał w altance przed dworem. Skromnie wybrałem altankę, a służący przyniósł mi zieloną herbatę i cienkie cygara. Ta gościnność budziła nadzieję. Siedziałem w spowitej zielenią altance, patrzyłem na pejzaż wokół, ale wzrok ciągle wracał do wieży. Gdy się patrzyło z tego miejsca, wydawało się, że jest bardzo blisko. Mogłem jej się teraz dokładniej przyjrzeć i uznałem, że pierwsze porównanie do zwiniętego wachlarza było bardzo trafne.
Wyobraźcie sobie, że z jednego fundamentu wystaje trzydzieści cienkich, szklano-stalowych wieżowców, jakimś cudem utrzymujących się w pozycji przechyłu. A potem delikatnie pchnijcie wieżowce tak, żeby się na siebie nasuwały. A potem rozłóżcie ten wachlarz do połowy i zwińcie go wokół jego własnej osi. Już?
A teraz porozmawiajmy o rozmiarach. Wysokość wachlarza: trzysta metrów. Szerokość: dwadzieścia. Grubość: pięć, albo trochę więcej.
I cała ta futurystyczna, zupełnie niepasująca do gór konstrukcja zawisła nad starym kamiennym dworkiem. Pewnie czasem cień przykrywał i dwór, i podwórze przed nim.
Ale nikt tego nie dostrzegał.
Zdążyłem wypalić cygaro do połowy (było znacznie lepsze od papierosów Andre), gdy na wijącej się wśród winorośli drodze ukazał się jeździec. Jakimś cudem młody właściciel ziemski już dowiedział się o moim przybyciu – rzucił służącemu wodze tuż przed altanką i ruszył prosto do mnie. Biały strój do jazdy konnej, wysokie białe buty z miękkiej skóry – Dietrich wyglądał właśnie tak, jak w moim wyobrażeniu powinien wyglądać bogaty i szanowany ziemianin, który pojechał oglądać swoje posiadłości.
Wstałem.
Dietrich był moim rówieśnikiem i był nawet trochę do mnie podobny, ale wyraźnie sprawniejszy fizycznie, nietknięty zwiotczałością mieszczucha (spróbujcie przez całe życie chodzić piechotą albo jeździć konno – czy zostanie wam dużo tłuszczyku, opuchlizny albo bladości?). Poza tym, Dietrich był przystojniejszy – musiałem to przyznać uczciwie i obiektywnie. I nie była to pełna słodyczy uroda młokosa, ceniona przez niemłode już kobiety („Jaki słodki!”), i nie toporna uroda miejskiego macho, ceniona przez młode dziewczęta („Prawdziwy mężczyzna!”). Chodziło raczej o regularne rysy twarzy i budowę. Kobiety powinny się w nim zakochiwać, mężczyźni szanować go.
Pomyślałem z goryczą, że widzę coś w rodzaju ulepszonej kopii samego siebie.
– Dzień dobry. – Mężczyzna podał mi rękę, uśmiechając się serdecznie. – Długo pan czeka?
– Niedługo. – Uścisnąłem wyciągniętą dłoń, rejestrując przelotnie, że uścisk ręki też był przyjemny. – Dziękuję, poczęstowano mnie herbatą i cygarem. Cieszę się, że pana widzę, panie Dietrich.
– Al – rzekł Dietrich. – Po prostu Al. Zdaje się, że jesteśmy rówieśnikami?
– Tak – przyznałem. – W takim razie proszę mówić do mnie Kirył, albo po prostu Kir.
– Kirył… – powiedział, jakby próbując to imię językiem, smakując je. – Bardzo ładne i nietypowe. Wejdziemy do domu czy…
Popatrzyłem na wieżę i powiedziałem:
– Może porozmawiamy tutaj?
– Aha – rzekł półgłosem Dietrich. – Pan również… w takim razie zostańmy tutaj.
Usiadł naprzeciwko mnie i skinął ręką służącemu, który wcześniej przyniósł mi herbatę i od tamtej pory stał nieopodal; służący zniknął w domu.
