Istnieje pewien zdumiewający gatunek ludzi – moskwianie ukorzenieni; nie mylić z rdzennymi moskwianami, którzy, prócz lekkiego snobizmu mieszkańców stolicy, niczym się nie różnią od innych Rosjan. W odróżnieniu od nich, moskwianie ukorzenieni są istotami, które nie wyjeżdżają poza rogatki Moskwy i świetnie się z tym czują. Istnieją różne stopnie ukorzenienia, najcięższy przypadek: człowiek rodzi się w szpitalu położniczym imienia Grauermana, chowają go na cmentarzu Wagańkowskim, a przez całe życie mieszka w pół drogi między tymi dwoma punktami. Kiedyś ojciec opowiadał mi o pewnym szczególnie ciężkim przypadku. Jego współpracownica po raz pierwszy opuściła Moskwę w wieku pięćdziesięciu kilku lat – jechała do Petersburga na konferencję naukową. Przed wyjazdem bardzo się denerwowała, a w pociągu wyznała, że nigdy przedtem nie wyjeżdżała z Moskwy. Nawet w dzieciństwie, na obozy pionierskie! Nawet latem na działkę! Bez jakiegoś szczególnego powodu – po prostu nie wyjeżdżała i już. Całą drogę nie spała, wpatrując się w smętny krajobraz za oknem pociągu, w Petersburgu zachwycała się Newą i Newskim Prospektem, soborem Izaaka i gmachem Admiralicji, tym co wspaniałe i tym co powszednie. Nagle otworzył się przed nią cały świat!
Ja wprawdzie dorastałem w Moskwie, ale nigdy nie wątpiłem w istnienie życia poza MKAD-em, byłem kilka razy w Petersburgu, Riazaniu, Jekaterynburgu, a nawet w Krasnojarsku. A także w Turcji i Hiszpanii, obecnej alternatywie Krymu.
Jednak miasto Orzeł stanowiło dla mnie absolutną terra incognita. No, miasto „pierwszego salutu”, razem z sąsiednim Biełgorodem. Chyba była tam jakaś twierdza… a może bitwa?
I to by było na tyle. Nie wiedziałem nawet, jak nazywają się miejscowi mieszkańcy. Orłowczanie, a może Orłowianie? Orzełcy? Orzełczanie? Orzełczanki, Orzełczęta?
Odpowiedź otrzymałem od dyżurującego na placu przed dworcem taksówkarza, któremu oznajmiłem, że spóźniłem się na pociąg i muszę jak najszybciej dostać się do Charkowa.
– Mnie tam nic nie dziwi – rzekł filozoficznie taksówkarz, wyglądając przez opuszczone okno starej wołgi. – Ty płacisz, ja wiozę. Może być nawet do Moskwy.
Do Moskwy?
Nagle strasznie zapragnąłem wrócić, do domu, do Moskwy. Do hałaśliwej metropolii, gdzie łatwiej się zgubić niż na pustyni. Czy w ogóle będą mnie tam szukać? Może ścigają mnie właśnie dlatego, że się nie uspokoiłem, nie wróciłem do poprzedniego trybu życia, lecz rzuciłem się na poszukiwania? Jakoś tak od razu w to uwierzyłem… Wrócę do domu i koszmar się skończy. Wrócę do pracy w „Bicie i Bajcie”, dostanę ochrzan za nieobecność, pogodzę się z Anką.
Zapomnę o Nastii.
– Nie – powiedziałem. – Muszę do Charkowa.
– Ile?
Rozumiałem, o co mu chodzi, ale odparłem niespodziewanie dla samego siebie:
– Jak pojedziemy? Od razu na Kursk czy przez Znamienkę?
Jaka znowu Znamienka? Przecież nie wiedziałem nawet, że droga biegnie przez Kursk!
Kierowca spojrzał na mnie jeszcze raz, tym razem uważniej. Widocznie to, co widział, nie łączyło mu się z tym, co słyszał; zupełnie jakby oglądał na „Naszym kinie” jakieś tam „Dziewczęta” dla młodzieży i słyszał ścieżkę dźwiękową z filmu „Dziewki”, nadawanego na kanale dla dorosłych.
– A po kit przez Znamienkę? – zapytał w końcu.
