37

Cyrk Potępieńców mieści się w starym magazynie. Na dachu wznoszą się różnobarwne podświetlane litery układające się w nazwę tego miejsca. Obok neonu widać ogromne postacie klownów, zastygłe w radosnym podskoku. Jeśli przyjrzycie się im uważnie, zauważycie, że klowni mają długie kły. Ale musielibyście przyjrzeć się im naprawdę z wielką uwagą.

Na ścianach budynku wiszą reklamy wymalowane na płachtach plastyku, jak w staroświeckim lunaparku. Jedna z nich przedstawia powieszonego mężczyznę, a podpis poniżej głosi „Nieśmiertelny Hrabia Alcourt”. Na jednym z rysunków widać zombi wypełzające z mogiły. „Zobaczcie umarłych powstających z grobu”. Fatalna ilustracja ukazywała też szkaradną ni to wilczycę, ni to ludzką postać – Fabian, Wilkołak. Były też inne transparenty. Inne atrakcje. Żadna z nich nie wydawała się zachęcająca.

Grzeszne Rozkosze wyznaczają granicę pomiędzy rozrywką a sadyzmem. Cyrk to już skrajność, krok ku otchłani.

I tam właśnie zmierzałam. Nie ma to jak miły, uroczy poranek.

Już przy drzwiach dobiega cię hałas. Dźwięki lunaparku, gwar tłumów, odgłosy setek ludzi. Potoki różnobarwnych świateł rażą oczy, gwarantują ci dobrą zabawę lub konieczność pożegnania się z niedawno zjedzonym śniadaniem. A może to tylko nerwy dawały mi znać o sobie.

W powietrzu unoszą się różne zapachy: waty cukrowej, kukurydzy na gorąco, prażonych orzeszków, lizaków, lodów, potu i czegoś jeszcze. Woń krwi, miedziany zapach przywodzący na myśl monety, przenika wszystkie inne. Większość ludzi nie rozpoznaje go. Poza zapachem krwi w powietrzu unosi się coś jeszcze, aura przemocy. Rzecz jasna przemoc nie ma zapachu. Mimo to jest wyczuwalna, jest wszędzie dokoła. Nasuwa skojarzenia z zamkniętymi od dawna pokojami i butwiejącymi tkankami.

Nigdy tu nie przychodzę z własnej woli, wyłącznie w sprawach służbowych. Z ramienia policji. Ileż bym dała, aby towarzyszyło mi teraz kilku posterunkowych.

Tłum rozstąpił się jak Morze Czerwone. Ludzie zrobili przejście dla Wintera, Pana Mięśniaka i czym prędzej jeden przez drugiego instynktownie schodzili mu z drogi. Postąpiłabym tak samo, ale wątpiłam, aby było mi to dane.

Winter miał na sobie klasyczny strój siłacza: kostium w czarno-białe pasy, odsłaniający większą część jego muskularnego torsu. Pasiaste trykoty opinające jego potężne uda zdawały się pulsować w rytm pracy mięśni jak druga skóra. Siłacz miał biceps większy niż moje dwa ramiona razem wzięte. Zatrzymał się przede mną, wielki jak góra i świadomy przewagi swego wzrostu.

– Czy cała twoja rodzina jest obrzydliwie wielka, czy tylko tobie tak się porobiło? – spytałam.

Zmarszczył brwi, przymrużył powieki. Chyba nie załapał. No trudno.

– Za mną – rozkazał. To rzekłszy, odwrócił się i ponownie wtopił się w tłum. Chyba spodziewał się, że pójdę za nim jak grzeczna, miła dziewczynka. Cholera. W jednym rogu magazynu wznosił się olbrzymi niebieski namiot. Stała przed nim kolejka ludzi, podchodzący jeden po drugim pokazywali bilety. Jakiś mężczyzna tubalnym głosem zawołał:

– Panie i panowie, już wkrótce zaczynamy nasze przedstawienie. Kupcie bilety i wejdźcie do środka. Zobaczcie niesamowitego wisielca. Będziecie świadkami egzekucji hrabiego Alcourta.

