Pomieszczenie było wielkie jak magazyn, ale ściany miało z grubego, masywnego kamienia. Czekałam tylko, aż ujrzę w kącie Belę Lugosiego zamiatającego długą powłóczystą peleryną. To, co siedziało pod jedną ze ścian, prezentowało się niemal równie dobrze.
Musiała mieć około trzynastu lat, kiedy umarła. Pod długą falbaniastą sukienką rysowały się małe, na wpół ukształtowane piersi. Sukienka była jasnoniebieska i wydawała się ciepła na tle absolutnej bieli jej skóry. Za życia miała bladą cerę, jako wampir prezentowała się upiornie. Jej włosy miały ten biały odcień blondu, jak u niektórych dzieci. Zwykle włosy tego koloru stają się później kasztanowe. Te włosy nigdy nie ściemnieją.
Nikolaos siedziała w rzeźbionym drewnianym fotelu. Jej stopy prawie nie dotykały podłogi.
Jeden z wampirów podszedł i oparł się z boku o poręcz fotela. Jego skóra miała dziwny odcień zbrązowiałej kości słoniowej. Nachylił się i wyszeptał coś Nikolaos do ucha.
Zaśmiała się, dźwięk ten przypominał kuranty albo dzwonki. Był to piękny, wystudiowany odgłos. Theresa podeszła do dziewczynki na fotelu i stanęła za nim, wplatając dłonie w długie białoblond włosy.
Przy fotelu po prawej stanął mężczyzna-śmiertelnik. Oparł się plecami o ścianę, ręce opuścił wzdłuż boków. Patrzył przed siebie, twarz miał pustą, kręgosłup zesztywniały. Był niemal całkiem łysy, twarz miał pociągłą, oczy ciemne. Większości mężczyzn łysina nie dodaje uroku. Z nim było inaczej. Był przystojny, ale sprawiał wrażenie faceta, któremu jest to obojętne. Nie wiem czemu, ale kojarzył mi się z żołnierzem.
Jeszcze jeden mężczyzna podszedł i oparł się o Theresę. Włosy miał koloru piasku, krótko przycięte. Jego twarz była dziwna, ani przystojna, ani szpetna, ale niewątpliwie zapadała w pamięć. Gdyby długo się jej przyglądać, mogłaby się nawet zacząć podobać. Oczy miały odcień jasnej zieleni.
Nie był wampirem, lecz może nazbyt bym się pospieszyła, nazywając go człowiekiem.
Jean-Claude podszedł jako ostatni, by stanąć obok fotela po lewej. Nie dotykał nikogo i choć stał wśród nich, wyraźnie trzymał się na dystans.
– No cóż – powiedziałam. – Brakuje teraz już tylko tematu przewodniego z „Drakuli, księcia ciemności” i wszystko będzie jak należy.
Jej głos zabrzmiał jak śmiech, wysoki i niegroźny. Wyrafinowana niewinność.
– Uważasz, że jesteś zabawna, co?
Wzruszyłam ramionami.
– Czasami.
Uśmiechnęła się do mnie. Nie obnażyła kłów. Wydawała się taka ludzka, w oczach lśniły wesołe iskierki, twarzyczka była okrągła i miła. Spójrzcie, jaka jestem niegroźna, ot, po prostu śliczne dziecko. Akurat.
Czarny wampir znów zaszeptał jej do ucha. Zaśmiała się tak dźwięcznie i czysto, że aż fałszywie.
– Ćwiczysz ten śmiech czy masz do tego wrodzony talent? Nie, założę się, że ćwiczysz.
Jean-Claude skrzywił się. Nie byłam pewna, czy starał się stłumić uśmiech cisnący mu się na usta, czy raczej kwaśną minę. Może jedno i drugie. Mam taki wpływ na ludzi i już.
A ona przestała się uśmiechać, skądinąd w bardzo ludzki sposób, i tylko w jej oczach wciąż jeszcze migotały iskierki. Nie były to już jednak wesołe iskierki. W ogóle w tych oczach nie było już nic radosnego. W taki sposób kot mógł patrzeć na młode pisklęta.
