Jak Sieńka otwierał przepustnicę

Rozczarowany i przepełniony smutkiem Sieńka szedł, dokąd nogi go niosły, nie rozglądając się wokół, za to ze wzrokiem zwróconym w głąb siebie. Głupie nogi z przyzwyczajenia zaprowadziły go na plac Chitrowski, który wcale nie był teraz dla niego odpowiednim miejscem. Ktoś go tu zobaczy, doniesie Księciu i adieu, Siemionie Trifonyczu, żegnaj się pan z życiem.

Kiedy się zorientował, dokąd zaszedł, poczuł strach. Podniósł kołnierz marynarki, nasunął kanotierkę na oczy i czym prędzej ruszył w stronę zaułka Triochswiackiego, skąd było już blisko do znacznie bezpieczniejszych okolic.

Nagle ujrzał nadchodzącą z przeciwka Taszkę, o której właśnie przed chwilą myślał. Nie samą, z klientem. Facet wyglądał na subiekta. Pijany, z czerwonym pyskiem. Uczepił się ramienia Taszki, bo sam ledwie nogi przestawiał.

No i proszę, jaka głupia dziewucha, a niby taka honorna! Od niego nie chciała pieniędzy, a za parszywe trzy ruble z byle kim się szlaja. I za nic się jej nie wytłumaczy, że to wstyd i hańba – nie zrozumie. Nic dziwnego, od dziecka chowała się na Chitrowce. I jej matka była dziwką, i babka.

Sieńka chciał podejść i przywitać się. Ona też go widziała, ale nie kiwnęła mu głową, nie posłała uśmiechu. Zrobiła okrągłe, wystraszone oczy i pokazała palcem na swoje włosy. Wetknęła w nie kwiatek, widocznie specjalnie przygotowany na takie okazje, czerwony mak, w języku kwiatów – niebezpieczeństwo.

Ale komu ono groziło, jej czy jemu, Sieńce?

W końcu podszedł i już otwierał usta, żeby o to spytać, lecz Taszka zasyczała:

– Spływaj stąd, durniu. On cię szuka.

– Kto?

Wtrącił się klient, przerywając im rozmowę. Tupnął nogą i dalejże miotać pogróżki:

– Czegoś się przyczepił?! – wrzeszczy. – Ktoś ty taki? To mamzelka! Bo ci pysk rozwalę!

Taszka dała mu kuksańca w bok, szepnęła Sieńce:

– W nocy… Przyjdź w nocy, coś ci opowiem… – i powlokła swego kawalera dalej.

Bardzo się to wszystko Skorikowi nie podobało. Taszka z pewnością nie straszyłaby go bez powodu. Widać coś się wydarzyło. Trzeba będzie do niej zajść.

Z początku miał zamiar doczekać nocy na bulwarze, ale potem przyszła mu do głowy lepsza myśl.

Skoro już znalazł się tu, na Chitrowce, mógłby przecież zejść do podziemi Jerochy i zaopatrzyć się w trochę srebra. W tej chwili pięć prętów, zawiniętych w stare kalesony, leżało w walizce. Dobrze by było wziąć parę sztuk na zapas. Kto wie, co go jeszcze czeka. Może będzie musiał na gwałt opuścić dotychczasowe miejsce pobytu?


* * *

Wziął z piwnicy cztery pręty. A więc teraz miał razem dziewięć. Bądź co bądź, spory kapitał. Nieszczęsnego Aszota Aszotycza, świeć Panie nad jego duszą, już nie ma wśród żywych, ale prędzej czy później znajdzie się jakiś inny pośrednik, miał nadzieję Sieńka. Może to i grzech tak myśleć, lecz – z całym szacunkiem dla zmarłych – żywi także muszą się o siebie zatroszczyć.

Wylazłszy z kryjówki na powrót do piwnicznego pomieszczenia z przyporami (eleganciej będzie powiedzieć: kolumnami), Sieńka zasunął na miejsce wyjęte kamienie, wziął po dwa pręty w każdą rękę i ruszył w ciemności do wyjścia na zaułek Podkołokolny.

Miał przed sobą jeszcze dwa załomy korytarza, kiedy raptem stało się coś strasznego.

Poczuł nagle silne uderzenie w kark i runął twarzą na ziemię, nawet pisnąć nie zdążył. Jeszcze dobrze nie zrozumiał, co to za ciężar się na niego zwalił, kiedy został przygwożdżony do podłogi – ktoś postawił mu na plecach nogę w podkutym buciorze.

Skorik poruszył się, chwytając ustami powietrze. Z lewej ręki wypadły mu pręty i z głuchym brzękiem potoczyły się po kamiennych płytach.

– Aaa! – wrzasnął nieszczęsny Sieńka, a czyjeś stalowe palce chwyciły go za włosy i szarpnęły jego głowę do tyłu tak mocno, że aż kręgi chrupnęły.

