12.

Historia roi się od przykładów, kiedy cywilizacja zacofana technologicznie wygrywała z cywilizacją bardziej rozwiniętą. Barbarzyńcy zburzyli Rzym, hordy Czyngis-chana zniszczyły Ruś, Kuba zachowała niezależność względem USA, Afgańczycy odparli zarówno Anglików, jak i wojska radzieckie. Rzecz w tym, że każda wojna jest przede wszystkim wojną ideologii, a dopiero potem współzawodnictwem w szybkostrzelności i zabójczości żelastwa. A ideologia, choć może to dziwne, jest tym silniejsza, im bardziej prymitywna, im bliższa podstawowym wartościom społecznym: obronie terytorium, obronie wiary, gotowości pójścia na śmierć za swoje „plemię”. Dla ogromnych i potężnych Stanów Zjednoczonych śmierć miliona ludzi podczas wojny jest nie do przyjęcia. Dla jakiegoś małego totalitarnego czy religijnego państewka ten milion będzie jedynie walutą wymienną. O wszystkim decyduje wiara.

A tutaj wiarę miały obie strony: Arkan, budujący swoją utopię funkcyjnych i dążący do kontrolowania innych światów oraz Opoka, która stworzyła teokratyczne supermocarstwo tak mocne i stabilne, że dopuszczało nawet wolność wyznania. Nie wiem jakie rafy kryły się pod ich ideologią, ale jak dotąd zarówno jedna, jak i druga strona były silne i zwarte.

Poza tym, technologiczne zacofanie niczego nie przesądzało. Arkan miał technologię, Opoka – biotechnologię. Teraz długi spór fantastów o to, co jest bardziej postępowe i przyszłościowe, miał okazję rozstrzygnąć się na moich oczach.

Rzecz w tym, że wcale nie miałem ochoty uczestniczyć w owym rozstrzygnięciu.

– Na zewnątrz! – zawołał kardynał z niespodziewaną mocą. – Wychodzimy, szybko!

Wyskoczyłem z karety i znalazłem się między trzema harcującymi końmi. Muszę powiedzieć, że to bardzo nieprzyjemne wrażenie dla współczesnego mieszczucha! Widziałem, że dziewczęta kierują końmi po mistrzowsku, że stłoczyły się przed karetą wyłącznie po to, żeby ciałami – swoimi i zwierząt – zasłonić nasz odwrót.

Ale i tak było to przerażające.

Za mną niczym pocisk wyskoczył piesek Elisy i zakręcił się wokół moich nóg, po nim wysiadła Elisa i pomogła wysiąść kardynałowi.

Zastygliśmy na kilka chwil, patrząc na kopuły katedry. Ulica, na której zatrzymała się kareta, sto metrów dalej kończyła się wysoką białą ścianą z szeroką bramą. Teraz brama zamykała się powoli, ludzie – może pielgrzymi, a może żebracy, którzy pod nią stali, porzucali swoje wysiedziane miejsca i rzucali się do ucieczki. Znów zaterkotały karabiny maszynowe – teraz już kilka. Wydawało mi się, że od czasu do czasu któryś milkł, ale natychmiast odzywał się nowy. Wyobraziłem sobie nawet, jak to się odbywa: jak wybiegają z otwartych na oścież drzwi przyśpieszeni do niemożliwości żołnierze-funkcyjni, w kamizelkach kuloodpornych, z automatami w rękach, a z naprzeciwka pędzą małe nieustraszone pieski, celując w gardła, twarze i ręce żołnierzy, biegną dziewczęta w kolorowych mundurach, ze swoimi śmiesznymi pikami.

– Czemu oni zwlekają… – jęknął Rudolf. – No… szybciej…

Nad ścianą nagle pojawiło się coś niespodziewanego, obcego, wyglądającego jak człowiek, który siedzi na słupie dymu, a za nim drugi i trzeci. Kardynał przeżegnał się, a ja odruchowo powtórzyłem ten gest, choć zrozumiałem, że widzę nie diabły z piekła rodem, lecz komandosów z Arkanu – z odrzutowymi plecakami na plecach.