– Ja też napiję się herbaty – powiedział Dietrich. – Widzi ją pan?
– Wieżę? Tak.
– Jaka ona jest?
Naprawdę byliśmy do siebie podobni!
– Wysoka, ze dwieście metrów. Wygląda jak wachlarz ze szkła i stali, zwinięty wokół własnej osi.
– Ja też tak to wyjaśniam. – Dietrich się uśmiechnął. – To znaczy wyjaśniałem, dopóki nie zrozumiałem, że to nie ma sensu. Skąd pan jest, Kiryle?
Czy to wybór, czy nie?
Wsłuchałem się w siebie.
Nie, nic się nie pojawiało, żadnych przebłysków zdolności. Czyli nie mam szczególnego wyboru.
Popatrzyłem Dietrichowi w oczy i powiedziałem:
– Z innego świata.
– O! – zawołał. – O!
A potem wstał i nerwowo przeszedł się po altance. Zjawił się służący, przynosząc tacę z filiżanką i imbrykiem; Dietrich odprawił go skinieniem głowy.
– Nie zdziwiłem pana – powiedziałem.
– Pan? Nie zdziwił? Pan mną wstrząsnął, Kiryle! Pan… nie, ja myślałem, ale… żeby… tak…
Nagle zrozumiałem, że ten przystojny, mądry, bogaty i absolutnie samowystarczalny mężczyzna jest naprawdę wstrząśnięty do głębi duszy. I od razu poczułem się swobodniej.
– Myślałem, że skoro widzi pan wieżę, to znaczy, że spotykał się pan z funkcyjnymi.
– Z kim?
– Z Ludźmi-nad-ludźmi.
– Nigdy nie mówili, że są z innego świata. W ogóle nic o sobie nie mówią. Sądziłem, że na jakimś kontynencie zachowała się enklawa cywilizacji…
– Wie pan nawet, że kontynentów jest kilka – powiedziałem z zadowoleniem. – To może zna pan również słowo „historia”?
– Znam. – Dietrich prychnął, usiadł i nalał sobie herbaty. – Ale tylko słowo. My nie mamy historii. To tabu… zna pan takie słowo?
– Owszem.
– Rozprawianie o tym, co było kiedyś, jest u nas szczytem nieprzyzwoitości.
– Biedna dziewczyna – westchnąłem. – Nie wiedziałem…
– Jaka dziewczyna?
– Z biblioteki, pytałem ją o historię waszego świata, a ona odesłała mnie do pana.
– A., wiem, o kim pan mówi. – Wyraz jego twarzy był teraz nieco cieplejszy. – Miał pan szczęście, Diana jest tak samo stuknięta, jak ja. Ona też chciałaby wiedzieć, co było przed zagładą naszego świata.
– Ale przecież są u was ludzie, którzy odwiedzają kontynent… szukają tam różnych rzeczy.
– Są dwóch czy trzech zdeterminowanych kapitanów. Ale ich interesuje wyłącznie zysk, a panu pewnie chodzi o coś więcej.
– Tak.
– I mógłby mi pan o czymś opowiedzieć? – W głosie Dietricha zabrzmiała prośba.
– Mógłbym. Cóż… istnieje wiele światów podobnych do Ziemi. Tak właściwie to wszystkie one są Ziemią, tylko różną.
– Tak… – Dietrich patrzył na mnie z nabożną czcią.
– Te światy… są jakoś rozdzielone w przestrzeni i myślę, że nie tyko w przestrzeni, ale i w czasie. Na niektórych mieszkają ludzie, na innych nie ma cywilizacji.
– To prawdopodobna teoria – powiedział Dietrich. – Nie raz o tym myślałem.
– Niestety, to nie tylko teoria. Byłem w kilku takich światach, sam jestem z innego świata. Wydaje mi się nawet, że mój świat to wasza przeszłość.
– Chwileczkę! – Dietrich uniósł rękę. – Ale przecież to bzdura! Czytałem różne książki przygodowe, w których bohaterowie podróżują w czasie. Interesujący pomysł. Ale nawet w nich autorzy przyznawali, że to niemożliwe. Takie podróże doprowadziłyby do paradoksów! Jeśli faktycznie przybywa pan z naszej przeszłości, to wracając do siebie, zmieni pan swoją teraźniejszość, a co za tym idzie, naszą przyszłość. Nasza przyszłość się nie wydarzy i pan nie zdoła w niej być.
