Sen to jedyna radość, która może przyjść nie w porę.
Nie, to nie Montaigne. Sam to wymyśliłem.
Ale mówiąc poważnie, przecież faktycznie tak jest! Nie wypada się przyznać, że lubisz sobie pospać. Też mi zajęcie, spanie! Trzeba pracować dla dobra swojego i kraju, albo czytać książki, dla ducha, albo potańczyć w klubie z dziewczynami – homo sapiens odczuwają stały pociąg płciowy, a to znaczy, że tańce godowe górskich kozłów praktykujemy o każdej porze roku. A sen? Sen to głupstwo, zwykła strata czasu. Czasem wprawdzie może nam się przyśnić coś ciekawego, ale kogo obchodzą sny w dobie przepełnionego filmami Internetu i całego morza gier komputerowych?
Z drugiej jednak strony… Zapytajcie bawiące się przez cały dzień dziecko, czy chce spać. Zapytajcie studenta, który wrócił z imprezy i smętnie zerka na podręcznik fizyki kwantowej. Spytajcie młodych rodziców, którzy w nocy słyszą nieustanne „uaaa”. Albo staruszka, który bez środka nasennego nie pójdzie do łóżka. Profesora astrologii, który, pokonując ziewanie, opowie wam o procesach zachodzących w korze mózgowej, o znaczeniu snu dla waszego zdrowia psychicznego i fizycznego…
Sięgnąłem po dzbanek i wlałem do filiżanki resztkę kawy, z fusami. Marko popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Może jednak pójdzie pan spać, Kiryle?
– Zaraz, tylko jeszcze raz przelecimy się po datach. U nas jest dwutysięczny dziewiąty rok… No, to jeszcze dałoby się zwalić na błędy w obliczeniach… Kiedy zbudowano Rzym?
– W ósmym wieku przed narodzinami Chrystusa.
– Aha. – Nie pamiętałem zbyt wielu dat, szczęśliwie wyrzuciłem je z głowy zaraz po egzaminie końcowym. Ale coś niecoś jednak wypłynęło z mroków niepamięci: – A… Juliusz Cezar?
– Tak? – spytał ochoczo Marko. – Co z Cezarem?
– Pięćdziesiąt lat przed naszą erą… przed narodzinami Chrystusa, został zamordowany przez Brutusa!
Marko pokręcił głową.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, Juliusz Cezar zmarł na atak serca podczas schadzki… w dwudziestym czwartym roku przed narodzinami Chrystusa.
– Więc to jest właśnie ten punkt, w którym historie naszych światów się rozeszły! – oznajmiłem triumfalnie.
– Typowy błąd człowieka, próbującego się zorientować w różnicach między światami Wachlarza. – Marko się uśmiechnął. – A coś bliżej naszych dni?
– Poczekaj, masz rację. – Zerknąłem na tom Montaigne’a. – Wasza biblioteka… jeśli różnice między światami sięgają tak zamierzchłej przeszłości… to nie powinno być żadnego Montagine’a, Cervantesa, Wiktora Hugo, Dostojewskiego…
– Kim jest Cervantes?
– Don Kichot? Sancho Pansa?
– Hiszpanie? – uściślił Marko. – To są w waszym świecie znani pisarze?
– Czysty obłęd! – Nie wytrzymałem. – Jeśli świat zaczyna się zmieniać, to powinien zmienić się radykalnie! Zmiany się nawarstwiają, mnożą, w końcu nie powinny zostać żadne punkty wspólne! Jesteśmy we Włoszech?
– W Watykanie. – Marko się uśmiechnął. – A Watykan, owszem, jest we Włoszech. Dzieli Włochy na Północne i Południowe.
– Im dalej, tym gorzej. Stany?
– Północne Stany Ameryki?
– Stany Zjednoczone Ameryki.
– No… są.
– To rozwinięty kraj?
– Bardzo. Jeden z najbardziej rozwiniętych. Oczywiście Kanada jest większa…
– Koszmar! Rosja?