Jej głos akcentował śpiewnie każde słowo, tak jak to robiła Shirley Temple.
– Albo jesteś bardzo odważna, albo bardzo głupia.
– Aby mówić takim głosem, brakuje ci co najmniej jednego dołeczka na twarzy.
Jean-Claude wtrącił półgłosem:
– Obstawiałbym głupotę.
Spojrzałam na niego i zaraz potem na upiorną sforę.
– Jestem zmęczona, ranna, wściekła i przerażona. Chciałabym, żeby to przedstawienie wreszcie dobiegło końca, najwyższa pora przejść do rzeczy.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego Aubrey dał się wyprowadzić z równowagi. – Jej głos był oschły, pozbawiony wesołości. Melodyjny zaśpiew ociekał z jej słów niczym topniejący lód.
– Wiesz, ile mam lat?
Spojrzałam na nią i pokręciłam głową.
– Mówiłeś, że ona rzekomo jest dobra, Jean-Claude. – Wymówiła jego imię, jakby była na niego zła.
– Jest dobra.
– Powiedz, ile mam lat. – Głos miała zimny, gniewny, przypominał głos osoby dorosłej.
– Nie mogę. Nie wiem czemu, ale nie mogę.
– Ile lat ma Theresa?
Przeniosłam wzrok na ciemnowłosą wampirzycę, przypominając sobie jej mentalny nacisk w moim umyśle. Śmiała się ze mnie.
– Jakieś sto, sto pięćdziesiąt, nie więcej.
Jej twarz była nieodgadniona jak wykuta z marmuru, gdy zapytała:
– Czemu nie więcej?
– Bo na tyle ją wyczuwam.
– Wyczuwasz?
– W mojej głowie… wyczuwam pewien poziom… jej mocy.
Zawsze trudno mi to było wytłumaczyć. Zawsze brzmiało to mistycznie. Ale wcale tak nie było. Znałam się na wampirach, tak jak niektórzy ludzie znają się na koniach czy na samochodach. To był dar. I dużo ćwiczeń. Nie sądzę, aby Nikolaos przypadło do gustu porównanie z koniem lub samochodem, więc nie rozwinęłam tematu. Widzicie, wcale nie jestem taka głupia.
– Spójrz na mnie, kobieto. Spójrz mi w oczy. – Jej głos wciąż był cichy i beznamiętny, brakowało w nim tej wewnętrznej mocy, którą miał Jean-Claude.
„Spójrz mi w oczy”. Jezu! Można by sądzić, że mistrzyni wampirów pokusi się o coś bardziej oryginalnego. Ale nie powiedziałam tego głośno. Jej oczy były niebieskie, szare, a może takie i takie. Jej wzrok był niczym ciężar napierający na moją skórę. Nieomal byłam pewna, że gdybym teraz uniosła ręce, zaczęłabym odpychać od siebie jakieś niewidzialne brzemię. Nigdy jeszcze nie odebrałam w taki sposób spojrzenia wampira. Po raz pierwszy poczułam coś takiego.
Ale mogłam spojrzeć jej w oczy. Coś mi mówiło, że nie powinno tak być.
Żołnierz stojący u jej boku patrzył na mnie, jakbym wreszcie pierwszy raz zrobiła coś naprawdę ciekawego.
Nikolaos wstała. Stanęła przed swoją świtą. Sięgała mi zaledwie do obojczyka, czyli była naprawdę niska. Stała tak przez chwilę, eteryczna i piękna jak postać z obrazu. Zero wrażenia życia, ale za to mnóstwo cudownych konturów, cieni oraz barw.
Stała tak w bezruchu i otworzyła przede mną umysł. Odniosłam wrażenie, jakby otworzyła zamknięte drzwi. Jej umysł zderzył się z moim; zachwiałam się. Myśli wbiły się we mnie jak noże, sny o stalowych krawędziach. Ulotne fragmenty jej umysłu zatańczyły w mojej głowie; to czego dotknęły, stawało się nieczułe, odrętwiałe, zranione.