– A jeśli czas się rozgałęzia? – zapytałem. – Jeśli każda podróż tworzy nową gałąź przyszłości? Weź… niech pan weźmie dla ułatwienia…
– Dla ułatwienia przejdźmy na „ty”.
– Dobrze. Wyobraźmy sobie, że zobaczyłem waszą przyszłość, wróciłem do siebie i nasza przyszłość stała się inna. A wasza pozostała.
– Nadal uważam, że doprowadzi to do paradoksów. – Dietrich się skrzywił. – Nie, nie jestem gotów się z tym zgodzić. Jesteś pewien, że przybywasz z naszej przeszłości?
– W każdym razie ze świata, który jest bardzo podobny do waszego – poddałem się. – Nie, nie jestem tego pewien, właściwie to dopiero próbuję się w tym wszystkim rozeznać. Dla ułatwienia uznajmy, że wszystkie światy znajdują się na różnym etapie rozwoju. W jednych historia przebiegała tak, w innych inaczej, tu wolniej, tam szybciej. Czy zgadzasz się z taką wersją?
– Zgadzam – przyznał Dietrich. – A więc, Ludzie-nad-ludźmi…
– Zwykle nazywa się ich funkcyjnymi. – Westchnąłem. – Pod wieloma względami są podobni do ludzi, ale każdy z nich ma jakąś specjalizację, zawód, który opanował do perfekcji, na poziomie niedostępnym zwykłym ludziom. Ale wstrzymaj się z zazdroszczeniem im. Większość funkcyjnych jest ograniczona. Po pierwsze, nie potrafią robić nic poza swoim zawodem, a po drugie, są przykuci – w przenośni oczywiście – do pomieszczenia, w którym żyją i pracują. Na przykład fryzjer do zakładu fryzjerskiego, lekarz do szpitala…
– Piekarz do piekarni. Owszem, brzmi nieprzyjemnie.
– Byłem jednym z takich funkcyjnych. Ale moja praca była szczególna i chyba ciekawsza. Byłem celnikiem i w moim domu znajdowały się wrota do innych światów.
– Super. – Dietrich popatrzył na mnie z szacunkiem. – A… a po co to wszystko?
– Poczekaj, do tego zaraz dojdziemy. Nad zwykłymi funkcyjnymi stoją zwierzchnicy.
– No tak, jak tu bez zwierzchników! – prychnął Dietrich. Postanowiłem nie zwracać uwagi na jego komentarze, najwyraźniej w ten sposób radził sobie ze zdenerwowaniem.
– Po pierwsze, są policjanci. Ale oni też są „przywiązani” do swojego posterunku. Po drugie, akuszerzy. Nie, nie odbierają porodów, lecz przemieniają tego czy innego człowieka w funkcyjnego. Gdy człowiek staje się funkcyjnym, to jednocześnie jakby wypada ze zwykłego życia. Zapominają o nim przyjaciele, rodzina… nawet zwykłe władze w jego świecie zapominają o nim na amen.
– Nieprzyjemne.
– Bardzo. Słuchaj dalej. W każdym świecie jest również kurator. Kieruje akuszerami i policjantami, wydaje polecenia, kogo w jakiego funkcyjnego należy przemienić. Ma ogromną władzę i możliwości, ale nawet on nie jest wolny. Kurator otrzymuje rozkazy ze świata, który nazywa się Arkan, to chyba najbardziej rozwinięty świat. Z tego, co zrozumiałem, funkcyjni są tam pełnoprawną częścią społeczeństwa, częścią ich cywilizacji.
– Ale to jeszcze nie koniec?