– Bliżej – zasugerowałem.
Nie, nie zasugerowałem. Wiedziałem!
– Bliżej, ale dłużej. W Kromach utkniemy… Jesteś Orłowczaninem, czy jak?
– Można i tak powiedzieć. – Uśmiechnąłem się. – No to za ile zawieziesz?
Kierowca westchnął, splunął przez uchylone okno i niechętnie powiedział:
– Taa… Z powrotem i tak będę jechał na pusto. Za siedem?
Przyzwyczajony do moskiewskich zwyczajów pomyślałem, że mowa o setkach dolarów i powiedziałem:
– Szefie, no żeby tak zdzierać…
– Niech będzie za sześć, skoro jesteś stąd. – Kierowca pokręcił głową. – Za mniej nie wiozę!
– Jedźmy. – Spojrzałem w stronę dworca, obszedłem samochód i usiadłem na przednim siedzeniu. W końcu do mnie dotarło, że na prowincji duże sumy liczy się nie w setkach dolarów, lecz w tysiącach rubli.
– Płacisz z góry – uprzedził kierowca, który na razie nie śpieszył się z uruchamianiem silnika. – Zawiozę do domu, zostawię żonie.
– Słusznie – zgodziłem się. Wyjąłem należący do Kostii portfel i odliczyłem sześć tysięcy.
Kierowca złożył je starannie, schował do kieszeni i włączył silnik.
– Czemu nie jedziesz pociągiem? – spytał.
– Spóźniłem się.
– Aha. – Kierowca się uśmiechnął. – Spóźniłeś. Za drzewami jeszcze widać ogon pociągu. Mogę cię zawieźć do Kurska, szybciej niż pociągiem, chcesz? Wsiądziesz do swojego przedziału, pójdziesz spać…
– Do Charkowa – powtórzyłem stanowczo.
– Mnie tam bez różnicy, ja tu tylko kręcę kółkiem. – Kierowca wzruszył ramionami. – Ale bierz pod uwagę, że jeśli masz lewe dokumenty albo na granicy znajdą u ciebie narkotyki czy broń… To twój problem.
– Nie mam broni, a w narkotyki nigdy się nie bawiłem. Myślisz o takich rzeczach i bierzesz mnie na pasażera?
Kierowca skinął głową.
– A biorę, z czegoś trzeba żyć. Opuść szybę, bo mi tu wszystko piwem przejdzie, a jak nas drogówka zatrzyma, to im w życiu nie udowodnię, że to nie ja piłem.
Drogi do Kurska nie pamiętam – zasnąłem. Jak tylko kierowca wręczył pieniądze zaspanej żonie i ruszył spod swojego domu, od razu się wyłączyłem. Śniły mi się różne bzdury, których nie zapamiętałem i które zostawiły ciężkie, męczące wrażenie.
Obudziłem się przy wyjeździe z Kurska. Kierowca zajechał na stację benzynową, poszedł do sklepiku i kupił dwie puszki mrożonej kawy. Postój rozbudził mnie lepiej niż najlepsze wyboje na trasie Orzeł-Kursk. Poruszyłem się, patrząc spod przymkniętych powiek na wracającego kierowcę. Bulgotała benzyna, wypełniając bak, bulgotał zapuszkowany płyn kofeinowy – nie dało się tego nazwać kawą – spływając po przełyku i wypełniając żołądek. Smak sprawiał, że myślało się o tym napoju wyłącznie w skąpych terminach medycznych.
– Chcesz? – spytał kierowca. Gdy się przekonał, że nie mam zamiaru zaatakować go w celu zawładnięcia samochodem, poprawił mu się humor.
– Mają tu toaletę?
– Tak, w sklepie.
– Pójdę rozprostować nogi.
Wróciłem, wziąłem kawę, otworzyłem, upiłem łyk. Gdy wyjechaliśmy ze stacji na szosę, zaczęło świtać. Zapaliłem papierosa, opuściłem szybę do końca. Powietrze było chłodne i rześkie, zima jeszcze się nie rozgościła tu na dobre, czułem się tak, jakbym powrócił w późną jesień.
