22

U Truposza Dave’a króluje ciemne szkło i podświetlane reklamy piwa. Nocą frontowe okna wyglądają jak dzieła sztuki nowoczesnej, eksponujące znane markowe nazwy. Za dnia wszystko jest stonowane. Z barami jest jak z wampirami, ich atuty widać dopiero po zmierzchu. Bar za dnia ma w sobie coś tęsknego i smutnego.

Klima była włączona na pełny regulator, w lokalu było zimno jak w psiarni. Wejście ze sprażonej słońcem ulicy do lodowatego wnętrza stanowiło prawdziwy fizyczny szok. Stanęłam w drzwiach i odczekałam, aż moje oczy przywykną do półmroku. Czemu we wszystkich knajpach jest zawsze tak cholernie ciemno, jak w jaskini albo w jakiejś kryjówce?

Wewnątrz cuchnęło papierosowym dymem, i to zawsze, niezależnie kiedy się tu weszło, jakby przez całe lata dym wsiąkał w tapicerkę krzeseł niczym wonne duchy.

Przy stoliku naprzeciwko drzwi siedziało dwóch facetów w garniturach. Jedli coś, a na stoliku przed nimi leżały rozłożone kartonowe teczki. Pracowali w sobotę. Tak jak ja, a może wcale nie. Mogłam się założyć, że im nikt nie groził rozszarpaniem gardła. Oczywiście mogłam się mylić, choć to raczej mocno wątpliwe. Idę o zakład, że jedyne co im zwykle zagrażało, to utrata pracy. Ech, stare dobre czasy.

Na barowy stołku przysiadł jakiś mężczyzna, obracając w dłoni wysoką szklaneczkę z drinkiem. Oczy miał mętne, ruchy powolne i precyzyjne, jakby obawiał się, że coś rozleje. Wpół do drugiej, a on już był pijany, to zły znak. Ale cóż, to nie moja sprawa. Nie da się uratować wszystkich. Bywają takie dni, kiedy mam wrażenie, że nie jestem w stanie nikogo ocalić. Każdy człowiek musi najpierw sam zadbać o siebie, a dopiero potem ja mogę wkroczyć do akcji. Przekonałam się, że ta filozofia nie sprawdza się w przypadku pospolitej strzelaniny oraz walki na noże. Poza tym bywa funkcjonalna.

Luther wycierał szklanki bardzo czystą białą ścierką. Gdy usiadłam na stołku przy barze, uniósł wzrok. Skinął głową, z kącika jego szerokich ust sterczał papieros. Luther jest potężny, nie, raczej tłusty. Nie ma lepszego określenia, ale jego otłuszczone, ogromne ciało jest twarde jak skała, zupełnie jakby było jedną wielką bryłą mięśni. Dłonie Luthera, o grubych kłykciach, są tak duże jak moja twarz. Oczywiście mam małą twarz. Luther jest Murzynem o skórze tak czarnej jak smoła lub mahoń. Jego brązowe oczy są w kącikach żółtawe od papierosowego dymu. Wątpię, abym kiedykolwiek miała okazję zobaczyć Luthera bez fajki pomiędzy wargami. Ma nadwagę, kopci jak smok, jednego papierosa po drugim, a siwizna we włosach zdradza, że musi mieć już ponad pięćdziesiąt lat, a mimo to nigdy nie choruje. To chyba zasługa dobrych genów, tak przypuszczam.

– Co ma być, Anito? – Jego głos pasuje do ciała, jest głęboki i chrapliwy.

– To co zwykle.

Nalał mi szklaneczkę soku pomarańczowego. Witaminki. Udajemy, że to wódka z sokiem, aby moja niezłomna abstynencja nie psuła dobrej reputacji tego baru. Kto miałby ochotę zalewać robaka w knajpie, do której zaglądają abstynenci? I po co u licha miałabym przychodzić do baru, skoro nie piję?

Zaczęłam sączyć mego lipnego drinka i rzekłam:

– Potrzebuję informacji.

– Tak myślałem. Na jaki temat?

– Faceta o imieniu Phillip, tancerza z Grzesznych Rozkoszy.

Gęsta brew uniosła się lekko.