– Która? Północno-Wschodnia, Południowo-Ukraińska, czy Syberyjsko-Dalekowscho-dnia? To Konfederacja.
Nie wytrzymałem i sięgnąłem po butelkę koniaku. Dobrego miejscowego koniaku, wyprodukowanego we francuskiej prowincji Cognac.
Koniak się nie zmienił.
– Luter?
– Wybitny działacz Kościoła.
– Lenin, Hitler, Stalin? Churchill?
– Churchill! – Marko się ucieszył, słysząc jedyne znajome nazwisko. – Słynny angielski pisarz i filozof. Jak dla mnie trochę nudny, ale…
– Dlaczego tak się dzieje, Marko? Ktoś zniknął bez śladu, ktoś napisał inne książki, a ktoś zajął się czymś innym. Załóżmy, że to działalność funkcyjnych. Załóżmy, że zaczęli ingerować w nasze światy nie przed setkami, ale tysiącami lat, tylko że wtedy świat się powinien zmienić całkowicie, a on zmienia się wybiórczo!
– Dokładnie tak. A Weroz, w którym nie ma ropy naftowej? Tam do zmian musiałoby dojść w epoce prehistorycznej, i to do zmian globalnych, geologicznych! A przecież nawet w Werozie znajdziesz znajome nazwiska i ludzi, którzy robią to samo, co robili w Demosie czy u nas.
Marko nalał sobie koniaku i popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Próbujesz w ciągu paru godzin znaleźć odpowiedzi na pytania, nad którymi nasz świat trudzi się od stuleci. Daj spokój, Kiryle.
– Musi być odpowiedź – uparłem się. – Może nawet leży na wierzchu, po prostu zamydliło wam wzrok…
– Zamydliło?
Wyjaśniłem.
– Być może – zgodził się lekko Marko. – Różnimy się do was – wy jesteście technikami, my biologami.
– My byśmy powiedzieli: genetykami. Nie wiem tylko, jak możecie zajmować się inżynierią genetyczną bez mikroskopów elektronicznych i innych narzędzi…
– Z bożą pomocą. – Marko się uśmiechnął.
– Aha. Oraz pomocą jakiejś meduzy… „oka archanioła” na przykład… Marko, kardynał powiedział, że nam nie pomogą. Że wasi żołnierze nie będą bronić naszego świata.
– Każdy zasługuje tylko na taki świat, którego sam jest w stanie bronić – rzekł twardo Marko. – Gdybyśmy do was przyszli, nawet chcąc pomóc zupełnie bezinteresownie, czym by się to skończyło? Wasze zwyczaje by nas przeraziły, nasze was. Macie bardzo wielu ateistów, czy oni przyjęliby naszą pomoc? A muzułmanie? Tym bardziej pomoc w walce przeciw nieznanemu wrogowi, który przecież aż tak bardzo wam nie dopieka…
– A jeśli potajemnie?
– Nie da rady. To nie będą pojedynki rycerzy na odległych arenach, ale wojna na ulicach waszych wsi i miast. Będą płonąć domy, umierać kobiety i dzieci… Jesteście gotowi zapłacić taką cenę? My zapłaciliśmy, ale sami podjęliśmy taką decyzję.
– Wiesz, Marko, zaczynam was szanować – powiedziałem poważnie. – Podoba mi się Weroz; widziałem zaledwie dwa miasta, ale były bardzo w porządku. I wasz świat, chociaż nie znam go zbyt dobrze, również mi się podoba. Macie rację, nie powinniście się wtrącać.
Marko rozłożył ręce.
– Ale co ja mam zrobić?… – mruknąłem. – Przecież oni zwyczajnie na mnie polują!
– Jeśli pan chce, może pan zostać u nas – zaproponował Marko. – Oczywiście zapewnimy panu schronienie. Gdyby pan chciał, to nawet w pańskiej rodzinie, wśród przyjaciół. To nie te czasy, gdy nawet byłych funkcyjnych zsyłano do zamkniętych wiosek. Teraz można żyć i cieszyć się życiem. Sądzę, że człowiek o pańskim charakterze – mam na myśli zmysł techniczny, energię i odwagę… nie, proszę się nie uśmiechać, to wszystko w panu jest… sądzę, że odnalazłby się pan w naszym świecie.