A potem zaczęło się coś absolutnie niewyobrażalnego. Z kopuł katedry Świętego Piotra oderwały się i pomknęły w dół kamienne gargulce. Zresztą, skąd myśl, że kamienne? Gargulce, niczym ożywione stwory z horroru rozpościerały skrzydła i leciały ciężko ku komandosom. Znów zaterkotały karabiny, jeden z gargulców przekoziołkował i z przeciągłym klekotem zleciał w dół. Ale było ich znacznie więcej niż komandosów, którzy zdążyli wzlecieć. Patrzyłem osłupiały na tę apokaliptyczną walkę powietrzną, słuchałem krzyków ludzi rozdzieranych szponami, i gargulców, zapalających się od odrzutowego wydechu. Kim one były, te nieszczęsne ptaki, przemienione w nieruchomych strażników Watykanu? Orłami, nietoperzami, wskrzeszonymi pterodaktylami?

W tej samej chwili rozległ się ciężki huk i ponad murem wzbił się słup dymu i pyłu. Ziemia pod naszymi nogami drgnęła, w domach zabrzęczały szyby. Pomyślałem, że to Arkanowcy przeciągnęli przez portal artylerię, ale Rudolf zawołał:

– Nareszcie!

– Co to? – zapytałem.

– Nie możemy zniszczyć wieży celnika – wyjaśnił kardynał. – Ale teraz znajduje się ona na głębokości stu metrów, w sztolni, zalana kwasem siarkowym i azotowym. Panie, zmiłuj się nad sługami twoimi, którzy oddali za ciebie życie…

– Nie stój jak słup! – Elisa mnie pchnęła. – Biegnij!

Wyraźnie chcieli iść dalej, aż do murów Watykanu, świętego miasta, zbudowanego nad kamieniołomem, który stał się pułapką dla Arkanowców – i wspólnym grobem dla komandosów, gwardzistów, psów i gargulców…

Jeśli nie możesz zatkać nory, zatop ją.

Nie, nie osądzałem władców tego świata. To oni decydują o sposobie walki z wrogiem. Nie osądzałem ich tym bardziej, że to właśnie moje zjawienie się tutaj zaostrzyło konflikt.

I mimo to pomyślałem o przytulnym zakładzie zegarmistrzowskim celnika Andrieja, o jego zegarach, w których zamiast nieistniejących kukułek mieszkały kruki, o nim samym, nadmiernie gadatliwym, ubranym we wschodni chałat.

Atomowy wybuch może zniszczyć portal.

A kwas, w którym zanurzyła się wieża?

Bardzo chciałem wierzyć, że w innych światach ona przetrwała. I celnik, pozbawiony przejścia do zbuntowanego przeciw funkcyjnym świata, będzie sobie dalej spokojnie żył, naprawiając zegary i dyskutując z muzułmanami o tym, czyja wiara jest lepsza.

Biegliśmy ulicą, co nie było łatwe ze względu na konną ochronę, próbującą osłaniać nas ze wszystkich stron. Od migoczących kolorów bolały oczy; pomyślałem, że pstrokate mundury pełnią nie tylko rolę dekoracyjną, ale również ochronną – dezorientują atakujących.

Kardynał dyszał ciężko, przeszkadzał mu i wiek, i wspaniałe szaty.

A może należało dalej jechać karetą?

A może nie ma sensu uciekać, może desant został zlikwidowany i wrogów już nie ma?

I wtedy zobaczyłem coś, co przyćmiło zarówno Arkanowców z ich odrzutowymi plecakami, jak i ożywione gargulce, oraz piekło, które rozwarło się nad cłem.

Zobaczyłem, jak wyrasta nowy portal.