– Dziwny jesteś – mruknął nagle kierowca. – Jakby nasz… i nie nasz. Nie jesteś bandytą, a szastasz pieniędzmi. Zasnąłeś sobie… A gdybym cię stuknął w głowę – i do rowu?
– Wiedziałem, że nie stukniesz.
– Wiedziałeś – prychnął kierowca. Samochód leciał po nocnej szosie. Trzęsło, wyremontowana na wiosnę droga znów była rozjeżdżona.
Skąd wiem, kiedy naprawiali tę drogę? Skąd znam odległości między miastami?
I wreszcie, skąd wiem, że żona kierowcy ma na imię Oksana, że jest młodsza od niego o dziesięć lat i resztę tej nocy spędza w łóżku sąsiada – za milczącym przyzwoleniem matki, która z nimi mieszka. A imienia kierowcy nie znałem.
Czyżby to jakieś resztki zdolności funkcyjnego, przejawiające się od przypadku do przypadku?
– Dziwny jesteś – powtórzył kierowca.
– Wiem.
– Co dla ciebie ważniejsze: dojechać jak najszybciej do Charkowa czy nie czuć się frajerem?
– Dobre pytanie. Chciałoby się i jedno, i drugie. Ale najważniejsze to dojechać.
– To wysadzę cię w Biełgorodzie na dworcu autobusowym, zaprowadzę do miejscowego taksówkarza. Oni mają na granicy wszystko załatwione, przewiozą cię szybko, mnie by ze trzy godziny obrabiali. Taka przyjemność będzie cię kosztowała pięćset rubli.
– Aha. – Skinąłem głową. – Jasne. A za ile byś mnie dowiózł do Biełgorodu, gdybyśmy od razu się tak dogadali?
– Za trzy tysiące na spoko – odparł kierowca z nieukrywanym zadowoleniem.
– Jasne. Cóż, będę miał nauczkę.
Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu, w końcu kierowca powiedział:
– Wiesz co, zapłacę za ciebie tę pięćsetkę w Biełgorodzie.
– Czemu? – zainteresowałem się. – Przecież nie wymagam…
– Jestem taksówkarzem, nie szmaciarzem. – Kierowca wyjął z paczki camela. – To moja praca i chcę być uczciwy. No… – zerknął na mnie spode łba – potargować się, zażądać więcej forsy to normalna sprawa. Gdybyś był Ukraińcem, to dopiero bym z ciebie skórę zdarł. Ale skoro się nie wściekasz, nie żądasz, żeby ci zwrócić pieniądze, to i ja postąpię uczciwie. Tak sobie myślę, że gdyby wszyscy u nas zaczęli pracować z pasją, z szacunkiem do swojego zawodu, to wszystko by się ułożyło.
Chciało mi się śmiać, ale nic nie powiedziałem i nawet skinąłem głową, zgadzając się z tym hasłem, godnym prawdziwego funkcyjnego.
Takie krótkie znajomości to dziwna sprawa. Zwykle zdarzają się w podróży, ale czasem też w rodzinnym mieście. Spotykamy się, rozmawiamy, jemy, pijemy, czasem się kłócimy czy uprawiamy seks, a potem rozstajemy na zawsze. Ale przypadkowy kumpel od butelki, z którym najpierw się zaprzyjaźniliście, a potem pokłóciliście, nudząca się młoda konduktorka, z którą spędziłeś noc ze stukiem kół w tle, oraz, w bardziej prozaicznym wariancie, taksówkarz, który wiezie cię kilka godzin – wszyscy oni są fragmentami losu, który się nie wydarzył.
Z kumplem od butelki mogłeś pokłócić się tak, że on zabiłby ciebie, albo ty jego.
Konduktorka mogła zarazić cię AIDS, albo przeciwnie – zostać wierną i kochającą żoną.
Taksówkarz mógł się tak zająć rozmową, że wjechałby na słup albo utknął w korku. Nie zdążyłbyś do pracy, dostał naganę od szefa, musiałbyś zmieniać pracę, może nawet wyjechałbyś do innego kraju, tam spotkałbyś inną kobietę, rozbił cudze małżeństwo, porzucił własną rodzinę.