Przystanęłam, żeby posłuchać. Winter nie zaczekał na mnie. Na szczęście jego szerokie białe plecy nie rozpłynęły się w tłumie. Musiałam podbiec, by za nim nadążyć. Nie znosiłam tego. Zawsze w takiej sytuacji czułam się jak dziecko biegnące za dorosłym. Jeżeli mała przebieżka będzie najgorszą rzeczą, jaka mi się dziś przytrafi, będzie naprawdę klawo.

Opodal stał olbrzymi diabelski młyn, jego podświetlony szczyt niemal dotykał sklepienia. Mężczyzna wyciągnął w moją stronę rękę z piłką baseballową.

– Niech pani spróbuje szczęścia, mała panienko.

Zlustrowałam wzrokiem nagrody. Cały rządek pluszowych zwierzaków i paskudnych laleczek. Pluszaki przeważnie przedstawiały drapieżniki, miękkie, mechate pantery, kosmate miśki, cętkowane węże i wielkouche, zębate nietoperze.

Łysy facet przebrany za klowna sprzedawał bilety do gabinetu luster. Przyglądał się dzieciom wchodzącym do szklanego labiryntu. Nieomal czułam ciężar wzroku, jakim taksował ich ciała, jakby chciał zapamiętać najdrobniejszy szczegół ich budowy. Nikt prośbą ani groźbą nie nakłoniłby mnie do przejścia obok niego i wejścia w migoczący nurt tej szklanej rzeki.

Jeszcze dalej mieścił się tunel strachu, znów klowni, krzyki, gwałtowne podmuchy powietrza. Prowadzący do środka metalowy chodnik uginał się i dygotał. Mały chłopiec omal nie spadł z kładki. Matka pomogła mu wstać. Dlaczego rodzice przyprowadzali dzieci do tego przerażającego miejsca?

To zabawne, ale był tu nawet nawiedzony dom. Jak dla mnie lekka przesada. Cały ten cholerny magazyn był jednym wielkim domem koszmarów.

Winter przystanął przed niedużymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Łypał na mnie spode łba, skrzyżowawszy muskularne ramiona na równie muskularnym torsie. Ramiona nie za bardzo się łączyły, były zbyt umięśnione, ale trzeba przyznać, że robił co w jego mocy.

Otworzył przede mną drzwi. Weszłam do środka. Wysoki łysol, który towarzyszył Nikolaos przy naszym poprzednim spotkaniu, stał na baczność pod ścianą. Jego pociągłe oblicze wydawało się całkiem przystojne, a oczy, głębokie i zastanawiające, przyciągały tym większą uwagę, że nie miał włosów i ten element fizjonomii, zwykle przykuwający wzrok kobiet, w jego przypadku nie wchodził w rachubę; patrzył na mnie jak surowy nauczyciel na krnąbrną uczennicę. Musisz zostać ukarana, młoda damo. Ale czym właściwie zawiniłam?

Głos mężczyzny miał wyraźny brytyjski akcent, ale był jak najbardziej ludzki.

– Przeszukaj ją, sprawdź, czy ma przy sobie broń, zanim zejdziemy na dół.

Winter pokiwał głową. Po co mówić, skoro wystarczą proste gesty? Jego wielkie łapska uniosły moją kurtkę i wyłuskały spod niej pistolet. Pchnął mnie w bark tak mocno, że okręciłam się jak fryga. Drugi pistolet też znalazł. Czy naprawdę sądziłam, że pozwolą mi zatrzymać broń? Tak, chyba tak. Ależ jestem głupia.

– Sprawdź, czy ma na przedramionach noże.

Cholera.

Winter schwycił za rękawy mojej wiatrówki, jakby chciał je rozerwać.