Na tej ulicy domy ciasno przytulały się do siebie: niewysokie, dwu-, trzypiętrowe, z otwartymi oknami, wiszącymi nad ulicami małymi ażurowymi balkonikami, wąskimi szczelinami zaułków i prowadzącymi na podwórka bramami. Wszystko było tak ściśnięte, tak scementowane pyłem wieków, że ciężko byłoby wyróżnić pojedynczy dom.

Ale teraz ulica przed nami poruszyła się i, tak jak ząb stały, wyrzynając się, rozsuwa zęby mleczne, tak między dwoma starymi budynkami poruszał się, rozsuwając ściany i osypując tynk, nowy budynek. To nie była ani wieża, ani dom, po prostu ściana, z położonym niedbale tynkiem, spod którego wyzierały cegły Ale ściana stawała się coraz szersza, i nadal rozsuwała sąsiednie domy; pojawiły się okna na pierwszym i drugim piętrze, a potem drzwi na parterze, na razie jeszcze bardzo wąskie, niczym ściśnięty z dwóch stron obraz na ekranie źle dostrojonego telewizora. Bardzo wąskie drzwiczki, przez które przecisnęłaby się najwyżej Alicja z Krainy Czarów, w dodatku bardzo zagłodzona, która dawno nie jadła czarodziejskich grzybów i nie piła czarodziejskich napojów…

– Cło! – zawołałem, wyciągając rękę.

Dziewczęta-gwardziści dźgnęły konie ostrogami i pomknęły w stronę rodzącego się portalu – one również go zobaczyły!

Ściana wzdęła się, z wysiłkiem rozsuwając domy. Z niezadowolonym skrzypieniem pękały balustrady balkonów sąsiedniego budynku, zakołysało się pranie na zerwanym sznurku. Z drzwi balkonowych wysunęła się gruba kobieta w szlafroku i nie odrywając od nas zdezorientowanego wzorku, zaczęła zwijać sznurek, ratując pranie.

Drzwi do cła rozszerzały się coraz bardziej, w końcu osiągnęły normalną szerokość i otworzyły się na oścież.

Trzech mężczyzn – jeden siedział w kucki, a dwóch stało za nim – wysunęło na zewnątrz lufy automatów. Zobaczyłem ukryte pod przyciemnionymi szybami twarze – komandosi mieli na głowie hełmy z opuszczonymi przyłbicami. Biedne teriery bojowe…

Padłem na ziemię, osłaniając głowę rękami, jakby moje dłonie mogły powstrzymać ołów.

Huknęło.

Zamlaskały kule, wbijając się w żywe ciało.

Zarżały konające konie.

W powietrzu błysnęły rzucone piki.

Do samego końca liczyłem, że ta maskaradowa broń nagle okaże się czymś więcej – jak gargulce na katedrze. Okazało się jednak, że to tylko piki.

Ale bardzo ostre.

Jedna przebiła szkło i weszła w głowę komandosa – ten upadł, nadal strzelając, do środka wieży. Dwie następne przyszpiliły do ziemi tego, który strzelał z kolana. Trzeci ocalał i strzelał dalej. Zobaczyłem, jak jedna po drugiej padają dziewczyny-gwardziści – te trzy, które atakowały portal. Dwie odciągały kardynała, osłaniając go własnymi ciałami, mnie jednym szarpnięciem podniosła Elisa i jeszcze jedna dziewczyna.

– Wycofujemy się! – Elisa zerwała z szyi wymyślny naszyjnik i cisnęła go w portal.

I to już naprawdę była niespodzianka.

Złote pszczoły ożyły, odczepiły się od siebie i niczym hucząca chmura pomknęły w stronę portalu. Wycie, jakie rozległo się chwilę potem, sugerowało, że nie ma tym świecie nic gorszego od pszczół.

Nie od razu zauważyłem york teriery. Psy nie rzuciły się na wroga bez zastanowienia, tak jak się spodziewałem, lecz rozdzieliły się na dwa stadka i zastygły, przytulone do ścian po obu stronach drzwi. Czekały.

Szczerze liczyłem, że Arkanowcy nie zatroszczyli się o osłonięcie swoich tyłków.