– Wampira?

Pokręciłam głową.

– Wampirzego ćpuna.

Zaciągnął się dymem z papierosa, a koniuszek fajki rozjarzył się jak węgielek. Wydmuchnął dym, kierując go, na moje szczęście, w przeciwną stronę.

– Co chciałabyś o nim wiedzieć?

– Czy jest godny zaufania?

Patrzył na mnie przez moment, po czym uśmiechnął się.

– Godny zaufania? Do diaska, Anito, to ćpun. Nieważne, co go kręci, prochy, wóda, seks czy wampiry. Ćpunom nie można ufać, wiesz o tym doskonale.

Pokiwałam głową. Wiedziałam, ale co mogłam zrobić?

– Muszę mu zaufać, Lutherze. Mam tylko jego.

– A niech to, dziewczyno, obracasz się w niewłaściwych kręgach.

Uśmiechnęłam się. Tylko Lutherowi pozwalałam tak do siebie mówić Wszystkie kobiety były dla niego „dziewczynami”, a faceci „kolesiami”.

– Muszę wiedzieć, czy słyszałeś coś naprawdę złego na jego temat.

– Co ty kombinujesz? – spytał.

– Nie mogę powiedzieć. Powiedziałabym, gdybym mogła albo gdyby to w jakiś sposób mi pomogło.

Przyglądał mi się przez chwilę, popiół z papierosa posypał się na kontuar. Jakby od niechcenia wytarł go czystą białą ścierką.

– W porządku, Anito, przyjmijmy, że tym razem obejdzie się bez wyjaśnień, ale na przyszłość wolałbym dowiedzieć się czegoś więcej o twoich planach.

Uśmiechnęłam się.

– Obiecuję.

Luther tylko pokiwał głową i wyjął nowego papierosa z paczki, którą zawsze trzymał pod barem. Po raz ostatni zaciągnął się dymem z niemal całkiem wypalonego papierosa i włożył do ust następnego. Przypalił go od wciąż żarzącego się niedopałka, wciągając mocno powietrze. Bibułka i tytoń zajęły się, rozpalając się na pomarańczowo, a Luther zgasił niedopałek w pełnej popielniczce, którą nosił ze sobą z miejsca na miejsce jak pluszowego misia.

– Wiem, że mają tam tancerza, dziwoląga. Facet bywa na większości imprez i jest dość popularny w wampirzych kręgach.

Luther wzruszył ramionami, całe jego ciało zatrzęsło się jak góra, która dostała czkawki.

– Nie mam na niego haka prócz tego, że koleś jest ćpunem i obraca się w kręgach. Choć, Anito, już samo to powinno wzbudzać wobec niego podejrzenia. Od takich facetów lepiej się trzymać z daleka.

– Trzymałabym się, gdybym mogła. – Tym razem to ja wzruszyłam ramionami. – Nie słyszałeś nic więcej na jego temat?

Zamyślił się przez chwilę, ssąc nowego papierosa.

– Nie. Ani słowa. To nie jest gruba ryba w Dystrykcie. Raczej zawodowa ofiara. Jeśli o kimś tutaj rozmawiamy, to o drapieżcach, nie o ich ofiarach. – Zmarszczył brwi. – Poczekaj chwilę. Coś mi przyszło do głowy. – Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym rzekł z uśmiechem: – Tak, przypomniałem sobie, że doszły mnie słuchy o nowym drapieżcy. Wampir nazywa się Valentine, nosi maskę. Chwali się, że to on pierwszy napoczął Phillipa.

– No i… – ponaglałam.

– Nie chodzi o to, że napoczął go, gdy ten był już ćpunem, dziewczyno, Valentine twierdzi, że dopadł chłopaka, gdy ten był jeszcze dzieciakiem, i nieźle mu wtedy dogodził. Chełpi się, że to właśnie dzięki niemu Phillip stał się ćpunem.

– Boże drogi. – Przypomniałam sobie moje spotkanie i późniejsze koszmary związane z Valentine’em. Jak coś takiego musiało przeżyć dziecko? Co w podobnej sytuacji stałoby się ze mną?

– Znasz Valentine’a? – spytał Luther.