Powodowany nie odwagą, lecz zwierzęcym strachem, machnął w górę prawą ręką, w której trzymał pręty. Trafił w coś nad plecami i uderzył jeszcze raz, z całej siły. Znowu udało się trafić. Coś zaryczało głucho, niedźwiedzia łapa, wciąż wczepiona we włosy Sieńki, rozwarła się, a bucior zsunął z jego pleców.

Skorik odtoczył się na bok, stanął na czworakach i pojękując, dał nura w ciemność. Wpadł na ścianę i szarpnął się w tył.

Po stopniach wydostał się na ciemną już ulicę i biegł do samej Łubianki. Tam koło cembrowiny fontanny padł na kolana, zanurzył twarz w wodzie, ochłonął trochę i dopiero wtedy zorientował się, że wypuścił pręty również z prawej ręki.

Ale Bóg z nimi. Grunt, że żyje.


* * *

– Gdzie pana nosiło, Skorikow? – zapytał Nameless, otwierając drzwi mieszkania. I zaraz wziął Sieńkę za rękę i podprowadził bliżej lampy. – Kto pana tak urządził? Co się stało?

Zobaczył guza na czole i spuchnięty nos, którym Skorik uderzył w kamienną podłogę.

– Książę chciał mnie zabić – ponuro odparł Sieńka. – O mało mi nie skręcił karku.

I opowiedział, co się wydarzyło. Dokąd poszedł i po co, oczywiście pominął. Napomknął tylko, że wstąpił w pewnej sprawie do piwnic noclegowni Jeroszenki i tam doszło do tego pożałowania godnego precedentu.

– Incydentu – poprawił go odruchowo Erast Pietrowicz. Jego czoło przecięła pozioma zmarszczka. – Dobrze się pan przyjrzał Księciu?

– A po co miałbym mu się przyglądać? – Skorik posępnie badał w lustrze swoją fizjonomię. Nos wyglądał jak pieczony kartofel. – A kto inny chciałby mnie załatwić? Biedota z Jerochy nie jest taka skora do bitki, a ten zaatakował bez uprzedzenia i bił, żeby zabić. To albo Książę, albo ktoś z talii. Na pewno nie Oczko, bo on od razu by dziabnął nożem albo wbił sztylet w oko. A gdzież to sensei Masa?

– Na randce. – Pan Nameless ujął Sieńkę pod brodę i obracał jego twarz na wszystkie strony, sycąc oczy efektownym widokiem. – Trzeba by przyłożyć kompres. A tu posmarować maścią. To nie boli?

– Boli! – wrzasnął Sieńka, gdyż Erast Pietrowicz mocno ścisnął mu palcami nos.

– No nic, do wesela się zagoi. Nie jest z-złamany.

Pan Nameless był w długim jedwabnym szlafroku, a jego włosy okrywała cienka siatka, która chroniła fryzurę. Sieńka też miał taką. Nazywała się garde-façon.

Ciekawe, jak mu poszło ze Śmiercią, pomyślał Skorik, zerkając spode łba na gładką twarz inżyniera. Cóż, wiadomo jak. Taki przystojniak zawsze dopnie swego.

– A więc tak, herr Szopenhauer – oznajmił Erast Pietrowicz, kończąc smarować gębę Sieńki jakimś pachnącym świństwem – od dziś ma się pan nie ruszać na krok beze mnie i Masy. Zrozumiano?

– A co tu jest do rozumienia…

– Doskonale. Teraz proszę się położyć i rzucić w objęcia Morfeusza.

Sieńka, owszem, położył się, ale z Morfeuszem jakoś długo mu nie wychodziło. Albo zaczynał szczękać zębami, albo trzęsły nim dreszcze, w żaden sposób nie mógł się rozgrzać. Nic dziwnego! O mało nie zginął, śmierć go musnęła swoim lodowatym tchnieniem.

Sieńka przypomniał sobie, że miał wstąpić do Taszki. Przecież chciała mu coś powiedzieć, o czymś go uprzedzić. Powinien się do niej wybrać, ale na samą myśl o tym, że miałby znowu znaleźć się na Chitrowce, zaczął jeszcze bardziej dygotać.

Lepiej poczekać do rana. Może jutro wszystko wyda się mniej straszne.

Z tą nadzieją zasnął.


* * *

Jednak nazajutrz wciąż bardzo się bał. Pojutrze również. Trwało to długo, cały tydzień. Rano i za dnia było jako tako: dzisiaj, myślał Sieńka, kiedy się ściemni, na pewno przezwyciężę strach, ale pod wieczór było już gorzej, a nogi za nic nie chciały go zanieść na Chitrowkę.