Atak się załamał. Nie wiem, co o tym zadecydowało – samobójcza odwaga dziewcząt, zasadzka wściekłych york terierów czy naszyjnik Elisy, ale podejrzewałem, że jednak to ostatnie – w wieży nie milkło wycie i krzyki, rozległ się huk strzałów, sugerujący, że oszaleli komandosi walą z automatów do pszczół.

I mimo to na naszej drodze do murów Watykanu wyrastały coraz to nowe szybkie postacie, przywołujące w mojej pamięci niezbyt miły dzień, w którym odwiedziłem Arkan…

– Tędy!

Jedna z dziewcząt wyważyła drzwi kopniakiem – nie wiem czego było w tym więcej: siły i umiejętności czy słabości drzwi w łagodnym klimacie Włoch. Wpadliśmy do czyjegoś domu. Kobieta, zasłaniająca sobą dwójkę małych dzieci, krzyknęła głośno. Kardynał w biegu zrobił znak krzyża i dorzucił do błogosławieństwa znacznie cenniejszą radę:

– Kryjcie się, szybko!

Dziewczyny już zamykały drzwi i podciągały ku nim stary ciężki bufet, co według mnie nie było zbyt mądre, skoro okna pozostały otwarte.

– Jest stąd drugie wyjście? – zapytałem kobietę, która już ciągnęła maluchy do innego pokoju. Odpowiedziała mi Elisa:

– Oczywiście, że jest. Myślałeś, że damy się zagonić w pułapkę na ulicach Rzymu? Naprzód!

Korytarz, drzwi, kuchnia ze stojącym na ogniu rondelkiem. Okno wybite, słychać strzały. Na podłodze nitki makaronu i rozbity talerz.

Nagle do mnie dotarło, że zostało nas pięcioro – jeszcze jedna dziewczyna osłaniała odwrót.

– Oni cię wyczuwają, Kiryle. – Kardynał popatrzył na mnie ze współczuciem. – Jeśli nie zdołamy cię ukryć… Eliso!

– Zrozumiałam – odparła dziewczyna.

Ja też zrozumiałem i wcale mi się to nie spodobało. Jeszcze jeden korytarz. Drzwi – rozwalone kopniakiem Elisy. Wąska uliczka, nad którą niemal zamykały się dachy domów. Nie biegliśmy, bieganie tutaj byłoby głupotą. Zresztą Rudolfowi i tak już brakło tchu.

– Co w tobie jest takiego ważnego? – zapytał, łapiąc powietrze. – Boże… gdybym tylko znał odpowiedź…

– Na jakie pytanie? Zabić mnie czy nie? – zapytałem w biegu.

Kardynał nie odpowiedział, ale zmylił krok.

Znów usłyszeliśmy strzały w górze – i klekot gargulców. Wyobraziłem sobie, jak to wszystko musi wyglądać w oczach bogobojnych mieszkańców Watykanu. Istny koniec świata…

– Jeszcze sto metrów i skręcamy w prawo – oznajmiła Elisa. – Tam są koszary policji, będzie łatwiej. Trzymajcie się, Ekscelencjo.

Kardynał zatrzymał się, spojrzał na nią i niespodziewanie powiedział:

– Odwołuję rozkaz.

– Nawet jeśli wezmą go do niewoli? – Elisa rzuciła mi przelotne spojrzenie.

– Jeśli jest chociaż cień wątpliwości… – Nie dokończył, przeżegnał się i odwrócił do mnie. – Kiryle… Znajdź serce ciemności. Nawet absolutne zło powinno mieć serce.

A ja tylko skinąłem głową.

Znów szliśmy szybko przed siebie. Pierwsza wyjrzała z zaułku dziewczyna-gwardzista, obejrzała się i machnęła do mnie ręką. Wyszliśmy za nią na mały placyk między domami. Przed nieczynną fontanną leżało, spływające krwią, zmasakrowane ciało – zestrzelony gargulec. Ale wrogów tutaj nie było.