Pokiwałam głową.

– Taa. Czy wspominał, ile lat miał Phillip, kiedy został przez niego zaatakowany?

Pokręcił głową.

– Nie, ale powiadają, że dwunastolatki są już dla Valentine’a za stare, chyba że w grę wchodzi zemsta. A ten typ jest diabelnie mściwy. Krążą słuchy, że gdyby mistrzyni nie trzymała go na krótkiej smyczy, ten drań byłby naprawdę niebezpieczny.

– Możesz być pewien, że on jest diablo niebezpieczny.

– Znasz go. – To nie było pytanie.

Spojrzałam na Luthera.

– Muszę wiedzieć, gdzie Valentine ukrywa się za dnia.

– Dwie informacje za nic. Nie, raczej na to nie pójdę.

– Nosi maskę, bo przed dwoma laty oblałam go wodą święconą. Do wczoraj byłam przekonana, że nie żyje, i on myślał to samo o mnie. Jeżeli tylko będzie w stanie, zabije mnie.

– Ciebie trudno zabić, Anito.

– Zawsze może zdarzyć się ten pierwszy raz, a więcej mi nie trzeba.

– No jasne. – Zaczął wycierać i tak już czyste szklanki. – Nie wiem. Mówi się, że zdradzając komukolwiek takie informacje, możemy napytać sobie biedy. Na przykład ktoś może podłożyć ogień pod lokal, kiedy będziemy w środku.

– Masz rację. Nie powinnam była o to prosić. – Ale wciąż siedziałam na stołku, wpatrując się w niego i oczekując, że udzieli mi żądanej informacji. Zaryzykuj dla mnie życiem, stary kumplu, ja dla ciebie zrobiłabym to samo. Jasne.

– Powiem ci, jeśli obiecasz, że nie wykorzystasz tej informacji, aby go zabić – rzekł Luther.

– Nie chciałabym skłamać.

– Masz nakaz jego egzekucji? – spytał.

– Aktualnego nie mam, ale postaram się załatwić.

– Zaczekasz tyle, ile będzie trzeba?

– Egzekucja wampira bez sądowego nakazu jest z punktu widzenia prawa nielegalna – odparłam.

Spojrzał na mnie.

– Nie w tym rzecz. Czy byłabyś skłonna nagiąć przepisy, aby przygwoździć tego gada?

– Być może.

Pokręcił głową.

– Któregoś dnia przyjdzie ci za to beknąć, dziewczyno. Morderstwo to poważne przestępstwo.

Wzruszyłam ramionami.

– Lepsze to niż rozdarte gardło.

Zamrugał.

– No, skoro tak. – Nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, więc ostentacyjnie zaczął czyścić kolejną szklankę, obracając ją w swych wielkich łapach.

– Będę musiał zapytać Dave’a. Jeśli się zgodzi, powiem ci.

Dopiłam sok i zapłaciłam, zostawiając suty napiwek, za fatygę. Dave nigdy nie przyznałby się, że mi pomaga ze względu na moje policyjne koneksje, więc musiałam zawsze mu „posmarować”, nawet jeśli otrzymane informacje nie były aż tyle warte.

– Dzięki, Luther.

– Po mieście poszła fama, że wczorajszej nocy spotkałaś się z mistrzynią. Czy to prawda?

– Dowiedziałeś się o tym przed czy po fakcie? – spytałam.

Wyglądał na zranionego.

– Anito, powiedzielibyśmy ci, gdybyśmy wiedzieli, i to gratis.

Pokiwałam głową.

– Wybacz, Luther, ostatnio miałam parę ciężkich nocy.

– Nie wątpię. A więc plotki są jednak prawdziwe?

Co mogłam powiedzieć? Zaprzeczyć? Najwyraźniej wiedziało o tym sporo osób. Chyba nawet zmarli nie potrafili trzymać języka za zębami.

– Może. – Równie dobrze mogłam przytaknąć, skoro nie zaprzeczyłam.

Luther zrozumiał podtekst. Skinął głową.

– Czego od ciebie chcieli?

– Nie mogę powiedzieć.