Jednakże w ciągu tych dni Sieńka nie tylko się bał. Miał wiele różnych rzeczy do roboty, i to takich, przy których można zapomnieć o bożym świecie.

Zaczęło się od tego, że Erast Pietrowicz zaproponował:

– Może chcesz obejrzeć mój Latający Dywan?

Niedługo przedtem mieli rozmowę. Sieńka zaklinał gospodarza na wszystkie świętości, żeby nie zwracał się do niego per „pan” i „Skorikow”, bo to go obraża.

– Obraża? – zdumiał się Nameless. – Że mówię per „pan”? Pan przecież, chyba się nie mylę, uważa się za dorosłego. Między dorosłymi ludźmi zwracanie się do siebie na „ty” musi być obustronne, a ja na razie nie jestem g-gotów przejść w stosunkach z panem na tę formę.

– Ależ ja bym w życiu nie mógł panu powiedzieć „ty”! – wystraszył się Skorik. – Niech Bóg broni. Ale Masie mówi pan „ty”, robi mu pan ten zaszczyt. A ja to już dla pana w ogóle nie jestem człowiekiem.

– Widzi pan, Skorikow… To znaczy, przepraszam, panie Skorikow – dobił Sieńkę do reszty inżynier. – Masie mówię „ty”, a on mi „pan”, ponieważ w Japonii pan i sługa mogą zwracać się do siebie jedynie w taki sposób. Zgodnie z japońską tradycją wszelkie niuanse językowe są bardzo surowo respektowane. Istnieje tam około dziesięciu różnych form zwracania się na „ty” i na „pan” w zależności od rodzaju relacji, w jakich pozostają ze sobą rozmawiające osoby. Zwrócić się do sługi w inny sposób, niż nakazuje obyczaj, to wielka niezręczność i przykry błąd językowy.

– A u nas do prostych ludzi tylko inteligencja zwraca się na „pan”, bo chce im okazać pogardę. Dlatego lud inteligentów nie lubi.

Ledwie Erasta Pietrowicza przekonał. O tym, żeby nazywał go zwyczajnie i swojsko Sieńką, w ogóle nie było mowy. Jednak zamiast „Skorikow” zgodził się zwracać do niego per „Sienia”, jak do paniczyka w krótkich spodenkach. Cóż, trzeba było to znosić.

Kiedy Skorik zamrugał oczami, słysząc o Latającym Dywanie (po Eraście Pietrowiczu spodziewał się zresztą wszystkiego, nawet czarów), Nameless uśmiechnął się.

– To nie ten z baśni, oczywiście. Nazwałem tak mototriped, czyli trójkołowiec, pojazd samobieżny mojej własnej konstrukcji. Chodźmy, obejrzysz go.

Na podwórzu, w wozowni, stała kolaska przypominająca dorożkę na resorach, ale zwężająca się ku przodowi i nie na czterech kołach, lecz na trzech; przednie było niewysokie, dwa tylne – większe. Tam gdzie w dorożce znajduje się kozioł i tarcza z numerem, tu sterczało kółko na żelaznym drążku, a oprócz tego jakieś dźwigienki i dyngsy. Siedzenie było z chromowej skóry, trzyosobowe. Inżynier pokazywał i objaśniał:

– Po prawej, tu gdzie kierownica, jest miejsce dla szofera. Po lewej – dla asystenta. Szofer to taki woźnica, tylko kieruje nie koniem, lecz s-silnikiem. Asystent to jego pomocnik. Niekiedy trzeba we dwójkę naprzeć na kierownicę, przytrzymać dźwignię lub po prostu pomachać chorągiewką, żeby piesi zeszli z drogi.

Sieńka nie od razu skumał, że ta kolasa jedzie sama, bez konia. W żelaznej skrzyni, którą umieszczono pod siedzeniem, według objaśnień Erasta Pietrewicza (ale to chyba jakieś brednie) kryła się siła dziesięciu koni i dlatego ów mototriped mógł jakoby jechać drogą szybciej niż najbardziej luksusowa dorożka.

– Wkrótce nikt już nie zechce jeździć pojazdami ciągnionymi przez konie – kontynuował Erast Pietrewicz. – Wszyscy będą korzystać z takich oto aut z silnikiem spalinowym. Koni przestanie się używać do ciężkiej pracy i z wdzięczności za tysiące lat wiernej służby człowiekowi pozwoli im się swobodnie paść na łąkach. No, może najpiękniejsze i najżwawsze zostaną wzięte pod wierzch albo będą służyć do romantycznych przejażdżek przy księżycu, ale wszystkie inne pójdą na zasłużoną emeryturę i wypoczynek.

No, z tą emeryturą to już przesada, pomyślał Skorik. Kiedy konie staną się niepotrzebne, ludzie je zabiją na skórę i mięso, nie będą ich żywić na piękne oczy. Ale nie chciał się sprzeczać z inżynierem, bo ciekawiło go, co tamten jeszcze powie.