– Coś… coś jest nie tak… – szepnął kardynał, rozglądając się. Jego pies nagle warknął, otrząsnął się i wstał. Wciągnął nosem powietrze, wyszczerzył kły i zaczął powoli podchodzić do pustego trawnika. Trawa była tu mocno pognieciona, jakby ktoś długo na niej walczył.

Ale wrogów nie było…

Nie było widać.

– To pułapka! – krzyknąłem, łapiąc kardynała i odciągając go na bok.

Błędem byłoby myślenie, że postęp techniczny Arkanu równa się postępowi naszej Ziemi. Świadczyły o tym chociażby plecaki odrzutowe, nad którymi nasi wojacy biedzą się od dziesięcioleci i nadal nie wyszli poza pokazowe zabawki zdumiewające możnych tego świata.

Arkan miał na wyposażeniu jeszcze jedno marzenie naszych Napoleonów i Aleksandrów Macedońskich: niewidzialność.

Nad trawnikiem jakby się poruszyła drżąca, przezroczysta zasłona i w powietrzu pojawiły się sylwetki żołnierzy. Było ich z pół tuzina, jedni mieli w rękach automaty, inni jakieś ciężkie „armaty” o grubych lufach. Boże, co to ma być, miotacze granatów? A może miotacze ognia?

Stary pies kardynała bezgłośnie wzbił się w powietrze, ale albo był już za stary, albo funkcyjni przewyższali go pod każdym względem. Nawet nie strzelali, po prostu jeden wysunął się do przodu i w powietrzu uderzył psa kolbą automatu. Głuchy odgłos ciosu, i pies bezgłośnie padł na trawę.

A potem usłyszeliśmy głos:

– Nie chcemy niepotrzebnych ofiar. Nie mamy pretensji do władz czy narodu Opoki. Żądamy tylko wydania nam przestępcy.

Spojrzałem na żołnierzy i zrozumiałem, że to nie oni mówili, nawet przez opuszczone szkło przyłbic widziałem, że ich wargi są nieruchome.

Na trawniku był ktoś, nadal pozostający pod osłoną niewidzialności.

Rudolf powoli wyszedł naprzód, popatrzył na swojego psa, pokręcił głową.

– Opoka nie wydaje tych, którzy proszą o azyl. Jeśli oskarżacie o coś tego człowieka, żądamy dowodów.

– Dowody zostały przedstawione.

Tak, bez wątpienia ten ktoś wolał pozostać niewidzialny.

– To nie były dowody. – Rudolf pokręcił głową. – Doświadczenie naszych… stosunków nie pozwala mi wierzyć w gołosłowne zapewnienia. Z waszą demagogią idźcie na Demos.

– Wy zginiecie, a jego i tak zabierzemy.

Rudolf skinął głową i z wyraźną ulgą powiedział:

– Więc jednak miałem rację, potrzebujecie go żywego. Uciekaj, Kiryle!

Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Skoczyłem w prawo, tam gdzie wąski zaułek prowadził do policyjnych koszar.

A za moimi plecami głośnio huknęło działo w rękach jednego z żołnierzy.

Elastyczna sieć musnęła mnie tylko brzegiem, ale to wystarczyło – cienkie nici oplotły mi nogi. Upadłem i zobaczyłem, jak do swojej ostatniej walki rzuciły się trzy dziewczyny, dwie w idiotycznych kolorowych mundurach, a jedna w jeszcze bardziej idiotycznej lekkiej sukience.

Zaterkotały karabiny – teraz, gdy leżałem na ziemi, już nie bali się strzelać. Żadna z dziewcząt, które szkolono do chronienia kardynała, nie zdążyła nawet dotrzeć do Arkanowców. Być może przeciwko wyszkolonym żołnierzom z naszej Ziemi miałyby jakieś szanse, przeciwko funkcyjnym czy też naszprycowanym stymulatorami Arkanowcom nie miały żadnych.