– To brzmi kusząco – powiedziałem. – Naprawdę.
I chyba mówiłem szczerze. W każdym razie, gdy pięć minut później kładłem się do łóżka w jednym z pokoi, całkiem poważnie zastanawiałem się nad tą propozycją.
No dobrze, rządzi tu Kościół, no i co z tego? Mimo wszystko to znajomy Kościół, te same przykazania… nikogo do niczego nie zmuszają, panuje wolność sumienia. Nie ma telewizji? I bardzo dobrze! Nie ma komputerów… no, trochę szkoda.
Za to jakie pole do działania! Zacznę pracować jako genetyk i będę hodował żywe komputery! U nas ciągle się zastanawiają, czy można zbudować komputer z żywej materii. A tutaj, gdzie termowizory i detektory ultrafioletowe robią z meduz, będzie to znacznie prostsze! W końcu to też jest Ziemia, tylko inna. Cervantesa nie ma, za to Swift rozpisał swojego Guliwera na cały serial! Wszystko ma swoje plusy i minusy.
Koniak mają dobry, tytoń nie jest zakazany… i dziewczyny ładne… choć oczywiście nie ma sensu zarzucać sieci na wojownicze karmelitanki.
Zasnąłem w bardzo łagodnym nastroju.
Choć bardzo możliwe, że przyczynił się do tego koniak z obcej Francji.
Obudził mnie śpiew ptaka za oknem. Oderwałem głowę od poduszki i osłupiały spojrzałem w okno.
Świtało. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki, na zielonej gałązce za otwartym oknem kołysał się mały ptaszek – lazurowy brzuszek, malinowe skrzydełka, trochę większy od sikorki – siedział, mocno trzymając się gałązki, i śpiewał:
Nastał nowy dzień, przyjacielu mój!
I miłość nawiedziła dom twój!
Słońce na błękitnym niebie
Otwórz oczy więc czym prędzej!
Ptaszek miał głosik cienki, ale nie piskliwy, nawet przyjemny, jakby dziewczęcy, dobiegający z oddali.
Widząc, że na niego patrzę, zaćwierkał i przefrunął na inną gałązkę. Położyłem głowę na poduszce.
Ptaszek-budzik? Może ptaszek-budzik-stacja meteorologiczna?
Obudź się, przyjacielu miły,
Wychwalaj Stwórcę z całej siły,
Lalala, lalali,
Jak przepięknie jest tu dziś!
– A kysz, nieszczęsny! – zawołałem. I przypominając sobie kwiecisty styl Andrieja, dodałem: – Zamilknij, dziecię grzechu i wrogu odprężenia!
Ton w każdym razie ptaszek zrozumiał, bo ćwierknął niezadowolony i odleciał.
I czemu tu się dziwić? W końcu papużki faliste umieją mówić, jedyne, co należałoby zrobić, to nieco „uprzyjemnić” ich głos. Oraz nauczyć kilku piosenek. Jeśli pada deszcz, to niech ćwierkają: „Lekki deszczyk jest osłodą dla trawy i dla ogrodu!”. A jak jest zachmurzenie całkowite, niech wołają: „Cień-cień-cili-cień, zaniosło się na cały dzień!”.
Jeśli się zastanowić, to zwykły budzik elektroniczny z barometrem i higrometrem jest nie mniej zdumiewający.
Wstałem, poszedłem do łazienki i umyłem się pod tym dziwnym prysznicem – wrażenie spadającego na ciało wodospadu było bardzo przyjemne. Będę musiał odkręcić w domu prysznic z tymi wszystkimi trybami zwykłymi i masującymi i polewać się wężem.