– Aha. No dobrze, Anito, pamiętaj, bądź bardzo ostrożna. Możesz potrzebować pomocy, najlepiej kogoś naprawdę zaufanego.

Zaufanego? Nie chodziło o to, że nie mam nikogo takiego.

– Luther, zrozum, z tego bigosu można wydostać się tylko na dwa sposoby. Po pierwsze nogami do przodu. Jeżeli o mnie chodzi, wolałabym szybką śmierć, ale gdyby sprawy przybrały naprawdę paskudny obrót, wątpię, abym mogła na to liczyć. Czy mogę wciągać w takie bagno bliską mi osobę, przyjaciela?

Patrzył na mnie z przejęciem.

– Nie potrafię ci nic doradzić w tej sytuacji. Choć bardzo bym chciał. Naprawdę.

– Ja również.

Zadzwonił telefon. Luther podniósł słuchawkę. Zerknął na mnie i przysunął do mnie aparat.

– Do ciebie – powiedział.

Przyłożyłam słuchawkę do ucha.

– Halo?

– To ja, Ronnie. – W jej głosie pobrzmiewała tłumiona ekscytacja, jak u dziecka w wigilijny poranek.

Poczułam ucisk w dołku.

– Masz coś?

– Słyszałam plotki związane z organizacją Ludzie Przeciwko Wampirom. Podobno zawiązało się u nich komando śmierci, które ma na celu starcie wszystkich wampirów z powierzchni ziemi.

– Masz jakiś dowód, świadka?

– Jeszcze nie.

Westchnęłam, zanim zdążyłam się pohamować.

– Daj spokój, Anito, przecież to dobre wieści.

Zakryłam mikrofon dłonią i wyszeptałam:

– Nie mogę donieść mistrzyni o plotkach na temat LPW. Wampiry wyrżnęłyby ich w pień. Zginęłoby mnóstwo niewinnych osób, a przecież wcale nie mamy pewności, czy za tymi morderstwami faktycznie stoi LPW.

– No dobrze, dobrze – przyznała Ronnie. – Obiecuję, że jutro będę miała dla ciebie coś bardziej konkretnego. Łapówką czy też groźbą, ale zdobędę istotne informacje.

– Dzięki, Ronnie.

– Przecież po to mamy przyjaciół, prawda? Poza tym to Bert będzie musiał zapłacić mi za łapówki i nadgodziny. Uwielbiam ten jego zbolały wyraz twarzy, kiedy musi sięgnąć do portfela.

Uśmiechnęłam się.

– Ja też.

– Co robisz dziś wieczorem?

– Wybieram się na imprezę.

– Co?

Wyjaśniłam jej, najkrócej jak potrafiłam. Po dłuższej chwili milczenia stwierdziła:

– To naprawdę bardzo dziwaczne.

Zgodziłam się z nią.

– Idź dalej tym tropem, a ja spróbuję nadgryźć tę sprawę od innej strony. Może gdy będziemy ją tak rozpracowywać z dwóch stron, w którymś momencie spotkamy się pośrodku.

– Byłoby miło. – Jej głos wydawał się spięty, niemal zagniewany.

– Co się stało?

– Wybierasz się na tę imprezę bez wsparcia, prawda? – spytała.

– Ty też pracujesz sama – odparłam.

– Ale nie otaczają mnie hordy wampirów i dziwaków.

– Jeżeli jesteś akurat w siedzibie LPW, z tym ostatnim mogłabym się nie zgodzić.

– Nie zgrywaj się. Wiesz, co mam na myśli.

– Tak, Ronnie. Wiem, co masz na myśli. Jesteś jedyną moją przyjaciółką, która naprawdę potrafi o siebie zadbać. – Wzruszyłam ramionami, zorientowałam się, że nie może mnie zobaczyć i powiedziałam: – Każda inna byłaby jak Catherine, potulna owieczka wśród wilków, wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– A może jakiś inny animator?

– Kto? Jamison uważa, że wampiry są w porządku. Bert dużo gada, ale za nic w świecie nie naraziłby na szwank swego tłustego, białego tyłka. Charles jest dobry w ożywianiu zmarłych, ale to tchórz i w dodatku ma czteroletnie dziecko. Manny już nie poluje na wampiry. Po ostatnich łowach przeleżał w szpitalu cztery miesiące; ledwo go pozszywali.