– Nie. Mam podstawy, by sądzić, że pierwsi funkcyjni przybyli właśnie z waszego świata. Gdy przestał nadawać się do życia… większość wyemigrowała do Arkanu. Odkryli umiejętność podróżowania w czasie i przestrzeni i odeszli do Arkanu. Ale nie tylko zajęli tamten świat i zaczęli go przerabiać pod swoim kątem, zaczęli również ingerować w sprawy innych światów, ukierunkowując ich rozwój w odpowiednią stronę. Arkan to ich baza, wasz świat to ich ojczyzna. Oni… się nie ceregielą. Bez problemu zabijają, a jeszcze łatwiej zmieniają ludzkie losy. Zwykli funkcyjni, nawet akuszerzy czy kuratorzy, to tylko ich słudzy, można nawet powiedzieć, niewolnicy. Myślę, że nie na darmo po dziś dzień utrzymali w jednym ze światów ustrój niewolniczy. To ich ciekawi.
– Co?
– Stosunki między niewolnikami i panami.
– My nie jesteśmy niewolnikami – powiedział poważnie Dietrich.
– Niewolnicy są niemi. – Uśmiechnąłem się. – Nie, nie jesteście. Może w stosunku do waszego świata czują pewien sentyment? Zresztą, wy także stanowicie intrygujący eksperyment. Cała planeta jest niezamieszkana, stanowi zagrożenie dla życia, tylko na jednej bezimiennej wyspie żyje sobie spokojne, patriarchalne, zadowolone ze swojego prostego istnienia społeczeństwo…
– Czasem myślę, że to Kreta.
– Co?
– Szukałem w starych księgach, jak może nazywać się nasza wyspa. Początkowo myślałem, że to Formoza, a potem doszedłem do wniosku, że chyba jednak Kreta. Nie wiem. My nazywamy ją po prostu Wyspa.
Pomyślałem, że jest w tym jakaś ironia i symbolika. Wyspa na Morzu Śródziemnym, niegdyś kolebka ludzkiej cywilizacji, stała się jej łożem śmierci.
– Ciekawe – powiedziałem – choć tak właściwie nieistotne. Może to być Grenlandia, Formoza, Madagaskar, a nawet Kreta.
– Istotne jest to, że funkcyjni faktycznie pochodzą z naszego świata. I że u nas… – odwrócił się w stronę wieży – stoi właśnie to.
– Tak.
Dietrich zastanowił się i zapytał:
– Więc jesteś byłym funkcyjnym?
– Tak, celnikiem.
– A jakie były twoje stosunki z innymi funkcyjnymi?
– Jakie? – Wzruszyłem ramionami. – Niektórych zabijałem.
Dietrich wzdrygnął się i odsunął.
– Przed innymi uciekam, bo oni chcą zabić mnie. Jak widzisz, jestem gościem interesującym, lecz niebezpiecznym.
– Ty… – Dietrich zawahał się. – Coś umiesz? Coś takiego, czego nie potrafi zwykły człowiek?
– Tak. Czasem… czasem udaje mi się otworzyć przejście między światami. Mój przyjaciel, kurator naszego świata, uważa, że doszło do jakiegoś zakłócenia. Był taki moment, że walczyliśmy, ale moje zdolności z jakiegoś powodu nie zniknęły i udało mi się stawić opór. I teraz obaj jesteśmy trochę… niepełnowartościowi. Być może, któryś z nas zostanie kuratorem Ziemi, a ten drugi zginie. To jeden wariant.
– A drugi?
– Jeśli zdołamy uwolnić nasz świat od funkcyjnych z Arkanu, jeśli przekonamy albo zmusimy ich do tego, żeby zostawili nas w spokoju, to może obaj przeżyjemy. I może zdołamy wykorzystywać nasze umiejętności w naszych własnych interesach.
– Interesujące – powiedział w zadumie Dietrich. – Och, przepraszam… dla mnie to kwestia abstrakcyjna.
– Nic nie szkodzi.
Zapanowała cisza.
– I co chcesz teraz zrobić? – spytał Dietrich. – Masz jakiś plan, skoro przyszedłeś do nas?
– Plan pojawił się, gdy zobaczyłem tego kolosa na górze.
– Kolosa? A, rozumiem.
– Chcę się tam dostać.
– I?