Każde spotkanie to rzut oka na świat, w którym mógłbyś żyć. Zręczny urzędnik Sasza i ten prowincjonalny kierowca, któremu po nocach żona przyprawia rogi, to los, który się nie dokonał. Zawsze mnie to ciekawiło. A jeszcze bardziej od chwili, gdy zrozumiałem, jak łatwo wymazać z rzeczywistości nasze losy.
Wciskając ręce w kieszenie (nawet tu, na południu, było zimno), szedłem przez poranne, budzące się miasto. Szkoda, że nie spytałem Wasylisy o adres. Chociaż, skąd mogłem wiedzieć, że kiedykolwiek mi się przyda.
W jakiejś knajpce z lekką naleciałością ukraińskiego kolorytu zamówiłem porcję pierożków, talerz barszczu, kawę, a po chwili wahania również kieliszek koniaku – na rozgrzewkę. O dziwo, pierożki były smaczne i ręcznie klejone, do barszczu podano bułeczkę pachnącą apetycznie czosnkiem, kawa okazała się porządnym espresso, a koniak (a raczej ukraińska brandy) nie budził odruchów wymiotnych. Poza tym, do knajpki zaczęły zaglądać młode dziewczęta o podwyższonej – w stosunku do Moskwy – klasie urody. Przy piątej albo szóstej z kolei poczułem silne pragnienie zawarcia znajomości i uznałem, że najlepiej będzie, jeśli dopiję kawę i wyjdę na mżący deszcz.
Ale ulica również nie przyniosła ulgi. Najwyraźniej w pobliżu był jakiś wydział, a może nawet uniwersytet (czy w Charkowie jest uniwersytet? Nie wiedziałem, a intuicja milczała) i studenci szli na pierwsze zajęcia. Minutę później przyłapałem się na tym, że otwarcie gapię się na idącą nieopodal mnie dziewczynę, a ta uśmiecha się zachęcająco – i gwałtownie skręciłem w zaułek, mrucząc pod nosem: „Czas się żenić, paniczu…”.
Niestety, nie przyjechałem tu po narzeczoną. Ani na pierożki.
Siadłem na ławce na podwórku starego, dwupiętrowego domu – odpadający tynk, podparte kawałkami szyn małe balkoniki z pękatymi, wyszczerbionymi tralkami, rzadkie szklane klatki na tle starych, szarych ram okiennych. Ten budynek miał w sobie coś nieuchwytnie moskiewskiego – coś ze starej powojennej Moskwy. Może budowali go moskiewscy budowniczowie? W czasie wojny Charków został prawie doszczętnie zniszczony, kilka razy przechodził z rąk do rąk. Odbudowywano go od podstaw, odbudowywał cały kraj, nic dziwnego, że miejscami przypomina Moskwę, a miejscami inne miasta.
Jak znaleźć tu kobietę o imieniu Wasylisa? Gdy jeszcze byłem celnikiem, miałem poczucie kierunku, które pomagało mi wrócić do ukrytego w starej wieży skrzyżowania światów, ale obcych portali nie czułem nawet wtedy, a funkcyjnych poznawałem jedynie przy spotkaniu twarzą w twarz.
Mój pomysł – przyjechać do Charkowa, odnaleźć Wasylisę i poprosić ją o pomoc – od początku był bardzo wątpliwy. To prawda, że od razu poczuliśmy do siebie sympatię, a do nieznanych nam władców marionetek, którzy uczynili z nas funkcyjnych, odnosiliśmy się wrogo. Z tego, co zrozumiałem, Wasylisa w ogóle była odludkiem, rzadko kontaktowała się z kolegami.
Ale skąd myśl, że ni z tego, ni z owego zacznie mi pomagać, stawiając wszystko na jedną kartę?
Tylko dlatego że znam ją trochę lepiej niż innych celników? Zresztą, nawet to było wątpliwe, z niemieckim celnikiem też gadało mi się bardzo przyjemnie, prawie się zbrataliśmy.