Dziewczęta upadły, a Rudolf stał, chwiejąc się, z rozłożonymi rękami, z zadartą głową i wzrokiem wbitym w niebo, jakby czegoś tam wypatrywał. Z rozerwanej na plecach szaty wraz z pulsującą krwią uchodziło życie.

A potem kardynał odpowiadający za bezpieczeństwo wewnętrzne Opoki padł na ziemię swego niepokornego świata.

Żołnierze odczekali chwilę, jakby się bali, że martwi powstaną, a w końcu dwaj posłuszni jakiemuś rozkazowi wstali i podeszli do mnie.

Zabici nie zmartwychwstali, ale ogłuszony ciosem kolby pies wzdrygnął się, podniósł głowę i ostatkiem sił wbił małe ząbki w ciężki wysoki but idącego żołnierza.

Człowiek wrzasnął – tak jak nie wrzeszczałby żaden żołnierz na świecie, którego przez grubą skórę buta ugryzło zwierzątko ważące najwyżej trzy kilogramy. Obrócił się w miejscu, upuścił automat i zaczął machać w powietrzu nogą z wiszącym na niej psem. Noga puchła błyskawicznie – tak, jak puchną postacie na disneyowskich kreskówkach, gdy ktoś podłączy je do pompy. Jednak w odróżnieniu od bohaterów kreskówek, tego żołnierza nie czekało już nic wesołego. Krzyk przeszedł w charkot i rozdęte ciało padło na trawę.

– A zęby szczura nasączone są cyjankiem potasu… – wyszeptałem zdanie, zapamiętane ze starego filmu, próbując wyplątać nogi. – Cyjankiem potasu… trucizną…

Oczywiście, zęby terierowi podarowała zapewne jakaś żmija, której jad, dzięki staraniom genetyków, stał się jeszcze bardziej śmiercionośny niż był pierwotnie, ale w mojej głowie tłukło się teraz tylko to jedno stare zdanie.

– Trucizną… trucizną… – szeptałem.

– Zabili kardynała! – rozległo się nagle w górze. Na balkonie jednego z domów stała kobieta i dosłownie rwała sobie włosy z głowy. – Zamordowali kardynała!

I chwilę później wydarzenia przyjęły zupełnie inny obrót.

Wystraszeni mieszkańcy wcale nie pochowali się pod łóżkami, lecz przyczaili przy oknach i balkonach. Do walki gwardzistów z niezrozumiałymi przybyszami zapewne by się nie włączyli, ale morderstwo kardynała ich wzburzyło.

I na głowy żołnierzy posypały się doniczki, krzesła, garnki, pałki, butelki – puste, i pełne wina. Butelek było bardzo dużo, rozrywały się jak granaty, obsypując żołnierzy odłamkami szkła. Czerwona krew winorośli mieszała się z ludzką.

Zapanował zamęt. Żołnierze osłaniali głowy i strzelali w górę, w okna; o mnie na chwilę zapomnieli.

Nieskorzystanie z tej okazji byłoby zdradą wobec tych, którzy oddali za mnie życie.

Przestałem wyplątywać nogi z pęt – sieć była lepka i oplątywała mnie coraz mocniej – i podczołgałem się do spuchniętego trupa. Upadając, żołnierz przygniótł swój automat; odepchnąłem ciało i wziąłem broń do ręki.

Automat słabo przypominał legendarnego „kałacha”, w każdym razie palce same znalazły bezpiecznik i przestawiły go na ogień automatyczny. Przykucnąłem, oparłem kolbę o ramię, wstrzymałem oddech i poruszyłem lufą, polewając komandosów ołowiem.

Nie było we mnie ani krzty litości, żadnego wahania. Już raz zmusiliście mnie do zabijania, bydlaki: powstańców w Kimgimie i akuszerki na Ziemi. Teraz wy oberwiecie. Dosyć tego, zabawa w chowanego się skończyła!