– Zaczekaj, proszę. Mogę przecież zdjąć kurtkę. Tak będzie łatwiej. Jeśli chcesz, ją także będziesz mógł sprawdzić.

Winter odebrał mi oba noże, które miałam przypięte na przedramionach. Łysy przeszukał moją wiatrówkę w poszukiwaniu ukrytej broni. Nic więcej nie znalazł. Winter obszukał mnie poniżej pasa, ale niedokładnie. Nie znalazł noża przypiętego przy kostce. Miałam broń, a oni o tym nie wiedzieli. Punkt dla mnie.


Zeszliśmy w dół po długich schodach i stamtąd do pustej sali tronowej. Może moja mina coś zdradzała, bo mężczyzna powiedział:

– Mistrzyni czeka na nas razem z twoim przyjacielem.

Mężczyzna szedł przede mną. Za plecami miałam Wintera. Może liczyli, że spróbuję uciec. No jasne. Tylko dokąd miałabym uciekać?

Zatrzymaliśmy się przed wejściem do lochu. Skąd wiedziałam, że przyjdziemy właśnie tutaj? Łysol zapukał do drzwi dwukrotnie, ani za głośno, ani zbyt cicho.

Zapadła cisza, po chwili z wnętrza dobył się wysoki śmiech. Na ten dźwięk poczułam, jak cierpnie mi skóra. Nie chciałam znów zobaczyć Nikolaos. Nie chciałam ponownie trafić do celi. Chciałam wrócić do domu.

Drzwi otworzyły się. Valentine zrobił zamaszysty ruch ręką.

– Wejdź, wejdź. – Tym razem nosił srebrną maskę. Do czoła maski przylepiony był kosmyk jego rudych włosów, lepkich od krwi.

Serce podeszło mi do gardła. Żyjesz, Phillipie? Z trudem pohamowałam się, by nie zawołać go na całe gardło.

Valentine stanął przy drzwiach, jakby czekał, aż przestąpię próg. Spojrzałam na bezimiennego łysola. Jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Ruchem ręki nakazał mi wejść do środka. Cóż mogłam zrobić? Weszłam.

To, co zobaczyłam, sprawiło, że zastygłam w bezruchu na najwyższym stopniu. Nie mogłam pójść dalej. Po prostu nie mogłam. Aubrey stał pod przeciwległą ścianą, uśmiechając się do mnie. Jego włosy wciąż były złociste, twarz przypominała pysk bestii. Nikolaos stała, przyobleczona w powłóczystą białą suknię, która sprawiała, że jej skóra wydawała się kredowobiała, a długie proste włosy miały odcień bawełny. Była zbryzgana krwią, jakby ktoś oblał ją czerwonym atramentem.

Jej szaroniebieskie oczy wpatrywały się we mnie. Znów się zaśmiała donośnym, czystym i złym śmiechem. Nie potrafiłam znaleźć lepszego określenia. Ten śmiech był po prostu zły.

Przyłożyła białą, upstrzoną kropkami krwi dłoń do nagiego torsu Phillipa. Przesunęła paznokciem po jego sutku i zaśmiała się.

Phillip był przykuty do ściany za nadgarstki i kostki. Jego długie brązowe włosy opadły mu na twarz, przesłaniając jedno oko. Muskularne ciało było pokryte licznymi śladami ukąszeń. Krew spływała po jego opalonej skórze cienkimi karmazynowymi strużkami. Spojrzał na mnie jednym brązowym okiem, bo drugie miał zakryte włosami. Rozpacz. Wiedział, że sprowadzono go tu, aby zginął właśnie w taki sposób, a on nie był w stanie nic na to poradzić. Ale ja na pewno mogłam coś zrobić. Musiałam. Boże, proszę, spraw, abym mogła coś dla niego uczynić!

Mężczyzna dotknął mego ramienia, a ja drgnęłam jak oparzona. Wampiry zaśmiały się. Mężczyzna nie. Zeszłam po schodach, by stanąć o kilka stóp przed Phillipem. Nie spojrzał na mnie.