Ogarnięty tymi niewesołymi rozmyślaniami paliłem, mokłem i wpadałem w depresję. Co ja tu robię? Czy nie lepiej powiadomić funkcyjnych, że nie mam zamiaru z nimi walczyć, że mogą zostawić mnie w spokoju? Mógłbym wrócić do domu. W pracy dostanę opieprz, ale przyjmą mnie z powrotem. Zresztą, łaski bez. Czy mam zamiar do końca życia wciskać pryszczatym podrostkom „coolowe karty graficzne”, a starym księgowym udowadniać, że „ten komputer jest bardzo potężny, ma myszkę, monitor i Internet”? Wstąpię na uniwersytet, na wydział matematyczno-fizyczny. Żeby… tego… wynaleźć maszynę do wędrowania między światami. Zajrzę na Ziemię-jeden… albo nie, lepiej na Ziemię-zero, która, jak przypuszczałem, stała za tym wszystkim. I urządzę im małe piekiełko. Z dwoma mieczami na plecach, z automatem w ręku, uprzednio polewając się święconą wodą i opanowując tybetańską magię. Wszystko w duchu pisarza-fantasty Mielnikowa.
Pomyślałem o Mielnikowie i od razu przypomniał mi się Kostia.
I wtedy poczułem się naprawdę parszywie. Wstałem, zgasiłem drugiego papierosa, którego zapaliłem zaraz po pierwszym, i ruszyłem przez podwórko.
Charków to duże miasto. Ma metro i całą resztę, a przede wszystkim ogromną liczbę domów. Nie oszczędzali tu powierzchni, budynki z rzadka rosły w górę.
No i dlaczego Wasylisa musiała mieszkać właśnie tutaj? Gdyby mieszkała w jakimś tam małym, przytulnym Bobrujsku…
Przez kilka podwórek – mokrych, szarych, smutnych – przeszedłem pogrążony we własnych myślach, niemal ich nie dostrzegając. Domy stały na wzgórzu, między nimi wiła się asfaltowa uliczka, omijając odgrodzone drewnianymi płotkami ogródki, może nawet warzywniki – rzecz w milionowym mieście zaskakująca i chyba nawet zabroniona. Ale tu, na południu wszystko jest prostsze. Dalej od idiotycznego schematu „wolno-nie wolno”, bliżej życia. Bardzo możliwe, że mieszkańcy domów spokojnie hodują sobie szczypiorek i koperek tuż przy wejściu.
A potem coś sprawiło, że przystanąłem obok wąskiej uliczki, przy wyjściu z kolejnego podwórka.
Ciężko powiedzieć, co to właściwie było. Coś na granicy realności i bajkowości, coś pomiędzy tym, co widzisz, i tym, czego się domyślasz, coś jak cień dostrzeżony kątem oka, cień, który szybko zniknął.
Rozejrzałem się, zacząłem nasłuchiwać. Gdybym mógł liczyć na swój zgłuszony papierosami węch, zacząłbym węszyć.
To podwórko było inne.
Tutaj nie wszystkie liście opadły z drzew. Zasłonki w oknach były bardziej jaskrawe. Triumfalnie, drwiąco, jakby wywodząc się z krzaka róży Gerdy i Kaja, na parapecie płonęły kwiaty, a czarny kot, który mył się na bagażniku… przepraszam, na masce zaporożca, lśnił, dorównując rozmiarami żbikowi albo małemu rysiowi.
I nawet pradawny zaporożec wyglądał zdumiewająco dziarsko. Nie sprawiał wrażenia stiuningowanego cudaka czy sterty złomu, wyglądał po prostu jak samochód – mały, ale zadziorny.
Palisadnik przed domem otaczało kute ogrodzenie – pomalowane ohydną farbą, brudne, ale naprawdę kute! W subtelnym wzorze splatały się liście porzeczek i kiście winogron, a nad domem, niczym ostatnie pociągnięcie pędzla, wnosił się kuty wiatrowskaz, i to nie jakiś tam banalny kogucik, tylko smok, który rozkładał skrzydła i wypuszczał z zębatej paszczy wijące się języki płomieni. Częstokół anten telewizyjnych wyciągał się ku niemu niczym piki armii, która dostrzegła nieproszonego gościa.
Zaśmiałem się. To było jak wizytówka Wasylisy – funkcyjnego-celnika – która rozdawała na prawo i lewo wykute przez siebie rzeczy.
Teraz musiałem już tylko zrozumieć, jak jej cło wygląda z zewnątrz. Pamiętam, że przy naszym pierwszym spotkaniu ironizowała na temat wież, które zawsze pojawiają się u mężczyzn-celników… Freud… Aha, jej cło było zwykłym domkiem, bez żadnych tam udziwnień.