Śniadanie podano mi w salonie. Przyniósł je młody kucharz z bardzo poważną miną – wyglądał, jakby się denerwował, czy będą mi smakować ciepłe bułeczki, świeży ser, jajka na miękko, cappuccino i sok. Sok, ku mojemu zdumieniu, był jednak warzywny – wyczuwałem w nim pomidory, buraki i selery; z wierzchu był posypany drobno posiekaną zieleniną. Bardzo smaczny, choć osobiście nie dodawałbym selerów.
Ale najbardziej podobało mi się to, że nie musiałem jeść w samotności. Marko się nie pojawił, przyszła za to wczorajsza dziewczyna-kapral, teraz już nie w mundurze, lecz w długiej białej sukience. York terier dziarsko dreptał za nią.
– Woli pan zjeść śniadanie sam, Kiryle? – zapytała jak stara znajoma. – A może dotrzymać panu towarzystwa?
– Z przyjemnością! – Ucieszyłem się i wygłosiłem cisnący mi się na usta komplement: – Bardzo pani do twarzy… w cywilnym ubraniu.
Dziewczyna nie tylko włożyła „cywilne ubranie”, ale postanowiła nie stronić od kosmetyków (na pewno miała pomalowane usta) i ozdób: na jej szyi połyskiwał niezwykły, ale bardzo ładny naszyjnik – połączone ze sobą złote pszczoły.
– Dziękuję – odparła z uśmiechem. – Gdy przechodziłam szkolenie, nosiłyśmy skromne suknie, na służbie noszę mundur, ale teraz mam czas wolny. Och… gdzie moje maniery? Mam na imię Elisa…
Podsunąłem dziewczynie krzesło i przyłapałem się na tym, że się denerwuję. Pewnie, że znacznie przyjemniej je się śniadanie w towarzystwie, ale kto ich tam wie, jak oni się zachowują przy stole. Może jeśli nie pomogę Elisie wymieszać cukru w kawie albo obrać jajka ze skorupki, to śmiertelnie obrażę gościnnych gospodarzy? Cóż, jeśli nawet dopuściłem się jakichś nietaktów, dziewczyna nie dała tego po sobie poznać. Nawet więcej, pozwoliła mi spokojnie jeść śniadanie, zabawiając mnie rozmową. Zaczęło się od wspomnienia o śniadaniach w klasztorze, gdzie Elisa miała zaszczyt szkolić się na gwardzistę. Potem opowieść w naturalny sposób przeszła na sam klasztor i uczenie tabunu drobnych, wesołych dziewczynek sztuk walki, posługiwania się piką i inną bronią. A gdy Elisa opowiedziała anegdotę o przeoryszy, pice i upierdliwym kardynale, który wizytował zajęcia z przygotowania bojowego, zakrztusiłem się kawą i wybuchnąłem śmiechem. Gdy zdołałem się już uspokoić, powiedziałem:
– Nie przypuszczałem, że używa się u was zwrotu „symbol falliczny”. Myślałem, że wasze społeczeństwo jest bardziej purytańskie.
– A kto to taki, ci purytanie?
– Cóż… mieliśmy takich… Krótko mówiąc, ludzie wierzący, o bardzo surowych regułach.
– Wiara nie powinna być świętoszkowata – oznajmiła Elisa, odgryzając kawałek bułki. – Jestem zobligowana do zachowania cnoty podczas służby, to mój święty obowiązek. Ale to wcale nie znaczy, że nie interesują mnie stosunki damsko-męskie. Za trzy lata skończę służbę i raczej nie wrócę do klasztoru. Chciałabym wyjść za mąż za odpowiedniego człowieka. Widzi pan, dziewczęta-gwardzistki to bardzo atrakcyjna partia.
– Wierzę. Psa zabierze pani ze sobą?
– Oczywiście. – Poklepała swego małego towarzysza. – Przywiązują się tylko do jednego pana, więc resztę życia Funtek spędzi ze mną.
Zachwycony pokręciłem głową.
Co za niesamowity, pastoralny świat! Zaczynało mi się nawet wydawać, że nasza Ziemia jest najgorzej urządzonym i najbardziej niechlujnym ze wszystkich zamieszkanych światów!