Nikolaos dotknęła jego nagiego uda i powiodła po nim palcami. Jego ciało zesztywniało, dłonie zacisnęły się w pięści.

– Wiesz, świetnie się tu bawiliśmy z twoim kochasiem – rzekła Nikolaos. Jej głos brzmiał słodko, jak zawsze. Mała księżniczka. Ucieleśnienie dziecięcej panny młodej. Suka.

– On nie jest moim kochasiem.

Wydęła dolną wargę.

– No, no. Nie kłam, Anito. To nieładnie.

Podeszła do mnie, kołysząc zalotnie wąskimi biodrami. Wyciągnęła do mnie rękę, a ja cofnęłam się, wpadając na Wintera.

– Animatorko, animatorko – powiedziała. – Kiedy wreszcie nauczysz się, że nie możesz ze mną walczyć?

Chyba nie oczekiwała odpowiedzi, więc przezornie postanowiłam nie wdawać się z nią w dyskusję.

Znów wyciągnęła w moim kierunku szczupłą okrwawioną dłoń.

– Jeśli chcesz, Winter może cię przytrzymać.

Nie ruszaj się, albo cię obezwładnimy. To ci dopiero wybór. Znieruchomiałam. Patrzyłam, jak jej blade palce suną w kierunku mojej twarzy. Zacisnęłam pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Musnęła palcami moje czoło i poczułam chłodną wilgoć krwi. Przesunęła opuszkami palców w dół mojej skroni, do policzka, a stamtąd do dolnej wargi. Chyba wstrzymałam oddech.

– Obliż wargi – rozkazała.

– Nie – odparłam.

– Uparta jesteś. Czy to Jean-Claude dodał ci tej odwagi?

– O czym ty mówisz, u licha?

Jej oczy pociemniały, twarz spochmurniała.

– Nie zgrywaj nieśmiałej, Anito. To do ciebie nie pasuje. – Nagle jej głos spoważniał, stał się srogi, karzący. – Znam twoją małą tajemnicę.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparłam zgodnie z prawdą. Nie pojmowałam przyczyny jej nagłego zagniewania.

– Jeżeli chcesz, możemy jeszcze przez chwilę pograć w tę grę. – Nagle znów znalazła się obok Phillipa; nawet nie zauważyłam, kiedy to zrobiła.

– Czy to cię zdziwiło, Anito? Wciąż jestem mistrzynią tego miasta. Posiadam moce, o których tobie i twojemu mistrzowi nawet się nie śniło.

Mojemu mistrzowi? O czym ona mówiła, u diabła? Przecież nie miałam mistrza.

Przesunęła dłońmi po jego piersiach, nieco powyżej żeber. Starła krew, aby odsłonić gładką, nienaruszoną skórę. Stała przed nim, nie dosięgając nawet do jego obojczyka. Phillip zamknął oczy. Nikolaos odchyliła głowę do tyłu i rozchyliła wargi, ukazując spiczaste kły.

– Nie. – Stanęłam pomiędzy mistrzynią a jej więźniem. Nagle poczułam na ramionach dłonie Wintera. Powoli, zdecydowanie pokręcił głową. Nie wolno mi było się wtrącać.

Wbiła kły w jego bok. Całe ciało Phillipa zesztywniało, na szyi pojawiły się żyły, szarpnął się konwulsyjnie, naprężając krępujące go łańcuchy.

– Zostaw go! – Wbiłam łokieć w brzuch Wintera. Olbrzym stęknął i wpił palce w moje ramiona tak mocno, że omal nie krzyknęłam. Opasał mnie ramionami i przycisnął mocno do piersi, tak że nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu.

Nikolaos oderwała usta od ciała Phillipa. Krew spłynęła jej po brodzie. Oblizała usta małym różowym języczkiem.

– Cóż za ironia – rzuciła głosem osoby noszącej na swoich barkach ciężar setek lat, nie pasującym do jej dziecinnego wyglądu. – Wysłałam Phillipa, aby cię uwiódł. A stało się na odwrót.