Budynki, do których jest przykuta nasza funkcja, są tak naprawdę całkiem zwyczajne i może je zobaczyć przeciętny człowiek. Ale widzieć i zobaczyć to dwie różne rzeczy. Niegdysiejsza pokojówka, obecnie funkcyjna Róża Biała, znalazła w głodnych latach wojny ojczyźnianej sklep spożywczy tylko dlatego, że zaproszono ją pod ten adres. Wszyscy pozostali – i głodni czerwonoarmiści, i gotowi na wszystko bandyci, i burżuje, którzy poukrywali złoto – mijali sklep, marząc o kromce chleba i nie widząc tych obfitości: pikli, anchois, czerwonego i czarnego kawioru, polędwicy cielęcej.
Dokładnie tak samo moją wieżę przy stacji metra Aleksiejewska widzieli jedynie ci, którym powiedziano – oto nowe cło, dogodne przejście do innych światów, tak teraz ja stałem dosłownie dwa kroki od cła Wasylisy, zupełnie go nie dostrzegając.
Piętrowy ceglany domek wcisnął się między wyższe i większe domy, jakby je rozpychał, jakby przebijał sobie wyjście na ulicę. Do tego domu, który miał kute ogrodzenie i smoka i wyraźnie znajdował się pod opieką Wasylisy, piętrowy domek celnika niemal się przytulał, dzieliła je tylko wąska, zaśmiecona szczelina.
Od strony podwórka w budynku cła nie było ani drzwi, ani okien. Rosło kilka drzew, starych, pokrzywionych, ziemię zaścielały liście i gałązki. Można było nawet dostrzec granicę, wzdłuż której chodzili ludzie, mimo woli trzymając się z dala od dziwnego domku: w ziemi były wydeptane ścieżki.
Od strony zaułka dostrzegłem jedno okno na pierwszym piętrze, ciemne, jakby zaciągnięto w nim zasłony, i drzwi, do których z ogromną przyjemnością zapukałem.
Cisza.
– Hej, sąsiedzie! – zawołałem, przypominając sobie swoją pierwszą wizytę. Co ja wtedy krzyczałem? Wziąłem jej dom za młyn, pytałem o mąkę. Nie będziemy się powtarzać. – Hej! Bez czerpaka przyszedłem!
Chwilę później rozległy się kroki – twarde, pewne. Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie Wasylisę – mocno zbudowaną, muskularną, w skórzanym fartuchu na gołym ciele.
Taak, stanowczo muszę coś z tym zrobić. Może zacznę brać brom?
– Kogo tam diabli niosą – rozległ się znajomy głos. – Niech mnie licho, przecież to nie może być…
Drzwi się otworzyły i zobaczyłem Wasylisę – w różowym szlafroczku z koronkami, w kapciach-pieskach, białych, puszystych, z guzikami zamiast oczu.
– Kirył – powiedziała Wasylisa, podpierając się pod boki. – Twoja mać… to ty?
– To ja – odparłem, nie rozumiejąc powodów tak burzliwej reakcji.
Próbowałem odwrócić wzrok i nie gapić się na Wasylisę. Przychodziło mi to z trudem – było jej dużo.
– Czemu stoisz jak słup… – Wasylisa jednym ruchem ręki wciągnęła mnie do środka, a potem wysunęła głowę na zewnątrz, rozejrzała się czujnie i zatrzasnęła drzwi.
Nawet do największego tępaka w końcu dociera.
– Znasz już nowiny? – zapytałem.
Rolę przedpokoju w mieszkaniu Wasylisy pełniło spore pomieszczenie z trojgiem drzwi i schodami prowadzącymi na górę. Przedpokój był zupełnie pusty, tylko gdzieniegdzie stały słupy podtrzymujące sufit, ozdobione ni to kutymi wieszakami, ni to odpadkami produkcji Wasylisy.
– Oczywiście – odparła Wasylisa i wzięła ze stojącego obok drzwi stoliczka (kute nóżki, gruby szklany blat w kutej ramie) złożoną we czworo cienką gazetę, w rodzaju tych bezpłatnych gazetek, które wypuszczają władze moskiewskich dzielnic i okręgów.