– Proponowano mi, żebym pozostał w waszym świecie – oznajmiłem. – Jeśli zostanę, za trzy lata zaproszę panią do dobrej restauracji.
– Lubię dobre restauracje – odparła z uśmiechem Elisa. – Byłoby mi miło. Grozi panu niebezpieczeństwo?
– No… coś w tym rodzaju. – Skinąłem głową. – Zadarłem z funkcyjnymi.
– Oni są okropni – powiedziała ostro dziewczyna. – Proszę zostać u nas, obronimy pana.
Pomyślałem ze smutkiem, że jeśli Elisa dowie się, że ja sam jestem byłym funkcyjnym, to moje notowania drastycznie spadną. Zresztą, mało to we Włoszech Elis?…
– Trochę szkoda, że nie ma u was techniki – zauważyłem z westchnieniem. – Najwygodniej podróżuje się samolotem, a taki telefon to bardzo dobra rzecz…
– Nie wiem, co to takiego samolot, ale się domyślam. – Skinęła poważnie głową. – Ale przecież nie zna pan naszego świata! Może znajdzie pan tutaj coś, co się panu spodoba!
– Już znalazłem! – wysiliłem się na komplement. Zdaje się, że miałem dobry dzień.
– Po obiedzie czeka pana małe konklawe. – Tym razem Elisa nie zwróciła uwagi na moje słowa. – Przyjdzie po pana grupa konwojentów, ale ja też będę. Marko powiedział, że potrzebuje pan kogoś znajomego, wówczas będzie się pan mniej denerwował, a on musiał wyjechać.
– Rozumiem.
Zanim zdążyłem się zmartwić, że całe jej przemiłe zachowanie to jedyne efekt rozkazu, Elisa skromnie spuściła wzrok i dodała:
– Bardzo się cieszę, że spotkał mnie taki zaszczyt, i mogę być pańskim przyjacielem w naszym świecie.
Czas przy śniadaniu płynął szybko i miło. Nie odważyłem się palić przy Elisie, dlatego przenieśliśmy się do biblioteki i zajęliśmy porównywaniem ziemskich (czy raczej demosowskich) autorów oraz pisarzy Opoki. Elisa była bardzo oczytana, bardziej niż ja. Znaleźliśmy kilka różnic – oni albo nie mieli Daniela Defoe, albo był mało znany, a Dumas nie napisał Trzech muszkieterów. Ten fakt zmartwił mnie do tego stopnia, że zacząłem opowiadać Elisie treść książki, usiłując jak najłagodniej przedstawić kontrowersyjny moment walki trzech muszkieterów i d’Artagnana z kardynałem Richelieu. W efekcie wyszło mi coś w rodzaju współczesnej wersji radzieckich książek o wojnie ojczyźnianej, zaadaptowanych dla dzieci, z usunięciem rewolucyjnego patosu i ideologii. No, walczą sobie jacyś tam umowni biali i umowni czerwoni, jednych będziemy uważać za dobrych, bo właśnie ich przygody opisuje autor, a drugich za złych, bo oni chcą tych dobrych wysmagać batem, a czasem nawet rozstrzelać.
Trzej muszkieterowie wyszli z tej adaptacji obronną ręką, Elisa była zachwycona i powiedziała, że tak pasjonująca historia cieszyłaby się w ich świecie ogromnym powodzeniem. I że mógłbym, na przykład, zapisać swoją opowieść i wydać w Opoce jako OPOWIEŚĆ literacką.
Aż mi oczy wyszły z orbit na myśl o takiej perspektywie. Faktycznie, dlaczego by nie podarować młodzieży ich świata fantastycznych przygód czwórki muszkieterów? O, szkoda, że nie ma tu pisarza Mielnikowa, on czułby się tutaj jak ryba w wodzie! A jakie możliwości miałby Kotia! Wprawdzie Illan zabroniła mu tworzenia historyjek erotycznych, ale talentu nie da się zagłuszyć… Kotia byłby tu największym pisarzem wszech czasów i narodów, wykorzystującym te wątki, które na skutek ironii losu * zostały pominięte w tym świecie… A właśnie, a propos, można by też opowiedzieć filmy, albo przerobić je na sztuki – co za wspaniała nisza!