Nie od razu spostrzegłem, że czas zwolnił. Nieśpiesznie leciały z okien sprzęty domowe, kule szarpały kamizelki komandosów, żołnierze upadali, skoszeni serią z automatu. Serce we mnie zamarło, krew w żyłach zawrzała. Automat w moich rękach poruszał się niespiesznie, solidnie, jakby wbijał gwoździe. Wydawało mi się, że jeszcze chwila, i zobaczę wypadające z lufy kule.

Moje zdolności funkcyjnego nagle powróciły. Bez żadnej wieży, bez funkcji, zrodzonej przeze mnie i tej, która mnie zrodziła, bez energetycznej pępowiny – po prostu wszedłem w przyśpieszony rytm.

Zmieniło się również postrzeganie. Nie, nie widziałem aury, jak nazywał to kardynał, po prostu z całą jasnością zrozumiałem, że wśród zabitych było dwóch funkcyjnych i jednego z nich zabił pies kardynała. Funkcyjni byli… jacyś inni. Jakby bardziej wyraziści.

Zobaczyłem też tęczowe drżenie, które niczym wielka bańka mydlana kołysało się na wietrze. Pole… maskujące? Błona? Nie wiem, jak to się nazywało, ale to było to samo draństwo, które przedtem osłaniało komandosów. I w tej bańce nadal ktoś się ukrywał.

Nie odrywając wzroku od niewidzialnego człowieka, wymacałem na rozdętym ciele żołnierza pochwę, wyjąłem nóż. Z trudem udało mi się przeciąć lepkie nici, wstałem i zawołałem:

– Wychodź, bydlaku! Wyjdź!

Nie miałem żadnych wątpliwości, że w bańce ukrywa się funkcyjny, który jest tak samo „przyśpieszony”, jak ja. A to znaczy, że zdoła zrozumieć moje słowa.

– Jestem pod wrażeniem! – odparł niewidzialny. – Ale po co się tak denerwować? Przecież jesteśmy rozsądnymi ludźmi.

Wystrzeliłem w stronę głosu. Automat puścił krótką serię i umilkł. Albo spudłowałem, albo wroga chroniła nie tylko niewidzialność, ale jeszcze coś innego.

Osiągnąłem jedno – przeciwnik nie kontynuował rozmowy. W powietrzu rozbłysła świecąca linia, rozległ się lekki trzask i ten, który dowodził komandosami, odszedł tą samą drogą, z jakiej skorzystał przemieszczający się między światami Kotia, dokładnie tak samo unikając równej walki.

Kurator? Czyżby przysłali tu kuratora? A może jakąś inną szychę z Arkanu? Szeregowi funkcyjni, bez względu na to, kim byli, nie mieli takich możliwości.

Jednego byłem pewien – głos, choć wydał mi się znajomy, na pewno nie należał do Kotii. Tyle dobrego, że to nie on mnie zdradził… Zresztą, jeśli się zastanowić, to po co miałby prowadzić podwójną grę i jednocześnie ratować mnie przed polskimi policjantami? Nie, każda paranoja jest dobra, ale do pewnego stopnia…

Podszedłem do kardynała, popatrzyłem na twarz Rudolfa i pokręciłem głową. Człowiek, który dostał serią z automatu, umiera bardzo szybko.

Dziewczęta również nie żyły. Przyklęknąłem obok Elisy, przekręciłem ją na plecy, ułożyłem jej ręce wzdłuż ciała. Dostała dwa razy – w brzuch i w serce. Mogłem pocieszać się tylko tym, że umarła szybko.

Gdyby wszystko to działo się w filmie czy książce, Elisa jeszcze by żyła i teraz szepnęłaby mi coś wzruszającego, coś, co by mnie natchnęło, w rodzaju tego, co powiedział Rudolf: „Znajdź serce ciemności…”. Albo: „To tak, jak w tamtej książce… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego…”. A ja odszedłbym stąd, gryząc wargi, ze łzami w oczach i żądzą zemsty w sercu, taki samotny, dumny i nieugięty…

W ramię uderzył mnie rzucony z okna nocnik. Normalny nocnik, z ciężkiej porcelany. Dobrze, że tylko mnie zahaczył, i dobrze, że był pusty. Czas znów płynął normalnie i w tym czasie nie było miejsca dla wielkich słów, pięknych przysiąg i lamentu nad poległymi.