– Nie jesteśmy kochankami. – Czułam się jak idiotka w miażdżącym uścisku ramiona Wintera.

– Zaprzeczając, nie pomożesz ani jemu, ani sobie – stwierdziła Mistrzyni.

– A w jaki sposób mogłabym tego dokonać?

Skinęła lekko ręką, a Winter natychmiast mnie puścił. Odstąpiłam od niego, aby znaleźć się poza zasięgiem jego ramion. W ten sposób zbliżyłam się do Nikolaos, więc to chyba nie było najlepsze posunięcie z mojej strony.

– Porozmawiajmy o twojej przyszłości, Anito. – Zaczęła wchodzić po schodach. – I o przyszłości twego kochanka.

Chyba miała na myśli Phillipa i nie próbowałam jej poprawiać.

Bezimienny mężczyzna dał mi znak, abym ruszyła za nią po schodach. Aubrey zbliżył się do Phillipa. Zostaną sam na sam. To było nie do przyjęcia.

– Nikolaos, proszę.

Może wypowiedziałam magiczne słowo. Odwróciła się.

– Słucham.

– Czy mogę poprosić o dwie rzeczy?

Uśmiechnęła się, chyba ją rozbawiłam. Była jak matka, która cieszy się, że jej dziecko nauczyło się nowego słowa. Nie obchodziło mnie, jak mnie postrzegała, grunt żeby zrobiła to, o co ją poproszę.

– Powiedz, o co ci chodzi.

– Chciałabym, żeby, jak już stąd wyjdziemy, wszystkie wampiry także opuściły to pomieszczenie. – Wciąż na mnie patrzyła i nadal się uśmiechała, jak dotąd nieźle. – I chciałabym porozmawiać z Phillipem na osobności.

Zaśmiała się wysoko i dziko, ten dźwięk zabrzmiał jak brzęk wietrznych dzwonków podczas wichury.

– Harda jesteś, śmiertelniczko. Chyba zaczynam dostrzegać, co widzi w tobie Jean-Claude.

Puściłam jej słowa mimo uszu, bo chyba nie do końca rozumiałam ich znaczenie.

– Czy spełnisz moje prośby? Bardzo proszę.

– Nazwij mnie mistrzynią, a twoje prośby zostaną wysłuchane.

Przełknęłam ślinę, ten dźwięk w ciszy panującej dokoła wydał mi się bardzo głośny.

– Proszę… mistrzyni. – Widzicie, nawet się nie zająknęłam. Jakoś poszło.

– Dobrze, animatorko, bardzo dobrze. – Valentine i Aubrey bez słowa zachęty z jej strony weszli po schodach i opuścili pomieszczenie. Żaden z nich nie zaoponował. Już to samo w sobie wydało mi się przerażające.

– Burchard pozostanie u szczytu schodów. To człowiek i ma zwyczajny, ludzki słuch. Jeśli będziesz mówić szeptem, nie usłyszy twoich słów.

– Burchard?

– Tak, animatorko, Burchard, mój ludzki sługa. – Spojrzała na mnie, jakby w tym, co powiedziała, zawierało się głębsze znaczenie. Mój wyraz twarzy chyba nie przypadł jej do gustu. Zmarszczyła brwi. I nagle obróciła się na pięcie jak małe białe tornado. Winter podreptał za nią niczym posłuszny psiak napakowany sterydami. Burchard, do niedawna bezimienny mężczyzna, stanął przy zamkniętych drzwiach. Nie patrzył na nas, lecz prosto przed siebie. Miałam taką odrobinę prywatności, na jaką mogłam sobie pozwolić w obecnej sytuacji. Będzie musiało nam to wystarczyć.

Podeszłam do Phillipa, ale on w dalszym ciągu nie chciał na mnie spojrzeć. Długie strąki jego brązowych włosów oddzielały nasze twarze niczym parawan.