A ci nieszczęśni pracowici grafomani, zapełniający Internet? Zamiast wymyślać historyjki o skromnym młodzieńcu, który znalazł się w obcym świecie, gdzie miał być następcą elfiego rodu, zgłębił magię i wyruszył zawojować Czarnego Władcę, przerabialiby Stevensona, Coopera, Mayne Reida, Tolkiena, Kinga i innych. Oczywiście z Tołstojem czy Szekspirem ta sztuczka by nie przeszła, w ich przypadku zdolności literackie są ważniejsze od fabuły, ale wszystkich autorów powieści przygodowych, fantastycznych czy kryminalnych da się przerobić bezboleśnie.
Tak zajęła mnie ta rozmowa i moje własne rozmyślania, że nawet nie zauważyłem przybycia kardynała. Dopiero gdy Elisa zerwała się z miejsca i stanęła na baczność (cywilny strój nie przeszkodził jej w przyjęciu wojskowej postawy), zobaczyłem, że nie jesteśmy sami.
W drzwiach stał Rudolf ze swoim starym psiakiem na rękach, a za nim dwie dziewczyny w mundurach gwardzistów.
– Dzień dobry, Eliso. Dzień dobry, Kiryle. – Spojrzenie kardynała wydało mi się niespokojne. Zresztą, może to kwestia „oczu anioła”, może nie smakowało mu śniadanie. – Jak się spało?
Elisa nie odezwała się, zrozumiałem, że pytanie było adresowane do mnie.
– Dziękuję, dobrze. Obudził mnie wesoły ptaszek.
– Ach, tak. – Po twarzy Rudolfa przemknął cień uśmiechu. – Tutaj są przystawione do każdej sypialni… Według mnie, to zbędna rozrzutność, na wsi wystarcza jeden czy dwa na wszystkie domy. To bardzo dobrze, bardzo. Czeka nas konklawe, Elisa pana uprzedziła?
– Tak, Ekscelencjo.
– Chodźmy… – Zawahał się. – Eliso, proszę również iść z nami. Gdzie ma pani mundur?
– W koszarach. Mogłabym…
– To nic, to nic… Nie zwlekajmy.
Życzenie „nie zwlekania” było chyba równoznaczne z rozkazem pośpieszenia się. Wyszliśmy szybko z budynku i nawet się nie zdziwiłem, widząc, że na podwórku stoi nie tylko kareta zaprzężona w dwa konie, ale również czterech konnych gwardzistów, trzymających za wodze jeszcze parę koni. Ja, kardynał i Elisa wsiedliśmy do karety, a szóstka dziewcząt w swoich pstrokatych strojach eskortowała nas, klasycznie dzieląc się na bojową ochronę: dwie z przodu, dwie z tyłu i po jednej z każdego boku karety. Nie wątpiłem już, że coś wisi w powietrzu. Nawet stary psiak kardynała nie spał, tylko obrzucał mnie uważnym, zupełnie nie psim spojrzeniem.
– Coś się stało, Ekscelencjo? – Nie wytrzymałem.
Kardynał westchnął.
– Tak. Masz prawo wiedzieć. Kto był wtajemniczony w twoją wyprawę do Opoki?
– Mój przyjaciel Kotia. Celnik Cebrikow na Ziemi… to znaczy, na Demosie… celnik Andriej w Werozie. Cebrikow chyba nie wiedział, dokąd dalej pójdę.
– Nietrudno się domyślić, skoro jego posterunek mieści się obok jedynych wrót do naszego świata. – Kardynał skrzywił się, gdy kareta podskoczyła na kamieniu; woźnica nie żałował koniom bata. – Nie, to nam nic nie daje. Jak rozumiem, Arkanowcy po prostu są w stanie wyśledzić twoje przejścia przez światy.