– Nie wiem. – Rozłożyłem ręce. – Nie wiem, co będzie. Przecież nie wiem nawet, co to takiego. Być może to jakieś unikatowe ustrojstwo, które pozwala funkcyjnym podróżować między światami i w ogóle czynić cuda. I jeśli się je zniszczy…
– To utkniesz w naszym świecie.
O tym nie pomyślałem. Dietrich mówił bardzo poważnie, a ja wyobraziłem sobie siebie uwięzionego na tej wyspie. Na zawsze.
No proszę, wychodzi na to, że jestem gotów umrzeć, pcham się na rożen, a jednocześnie boję się tu zostać.
– Wtedy poproszę cię o protekcję – powiedziałem w końcu. – Do pracy w miejscowej bibliotece. Będę się zajmować działem historycznym.
– Dobra fucha – przyznał Dietrich. – Niewiele pracy.
Obaj się uśmiechnęliśmy.
– Być może ta rzecz w ogóle nie ma żadnego znaczenia – powiedziałem. – To może być pomnik, muzeum czy sanatorium. Może w ogóle nie da się wejść do środka? Ale chciałbym spróbować i potrzebuję pomocy.
– Prócz mnie, nikt ci nie pomoże – odparł Dietrich.
– Naprawdę? A wasze władze?
– Imperatorowa cieszy się ogromnym szacunkiem społeczeństwa – powiedział Dietrich, starannie dobierając słowa. – Ale jej władza tak naprawdę jest niezbyt duża. My… jakby to powiedzieć… nie potrzebujemy, żeby nami kierowano. Są policjanci, ale nie ma takiej armii jak za dawnych czasów. A stosunek do Ludzi-nad-ludźmi jest raczej pozytywny. Szanujemy ich. Szanujemy, obawiamy się i odczuwamy nabożny lęk. Zjawiają się rzadko, nikogo nie krzywdzą, kupują od różnych awanturników przedmioty z kontynentów, uczą się nimi posługiwać, leczą. Kiedyś, gdy u nas… no, to nie była wojna, bo u nas nie ma wojen, ale doszło do konfliktu pomiędzy dwiema wsiami, z powodu ziemi. Ziemi jest tu niewiele, środek wyspy zajmują góry.
– Tak, byłem tam – powiedziałem ponuro.
– Ludzie-nad-ludźmi przerwali ten spór. Oczywiście nie siłą. Przyznali działkę trzeciej wsi i wszyscy byli zadowoleni.
– Więc jednak rządzą?
– Raczej nadzorują i za to się ich szanuje. Istnieje siła, która w razie potrzeby zaprowadzi porządek; wszyscy o tym wiedzą i wszyscy są zadowoleni.
– A ty?
– A ja nie lubię tego czegoś nad moją głową – odrzekł ponuro Dietrich. – Nie lubię i już. Jesteś głodny?
– Tak.
– Chodźmy do domu. Zadysponuję, żeby przygotowali ci pokój i nakryli do kolacji.
– Właściwie wynająłem już pokój w hotelu… – zacząłem, ale Dietrich popatrzył na mnie tak wymownie, że przestałem się wahać. – Bardzo dziękuję za zaproszenie. Ale bierz pod uwagę, że jestem niebezpiecznym gościem. Ci dobrzy Ludzie-nad-ludźmi mogą się tu po mnie pojawić.
– Niech spróbują – powiedział Dietrich, choć bez większego przekonania. – Niech tylko spróbują. To byłby skandal.
– Oni nie boją się skandalów.
– Chodźmy. – Dietrich poklepał mnie po ramieniu. – Co ma być, to będzie. – Gdy już byliśmy przy drzwiach, spytał półgłosem: – A ty… naprawdę zabijałeś żywych ludzi?
– Tak. Bardzo szybko stawali się martwi.