– Co się stało, Phillipie?

Jego głos brzmiał jak zbolały szept, ale tak to już bywa, gdy przez dłuższy czas wyjesz na całe gardło. Musiałam stanąć na palcach i nieomal przylgnąć do niego całym ciałem, aby go usłyszeć.

– Zgarnęli mnie z Grzesznych Rozkoszy.

– Robert nie próbował ich powstrzymać? – Z jakiegoś powodu wydało mi się to ważne. Spotkałam Roberta tylko raz, ale jakaś cząstka mnie była wściekła, że nie ochronił Phillipa. Przecież opiekował się całym klubem pod nieobecność Jean-Claude’a. Do jego obowiązków należało również ochranianie Phillipa.

– Nie był dość silny.

Straciłam równowagę i musiałam się czegoś przytrzymać; odruchowo dotknęłam dłońmi jego pokiereszowanego torsu. Cofnęłam się jak oparzona, odsuwając ręce jak najdalej od ciała, były całe we krwi.

Phillip zamknął oczy i oparł się plecami o ścianę. Jego jabłko Adama uniosło się i opadło, gdy z trudem przełknął ślinę. Na szyi miał dwa nowe ślady ukąszeń. Wykrwawi się na śmierć, jeśli nikt nie opatrzy mu tych ran.

Spuścił głowę i spróbował na mnie spojrzeć, ale włosy wpadały mu do oczu. Otarłam zakrwawione dłonie w dżinsy i znów zbliżyłam się do niego, stając na palcach. Odgarnęłam mu włosy z oczu, ale zaraz znów opadły, przesłaniając twarz. To zaczynało mnie coraz bardziej wkurzać.

Odgarnęłam mu włosy do tyłu, aż w końcu osiągnęłam zamierzony efekt. Wreszcie mogłam zobaczyć jego twarz. Włosy miał delikatniejsze, niż mogło się wydawać, grube i przepełnione ciepłem jego ciała. Prawie się uśmiechnął. Łamiącym się głosem wyszeptał:

– Parę miesięcy temu za coś takiego musiałabyś mi zapłacić.

Spojrzałam na niego i zrozumiałam, że Phillip starał się żartować. Boże. Poczułam nieprzyjemny ucisk w gardle.

– Pora iść – rzucił Burchard.

Spojrzałam w te cudne brązowe oczy Phillipa, w których jak w czarnych zwierciadłach tańczyły odbicia płonących pochodni.

– Nie zostawię cię tutaj, Phillipie.

Spojrzał na mężczyznę na schodach, a potem na mnie. Strach sprawił, że wyglądał bardzo młodo i bezradnie.

– Zobaczymy się później – powiedział.

Cofnęłam się o krok.

– Możesz być tego pewien – odparłam.

– Nie każmy jej czekać. To nieroztropne – wtrącił Burchard.

Zapewne miał rację. Phillip i ja jeszcze przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Puls na jego szyi tętnił tak, jakby chciał wyrwać się spod skóry.

Bolało mnie gardło, czułam ucisk w klatce piersiowej. Przez chwilę miałam przed oczami powidoki wywołane blaskiem migoczących pochodni. Odwróciłam się i podeszłam do schodów. My, twarde jak stara skórzana podeszwa pogromczynie wampirów, nie wiemy co to łzy. A w każdym razie nie rozczulamy się publicznie. Trzeba dbać o swój wizerunek.

Burchard otworzył i przytrzymał drzwi. Obejrzałam się przez ramię, spojrzałam na Phillipa i jak idiotka pomachałam do niego. Odprowadził mnie wzrokiem, oczy miał przepełnione przerażeniem, wyglądał jak dziecko, które patrzy na matkę wychodzącą z pokoju, zanim zostały zeń wygnane wszystkie paskudne potwory.

Musiałam go tam zostawić, samotnego, bezradnego i bezbronnego. Boże, dopomóż mi.

Загрузка...