Klęczałam, choć nie pamiętałam, kiedy uklękłam. Było mi zimno, tak bardzo zimno. Byłam niczym. Zerem w zetknięciu z tym umysłem. Jak mogłam uważać się za równą tej istocie? Przecież była tylko nędznym robakiem. Powinnam płaszczyć się teraz u jej stóp, błagając o wybaczenie. Moja impertynencja była niewybaczalna.
Zaczęłam czołgać się do niej na rękach i kolanach. To wydawało mi się właściwe. Musiałam błagać ją o wybaczenie. Potrzebowałam wybaczenia. Jakże inaczej można stanąć w obliczu bogini, jeśli nie na klęczkach?
Nie. Coś było nie tak. Ale co? Powinnam prosić boginię o wybaczenie. Powinnam oddać jej cześć, uczynić wszystko, co mi rozkaże. Nie. Nie.
– Nie – wyszeptałam. – Nie.
– Podejdź do mnie, moje dziecko. – Jej głos był niczym wiosna po długiej mroźnej zimie. Sprawił, że otworzyłam się w środku. Zrobiło mi się ciepło. Poczułam, że nie jestem sama.
Wyciągnęła do mnie szczupłe, blade ręce. Bogini pozwoli mi się objąć. Zdumiewające. Dlaczego pełzałam po podłodze? Dlaczego do niej nie pobiegnę?
– Nie. – Trzasnęłam pięściami w posadzkę. Zabolało, ale to nie wystarczyło. – Nie! – Walnęłam pięściami raz jeszcze, mocniej. Poczułam nieprzyjemne mrowienie, a potem zdrętwiała mi ręka. – NIE! – Tłukłam pięściami w podłogę, aż rozbiłam je do krwi. Ból był przejmujący, prawdziwy, mój. Wrzasnęłam. – Wynoś się z mojego umysłu, ty suko!
Przykucnęłam zdyszana, przykładając obie ręce do brzucha. Tętno miałam zabójcze. Czułam je aż w gardle. Nie mogłam oddychać. Owładnął mną gniew, czysty i ostry. W mig przegonił ze mnie mroczne cienie umysłu Nikolaos.
Łypnęłam na nią gniewnie. Gniew, a pod nim strach. Nikolaos zalała mój umysł niczym ocean wnętrze muszli, wypełniając mnie i opróżniając. Musiałaby doprowadzić mnie do obłędu, aby mnie złamać, ale mogła tego dokonać. A ja nie byłam w stanie się przed nią obronić.
Spojrzała na mnie z góry i zaśmiała się tym swoim melodyjnym, dźwięcznym śmiechem.
– Och, widzę, że znaleźliśmy coś, czego boi się nasza animatorka. Tak. Znamy twoją tajemnicę. – Głos miała śpiewny i miły dla ucha. Znów była małą dziewczynką.
Nikolaos uklękła przede mną, podwijając niebieską sukienkę pod kolana. Jak prawdziwa dama. Zgięła się w pasie, aby spojrzeć mi w oczy.
– Ile mam lat, animatorko?
Zaczęłam dygotać. Szok. Zęby mi szczękały, jakbym umierała z wyziębienia, i może faktycznie tak było. Z trudem przez zaciśnięte zęby wychrypiałam:
– Tysiąc. Może więcej.
– Miałeś rację, Jean-Claude. Jest dobra. – Zbliżyła swoją twarz do mojej. Pragnęłam odepchnąć ją od siebie, ale za żadne skarby nie chciałam jej dotknąć.
Znów się zaśmiała, wysoko, dziko, przeraźliwie czysto. Gdybym nie była w tak kiepskim stanie, krzyknęłabym lub może splunęłabym jej w twarz.
– Doskonale, animatorko. Widzę, że się rozumiemy. Zrobisz, czego od ciebie żądam, albo obiorę twój umysł warstwa po warstwie, jak cebulę. – Czułam na twarzy jej oddech, gdy szepnęła z rozbawieniem, chichocząc jak dziecko: – Wierzysz, że mogłabym to zrobić, prawda?
Wierzyłam.