– Być może. Na Ziemi potrafili na pewno.
– Dwie godziny temu przybyli do nas parlamentarzyści z Arkanu. To się czasem zdarza – mówił dalej kardynał. – Miałem nadzieję, że chodzi o pertraktacje w sprawie zawieszenia broni czy propozycję wymiany… – Urwał, ale ja i tak zrozumiałem to, czego wcześniej jedynie się domyślałem: nie tylko Arkan wysyłał swoich agentów do innych światów, Opoka robiła to również.
– Chodzi im o mnie? – spytałem.
– Tak. Żądają wydania „swojego” funkcyjnego, który przeprowadził zamach terrory-styczny w Arkanie, zamordował kobietę na Demosie, porwał dziewczynę z uzdrowiska w Nirwanie…
– Zamach?! – zawołałem. – Walili do mnie z dział dużego kalibru! Uzdrowisko?! To obóz koncentracyjny!
Kardynał skinieniem dłoni dał mi do zrozumienia, żebym umilkł.
– To nieistotne. Wierzę tobie, nie im. Na liście twoich przestępstw widnieje jeszcze z dziesięć innych punktów: zniszczenie cudzej własności, poniżenie obywatela Arkanu w ramach dyskryminacji rasowej, i tak dalej. Ale to nieistotne. Teraz chodzi wyłącznie o to, co mamy zrobić.
– Grożą wam? – spytałem ponuro. Chciałem popatrzeć na Elisę, ale bałem się zobaczyć w jej oczach strach czy odrazę.
– Oczywiście. Likwidacją… – kardynał westchnął – wszystkich naszych ludzi w innych światach. Załączono listę, bardzo kompletną. No i… zerwaniem paktu o nieagresji.
– Mamy z funkcyjnymi pakt o nieagresji? – zapytała zdumiona Elisa.
– Mamy, kapralu – odparł łagodnie kardynał. – Mamy. Możesz mi przypomnieć, że układy z diabłem są przestępstwem, a ja nie będę mógł nic odpowiedzieć. Ale pakt istnieje od wielu dziesięcioleci…
– Mogliby nas pokonać?
– W uczciwej walce? Mam nadzieję, że nie. Ale… my nie mamy bomb atomowych, Kiryle. Co może żywe ciało przeciwstawić ogniowi piekielnemu?
– Nieśmiertelnego ducha – wygłosiła Elisa. Zdaje się, że wiadomość o pakcie wstrząsnęła nią bardziej niż naga prawda o mojej naturze i lista moich grzechów.
Kardynał milczał, rozmyślając z zamkniętymi oczami. W końcu westchnął.
– Masz rację, dzieweczko. Mam nadzieję, że i konklawe poprze naszą opinię.
– Dali wam jakiś termin? – zapytałem.
– Trzy dni.
– W takim razie po co ten pośpiech? – Rozejrzałem się po karecie.
– Funkcyjni traktują terminy z dużą dowolnością. – Kardynał uśmiechnął się niewesoło. – Czas do namysłu to jedno, a próba odbicia cię siłą to zupełnie co innego. Skoro jesteś dla nich tak ważny, wolę nie ryzykować. W cytadeli Watykanu będziesz znacznie bezpieczniejszy niż w stojącej na uboczu willi.
– Czy to areszt?
– Wolisz, żebym cię zawiózł do portalu prowadzącego do Werozu? I tak jedziemy mniej więcej w tym kierunku. Do tego samego portalu, przez który przeszli parlamentarzyści Arkanu?
Rozłożyłem ręce. Nie, pewnie, że nie chcę.
– Nie jesteś aresztowany – powiedział surowo Rudolf. – Zostałeś wzięty pod ochronę.
Tym razem w karecie nie zamkięto okien. Odwróciłem się ku jednemu z nich i ponuro patrzyłem na idylliczny krajobraz.