Przygotowano mi nie tylko pokój. Dystyngowany, niemłody mężczyzna, zapewne jeden z najstarszych służących w domu, zaprowadził mnie na piętro, do pokoju dla gości, obejrzał z uwagą, usatysfakcjonowany skinął głową i się oddalił. Skorzystałem z tego, że do pokoju przylegała łazienka, i z przyjemnością się wykąpałem – po raz pierwszy od pobytu na Opoce. Zamiast elektryczności były świece, za to była gorąca woda, porządny prysznic nad wielką marmurową wanną, mydło i szampon. Gdy wycierałem się dużym miękkim ręcznikiem, do drzwi ktoś delikatnie zastukał, uchylił je i czyjaś ręka położyła na kamiennej posadzce stosik ubrań.
Ubrania należały zapewne do Dietricha i, jak się okazało, faktycznie mieliśmy podobne figury.
Gust gospodarza również był mi bliski. Dżinsy, albo coś na tyle podobnego, że nie było sensu szukać lepszego słowa (ciemnoniebieski, gęsto tkany materiał, nity przy kieszeniach) i zwykła koszula w czerwono-niebieską kratę, która zapinała się normalnie, nie na ramieniu. Buty – niezbyt nowe, ale wyraźnie wygodne i odpowiednie do chodzenia po górach. Wszystko było czyste, a bielizna i skarpety nowe.
Zamyśliłem się. Ubranie raczej pasowało do wyprawy w góry niż do spokojnej kolacji.
Gdy sługa zaprowadził mnie do sali obiadowej, Dietrich od razu wszystko wyjaśnił:
– Specjalnie prosiłem, żeby wybrano ci takie właśnie ubranie. Gdybyś nagle musiał… szybko opuścić mój dom, będziesz czuł się komfortowo. Dlatego buty są rozchodzone.
– Jesteś przezorny – zauważyłem.
– Jestem bardzo przezorny – odparł ze smutkiem Dietrich. – Czasem aż za bardzo. Ale to lepsze niż dać się zaskoczyć.
Stół był nakryty, ale ku mojej wielkiej uldze nikt nam nie usługiwał. Dietrich zadbał również o to, żeby nikt nie przeszkadzał nam w rozmowie.
– Chciałbym cię zapytać o wiele rzeczy – zaczął stropiony – ale na pewno jesteś głodny. Dlatego ty jedz i na razie to ja opowiem ci, co wiem.
Zacząłem jeść, z ogromną przyjemnością. Najpierw była kaczka z pomarańczami, coś chińskiego, choć nieco zmienionego w tym świecie. Potem zawiesista zupa z małży, ryb i albo z ośmiornic, albo mątw, bo były posiekane tak drobno, że ciężko się było zorientować. Zdążyłem się już pogodzić z tym, że podobnie jak w Arkanie, drugie danie je się tutaj na pierwsze. Może do Arkanu przeniesiono ten zwyczaj właśnie stąd? Może faktycznie to nie do końca jest przyszłość mojego świata?
Chociaż trudno wyciągać tak daleko posunięte wnioski w oparciu o jeden obiad.
Dietrich tymczasem opowiadał – solidnie i ze szczegółami. Zaczął od dzieciństwa – o tym, jak widział wieżę i nikt mu w to nie wierzył prócz ojca. Ojciec kazał mu milczeć i wyjaśnił, że tych, którzy widzą wieżę, mogą zabrać ze sobą Ludzie-nad-ludźmi. Dietrich nigdy się nie dowiedział, czy tak stałoby się naprawdę. Nie wiedział też, czy jego ojciec widzi tę wieżę, matka i siostra nie widziały na pewno. Ale on był posłusznym chłopcem i milczał. Czasem mu się coś wyrywało, ale niezbyt często.
Opowiadał o swojej rodzinie, o całym rodzie Dietrichów, którego korzenie sięgały zamierzchłych wieków, czasów nieznanej katastrofy, która zmieniła ich świat. Słuchając jego opowieści, myślałem, że to faktycznie była bardzo porządna rodzina, wprawdzie nie aspirowała do władzy, ale cieszyła się szacunkiem i poważaniem.