– Aa? – powiedziałem, widząc tytuł „Cotygodniowa Funkcja”. Dzisiejsza.
Jeśli wierzyć datom, gazeta wychodziła od 1892 roku.
– Be! – odparła Wasylisa. – Śledzili cię? Przyleciałeś samolotem?
– Przyjechałem pociągiem. W Orle była zasadzka, ale uciekłem. – Otworzyłem gazetę i zobaczyłem swoje zdjęcie.
– Uciekł! – Wasylisa rozłożyła ręce. – Widzicie go, uciekinier!
Z jakiegoś powodu nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, że funkcyjni mogą mieć własną gazetę. Funkcyjni fryzjerzy, lekarze, policjanci – proszę bardzo. Ale ludzi pióra jakoś sobie nie wyobrażałem. A przecież powinienem był na to wpaść, gdy ujrzałem mojego pierwszego gościa, funkcyjnego-listonosza.
Patrząc z drżeniem na własne zdjęcie (najwyraźniej zrobione niedawno, tylko kiedy i przez kogo?), zacząłem czytać artykuł zatytułowany „Ostatnia tęcza”.
Najgorsze było chyba to, że w zasadzie artykuł nie kłamał – jedynie nie dopowiadał pewnych rzeczy. Było też jasne, że dziennikarz po prostu nie wie o różnych sprawach – ani o Kostii, ani o Arkanie. Generalnie całość była napisana ze współczuciem. O młodym mężczyźnie, którego psychika nie wytrzymała rozłąki z rodziną i przemiany w funkcyjnego. O tym, że dobrze się zapowiadałem, że otworzyłem wspaniałe portale z nieobjętego wcześniej rejonu Moskwy, ale destrukcyjny wpływ niektórych dysydentów (tak właśnie napisano – dysydentów!) doprowadził mnie do zguby.
Najpierw zabrałem od narzeczonego (nie powiedziano tego wprost, ale wyczuwało się, że zabrałem siłą) dziewczynę, która mi się spodobała. Pobiłem funkcyjnego-policjanta, który przybył na miejsce wydarzeń (i znowu – wychodziło na to, że przybył na ratunek Nastii), a następnego ranka (między wierszami można było odczytać, że całą noc znęcałem się nad bezbronną dziewczyną) przybyła do mnie funkcyjna-akuszerka Natalia Iwanowa, która „wielu z nas pomogła stać się tym, kim dzisiaj jesteśmy”, a ja zamordowałem swoją przyjaciółkę, a potem udusiłem Natalię kablem. Następnie opuściłem swoją wieżę, która od razu zaczęła się rozpadać (i znów – niby ani słowa kłamstwa, ale każdy funkcyjny na pewno pomyślał, że po prostu zerwałem „smycz”, za bardzo oddalając się od swojej funkcji), a potem jeszcze napadłem swojego przyjaciela, Konstantego Czagina, którego „od tamtej pory nikt nie widział”.
Dziennikarz kończył swoją opowieść stwierdzeniem: „Pozostaje nam już tylko czekać na smutny koniec tej historii…”.
Co miała z tym wszystkim wspólnego tytułowa tęcza, nie zdołałem zrozumieć.
– Gdzie kłamią? – spytała Wasylisa, widząc, że już przeczytałem.
– A tak, w drobiazgach. – Złożyłem gazetę i na ostatniej stronie zobaczyłem krzyżówkę i kącik humoru.
Środek zajmował nekrolog Natalii Iwanowej, którą wspominali byli podopieczni, oraz coś w rodzaju działu ogłoszeń, w którym wymieniano i reklamowano nowych funkcyjnych.
– Nie zabiłeś Iwanowej? – spytała Wasylisa.
Po chwili milczenia spojrzałem jej prosto w oczy.
– Zabiłem. Nawet dwa razy. Za drugim razem w końcu mi się udało.
– Brawo – powiedziała Wasylisa i poklepała mnie po ramieniu, aż się zachwiałem. – Co to była za suka… gdybyś ty wiedział… nie, facet nigdy nie zrozumie, jaka to była suka. Jadłeś śniadanie?
– Tak.
– Ale i tak chodź, napijemy się herbaty.