Niechaj martwi sami grzebią swoich zmarłych. Jestem pewien, że Rudolf i Elisa by mnie zrozumieli.

Rzuciłem automat z pustym magazynkiem i wziąłem inny. Na plecach żołnierze mieli niewielkie plecaki – zdjąłem jeden, obejrzałem, czy nie jest uszkodzony. Miejmy nadzieję, że znajdę w nim pociski.

A teraz najwyższy czas się stąd wynieść, dopóki rozwścieczeni mieszkańcy nie wybiegli na ulicę. Raczej nie zdołam udowodnić tłumowi, że jestem „swój”, że nie należę do tłumu napastników…

Początkowo biegłem uliczką prowadzącą do koszar – jakimś cudem udało mi się zapamiętać kierunek. W samą porę – za moimi plecami trzaskały drzwi i rozlegały się krzyki. Ale chyba nikt mnie nie gonił.

Pięćdziesiąt metrów dalej zatrzymałem się.

Czy biegnę we właściwą stronę?

Czy policjanci nie wezmą mnie za wroga? Czy nie wypuszczą jakichś bojowych myszy maltańskich, nie zatłuką mnie na wszelki wypadek halabardami?

Zresztą, co dobrego wyjdzie z ukrywania się za plecami miejscowych landsknechtów? Najwyżej nowe trupy i nowe zamieszki…

Śledzą mnie. Mało tego, mogą otworzyć portal bezpośrednio na mojej drodze. Arkanowcy będą cisnąć dopóty, dopóki kardynałowie nie uznają, że jestem dla nich zbyt kosztowny i że mały układ z diabłem to jednak mniejsze zło. Na pewno dojdą do takiego wniosku, gdy Arkanowcy zagrożą podłożeniem bomby termojądrowej pod katedrę Świętego Piotra.

Nie wiem, co mną powodowało – rozpacz czy niespodziewanie odzyskane zdolności funkcyjnego. Podniosłem rękę i spojrzałem na metalowe kółeczko – ostatni fragment mojej wieży. Tak, wiem, że nie w tym rzecz… że to jedynie pięć gramów żelaza. Ale tak mi jest łatwiej… żebym pamiętał o tym, co mi zrobili. Żebym mógł się wkurzyć. Żebym mógł dorównać pod względem siły tchórzliwemu, niewidzialnemu człowiekowi, który urządził rzeź na spokojnych ulicach Rzymu.

Dorównać mu lub go przerosnąć.

– Potrzebne mi serce ciemności – powiedziałem. – Chcę znaleźć wasze korzenie, znaleźć i wypalić. Nikomu… nie wolno… tak… postępować.

Przesunąłem ręką w powietrzu, wystawiłem palec wskazujący – jakby pisząc na wielkim ekranie sensorycznym. Nie wiedziałem, co właściwie piszę. Nie wiedziałem, jak powinno się to odbywać. Kotia mówił, że potrzebuje namiarów, że musi znać miejsce, do którego chce się przenieść, albo znać człowieka, którego namierza. Ja potrzebowałem czegoś innego, czegoś absolutnie niezwykłego.

Moją dłoń otuliło niebieskie lśnienie. Z palca wskazującego zerwał się języczek płomienia i zatrzepotał w powietrzu. Prowadziłem rękę, a napis płonął w przestrzeni, zapisany w języku, którego nie było i nie powinno być na Ziemi. Może to były runy, może hieroglify, może arabskie robaczki, a może zwykły wzór: wciągający, hipnotyczny, biegnący przez czas i przestrzeń…

Chwyciłem wygodniej automat i wszedłem do otwierającego się portalu.

Загрузка...