– O ile dobrze pamiętam, ty również byłaś w szpitalu – stwierdziła.

– Złamane ramię i uszkodzony obojczyk to najgorsze, co mi się dotychczas przytrafiło, Ronnie. Manny omal nie wyzionął ducha. Poza tym ma żonę i czwórkę dzieci.

To Manny był animatorem, który mnie szkolił. Nauczył mnie, jak ożywiać zmarłych i zabijać wampiry. Choć muszę przyznać, że znacznie rozszerzyłam zakres nauk Manny’ego. Był tradycjonalistą posługującym się czosnkiem, drewnianym młotkiem i kołkiem. Nosił pistolet, ale jako dodatek, nie jako broń podstawową. Skoro nowoczesna technologia pozwalała mi na sprzątnięcie wampira z większej odległości, po co miałam zadawać sobie tyle trudu, by siadać na nim okrakiem i wbijać mu w serce osikowy kołek? Trzeba sobie ułatwiać życie, no nie?

Dwa lata temu Rosita, żona Manny’ego, przyszła do mnie, błagając, bym już więcej nie narażała jej męża. Pięćdziesiąt dwa lata to za dużo, by uganiać się za wampirami. Co by się stało z nią i dzieciakami? Nie wiedzieć czemu zrzuciła na mnie całą winę, poczułam się jak matka, której pierworodne, ukochane dziecko zeszło na złą drogę, zadając się z chuliganami-kolegami z podwórka. Zmusiła mnie, abym przysięgła przed Bogiem, że już nigdy nie poproszę Manny’ego, by towarzyszył mi podczas polowania. Gdyby się nie rozpłakała, zapewne nie dałabym się przebłagać. Płacz podczas kłótni jest jak cios poniżej pasa. Gdy twoja oponentka wybucha płaczem, już nie jesteś w stanie z nią rozmawiać. Jedyne, czego pragniesz, to aby przestała płakać, aby się uspokoiła, aby już nie cierpiała i nie sprawiała, że czułaś się jak największy na świecie kubeł pomyj. W takich chwilach człowiek jest gotów na wszystko, aby tylko ta druga osoba przestała szlochać.

Ronnie na drugim końcu łącza podejrzanie zamilkła.

– W porządku, tylko bądź ostrożna.

– Będę ostrożna jak panna młoda w noc poślubną, obiecuję.

Zaśmiała się.

– Jesteś niepoprawna.

– Wszyscy mi to mówią – przyznałam.

– Uważaj na swoje plecy.

– Ty też.

– Będę uważać. – Odłożyła słuchawkę. Z mojej dobiegał już tylko cichy szum.

– Dobre wieści? – spytał Luther.

– Taa. – LPW zawiązało w swoich szeregach komando śmierci. Być może. Ale dzięki temu miałam jakiś punkt zaczepienia. Lepsze to niż nic. Do tej pory szło mi raczej kiepsko. Nie wiedziałam, od czego zacząć, błądziłam po omacku jak dziecko we mgle. To raczej nie najlepszy sposób na wytropienie zabójcy, który miał na koncie dwóch wampirzych mistrzów. Jeżeli znalazłam się na właściwym tropie, wkrótce powinnam zwrócić na siebie uwagę. Co oznaczało, że ktoś już niebawem mógł próbować mnie zabić. Czyż to nie byłoby zabawne? Będę potrzebować ciuchów, które podkreślą moje wampirze blizny i równocześnie pozwolą mi na ukrycie broni. To nie będzie łatwe.

Przyjdzie mi poświęcić całe popołudnie na robieniu zakupów. Nie cierpię tego. Uważam to za zło konieczne, jak szpinak czy buty na obcasie. Naturalnie lepsze to niż stawanie oko w oko z wampirami grożącymi, że rozszarpią mi gardło. Ale poczekajcie tylko – może uda mi się to jakoś sensownie połączyć. Po południu zakupy, a wieczorem starcie z wampirami. Czyż można sobie wymarzyć przyjemniejszy sposób na spędzenie soboty?

Загрузка...