Dietrich opowiedział mi także wszystko to, co wiedział o Ludziach-nad-ludźmi. Zjawiali się w mieście przeważnie w czasie wiosennych świąt i jarmarków; skupowali przywiezione z kontynentu artefakty, nawet bawili się ze wszystkimi – na przykład, żołnierze nieodmiennie korzystali z usług miejscowych kobiet lekkich obyczajów. Ze słów Dietricha wynikało, że zajście w ciążę z żołnierzem uważano za wielkie szczęście, po czymś takim prostytutka mogła bardzo dobrze wyjść za mąż – jeśli tylko chciała. Ludzie-nad-ludźmi nie interesowali się swoimi potomkami i ci wyrastali na zwykłych ludzi, co najwyżej uważano ich za dobre partie. Pomyślałem, że w taki oto wesoły i nieoficjalny sposób funkcyjni wzbogacali geny małego społeczeństwa.
– Zawsze zjawiali się z żołnierzami? – zapytałem.
– Tak. Żołnierze głównie milczą, chyba nie znają naszych języków. A ci, którzy nie mają broni, mówią swobodnie, tak jak ty…
– Widocznie żołnierze nie są funkcyjnymi – zawyrokowałem. – To zwykli ludzie z innego świata, z Arkanu. I za każdym razem odchodzili?
– Krążą opowieści, że kiedyś żołnierze zakochiwali się w naszych dziewczętach i zostawali na zawsze. Ale znasz kobiety, mogły sobie wymyślić takie romantyczne historie.
– I nigdy nie było żadnych konfliktów?
– Nie. Oni zawsze są bardzo uprzejmi. Oczywiście zdarzało się, że handlowali po cichu. – Dietrich zamilkł na chwilę. – Mój ojciec na krótko przed śmiercią skumał się z jednym z nich. Ojciec miał perłę niesamowitej wielkości, o, taką! – Dietrich pokazał kulę wielkości małego jabłka. – Była absolutnie biała, mleczna. Nawet boję się pomyśleć, za ile ojciec ją kupił… I zamienił się z jednym żołnierzem.
– Pokaż! – nie wytrzymałem. – Chyba już wiem, do czego zmierzasz!
Dietrich uśmiechnął się i odsunął od stołu. W odległym kącie sali na stoliczku leżało coś zawiniętego w czerwony materiał. Dietrich rozwinął zawiniątko i pokazał mi triumfalnie.
– Proszę. Oto broń Ludzi-nad-ludźmi.
– Tak. Żołnierza zmogła chciwość. – Przyznałem z lekkim rozczarowaniem.
Dietrich trzymał w ręku automat, dokładnie taki sam jak ten, który utopiłem w morzu.
– Tylko nie ma nabojów – dodał z żalem. – O, widzisz, w ten otwór wkłada się specjalny pojemnik, w którym są naboje. Ojciec próbował go czymś zastąpić, ale nie zdołał.
– Magazynek mam w torbie – powiedziałem. – Ale jest tylko czternaście naboi. Pewnie, że to lepsze niż nic…
– Trzymaj. – Dietrich podał mi broń. – Wobec tego jest twój.
– A perła? – powiedziałem. – Bezcenna perła niezwykłej urody?
– Perły pewnie bym nie oddał – wyznał Dietrich. – Ale broń… nawet nie umiem z niej strzelać, poza tym brakuje ważnej części oraz pocisków. No i tobie jest bardziej potrzebna.
– Dziękuję. Ja swój karabin utopiłem w morzu, gdy schodziłem ze skały po lince. Była mocna, ale cienka, wyglądała jak nitka. Przeciągnąłem ją przez automat…
– Wiem! – Dietrich się rozpromienił. – Żołnierz pokazał ojcu, a on opowiedział mnie. Tu w kolbie jest specjalna ramka, przez którą przepuszcza się nić i zacisk, który kontroluje zejście. Trzymasz za lufę i kolbę, a palcem delikatnie regulujesz prędkość. Musisz być bardzo mądry, Kiryle, skoro sam na to wpadłeś!
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jakim jestem idiotą – odparłem, patrząc na karabin. – Ja… ja wszystko zrobiłem inaczej, zupełnie inaczej i omal nie zginąłem.
– Wobec tego masz szczęście – powiedział Dietrich. – I wiesz co, może to nawet lepsze niż być mądrym, ale pechowym.