Nie wiedziałem, jakie tu panują stosunki między Rzymem a Watykanem, ale zdaje się, że Watykan był wydzielony, jechaliśmy bowiem nie przez miasto, ale po wybrukowanej drodze okrężnej. Z daleka trudno było dojrzeć charakterystyczne cechy tutejszej architektury, za to ku mojemu zdumieniu Wieczne Miasto w tym świecie miało kilka wieżowców na peryferiach. No, może nie były to drapacze chmur ze szkła, betonu i stali, ale w każdym razie architektura wyglądała znajomo. Pewnie takie wieżowce, na razie jeszcze podobne do zwykłych przerośniętych domów, które nie stworzyły oddzielnej klasy budynków, budowano również w USA na początku fascynacji drapaczami chmur.
– Jedziemy za miasto dla bezpieczeństwa? – zapytałem.
– Tak – odparł krótko Rudolf, a chwilę później sprecyzował: – Dla bezpieczeństwa obywateli.
Nie powiem, żeby te słowa podziałały na mnie jak zastrzyk optymizmu.
Droga wiła się spokojnie między gajami pomarańczowymi, na polach pracowali ludzie – odprowadzali nas wzrokiem; dla nich przejazd karety był pretekstem do chwili odpoczynku. Widoczne gdzieniegdzie wille emanowały spokojem. Z przeciwka nadjechało tylko kilka karet, znacznie więcej wozów z ładunkami (zaprzężonych w długonogie byki, ciągnące wozy z niespodziewanym zapałem); w oddali zamajaczyła kopuła katedry Świętego Piotra – wracaliśmy do siedziby kardynałów. Stopniowo napięcie zaczęło opadać.
– Nie niepokoi pana, że na dziedzińcu konklawe jest przejście do innego świata? – zapytałem. – A jeśli nagle wyjedzie z niego czołg? Co wtedy zrobią wasze damy z pieskami?
– Czołg nie przejdzie – odparł Rudolf. – Rzeczywiście niedługo byłeś funkcyjnym, Kiryle… rozmiar portali jest ograniczony. O ile wiemy, moc potrzebna do ich otwarcia rośnie proporcjonalnie do funkcji wykładniczej i nie da się zrobić wrót dla czołgu, pochłonęłoby to całą energię świata.
– To dobrze… ale bomby atomowe mogą być bardzo małe… i nie trzeba przenosić ich przez wrota.
Rudolf nie odpowiedział. Podejrzewam, że zdawał sobie sprawę, że jedyną zniszczoną wieżę celnika wykasował z mojego świata wybuch termojądrowy – który przy okazji wywalił całe wzgórze na Arkanie, dokąd prowadził portal.
– Na waszym miejscu jednak zadbałbym… – zacząłem.
– O zniszczenie portalu? Nie mamy bomb, możemy jedynie zasypać wieżę kamieniami, zalać ją betonem.
– Albo przenieść Watykan w inne miejsce.
– Po co? Żeby po tytanicznym wysiłku Arkanowcy otworzyli kolejne przejście, wprost do nowej rezydencji? Jeśli zatka się szczurzą norę, gryzonie wygryzą drugą, tuż obok. Lepiej zastawić pułapkę.
Zamilkłem. Nie należało się uważać za mądrzejszego od innych. Skoro kardynałowie tolerują prowadzące do innego świata wrota tuż obok swojej siedziby, to znaczy, że mają ku temu powody.
– Powtarzam: nadal jesteś wolny. Możemy dostarczyć cię do portalu – rzekł kardynał. Kareta już wjechała do miasta, nie wiem, czy do Rzymu, czy Watykanu. Tutaj droga była równiejsza.
– Wolę nie – powiedziałem.
Rudolf westchnął.
– A szkoda. Miałem nadzieję, że się zgodzisz i nasze problemy zakończą się automatycznie…
Spojrzałem na kardynała, uśmiechał się. Jednak w każdym żarcie jest ziarno prawdy, i to, tutaj, było dość spore.
– Bardzo mi przykro, że muszę pana rozczarować… – zacząłem.
I w tym momencie rozległ się dźwięk, którego w tym świecie nie było i być nie mogło.
Głuche „ta-ta-ta” serii z automatu.