– Widzisz, Sienia, projekt przystosowanego do każdego rodzaju drogi m-mototripedu wybrałem jako temat mojej zeszłorocznej pracy dyplomowej w Instytucie Technologicznym…

– A co, to znaczy, że jeszcze niedawno był pan studentem? – zdziwił się Skorik. Na oko Erast Pietrowicz miał całkiem sporo lat. Ze trzydzieści pięć, a może i więcej – przecież nawet skronie zdążyły mu już posiwieć.

– Nie, specjalizację inżyniera mechanika uzyskałem w Bostonie jako ekstern. A teraz nadszedł czas, bym wcielił moją ideę w życie i przetestował ją praktycznie.

– A jeżeli nie zechce ruszyć? – zapytał Sieńka, przyglądając się z podziwem reflektorowi w mosiężnej oprawie z przodu maszyny.

– Ależ nie, jeździ doskonale, ale to za m-mało. Mam zamiar ustanowić na moim mototripedzie rekord – pokonać trasę z Moskwy do Paryża. Start jest wyznaczony na dwudziesty trzeci września, tak że czasu na przygotowania pozostało niewiele, zaledwie nieco ponad dwa tygodnie. A przedsięwzięcie jest trudne, prawie niemożliwe. Niedawno podobną próbę podjął baron von Liebnitz, ale jego auto nie zdało egzaminu na rosyjskich drogach, rozbiło się. Mój Latający Dywan sobie z nimi poradzi, jako że konstrukcja trójkołowa jest zwrotniejsza niż czterokołowa, udowodnię t-to. Aha, i jeszcze coś, zobacz.

Sieńka nigdy nie widział Erasta Pietrowicza tak ożywionego. Oczy, zwykle chłodne, spokojne, teraz błyszczały, na policzkach miał rumieńce. Trudno było pana Namelessa poznać.

– Zamiast nowomodnych opon pneumatycznych, odpowiednich do jazdy po asfaltowej szosie, ale zwykle nieprzydatnych na naszych bezdrożach, skonstruowałem pełne, k-kauczukowe, wzmocnione stalowym drutem.

Skorik dotknął palcem czarnej opony. Była sprężysta, o jakby brodawkowatej powierzchni.

– Wzorem konstrukcji jest triped producenta z Mannheimu, Benza, Patent – Motorwagen, ale Latający Dywan jest o wiele d-doskonalszy! Silnik herr Benza w jego nowym Welo ma zaledwie moc trzech koni mechanicznych, a przekładnię zębatą umieszczono na tylnej osi, u mnie zaś, spójrz tylko, znajduje się na ramie, i silnik ma pojemność prawie tysiąca centymetrów sześciennych! To pozwala osiągnąć prędkość trzydziestu wiorst na godzinę. A na drodze asfaltowej – trzydziestu pięciu, może nawet czterdziestu! Możesz to sobie wyobrazić?

Podniecenie inżyniera udzieliło się Sieńce. Powąchał siedzenie pachnące skórą i naftą. To było bardzo przyjemne.

– A jak się jedzie tym Dywanem?

– Siadaj tutaj. Wszystko ci pokażę. – Erast Pietrowicz z zapałem począł udzielać Sieńce objaśnień, a ten, zadowolony, mościł się na sprężynującym siedzeniu. – No już, zaraz ruszysz. To największa przyjemność, jaką znam, trudno ją z czymkolwiek porównać. Tylko ostrożnie, nie spiesz się. Prawą nogę postaw na pedale sprzęgła i naciśnij do oporu. To jest regulator zapłonu. Przekręć tutaj. Słyszysz? To iskra dotarła do paliwa. Za pomocą dźwigni otwierasz zawory. Świetnie. Teraz zwolnij hamulec ręczny, żeby nie blokować kół. Przesuń przekładnię – to ta dźwignia. I powoli spuszczaj nogę ze sprzęgła, jednocześnie otwieraj p-przepustnicę, która…

Sieńka ujął żelazny drążek, dźwięcznie zwany przepustnicą, i pociągnął go ku sobie, a samobieżny pojazd nagle ruszył z miejsca.

– Aaa! – wrzasnął Skorik ze strachu i zachwytu. Wnętrzności mu się ścisnęły, jak gdyby zjeżdżał na sankach z oblodzonej góry. Trójkołowiec sam wyjechał z wrót wozowni, z przeciwka niebezpiecznie zaczęła się przybliżać ściana i w następnej chwili Sieńka poleciał piersią na koło kierownicy. Rozległ się pisk, trzask rozbitego szkła i jazda się skończyła.

Tuż przed sobą Skorik widział czerwone cegły, po których pełzła zielona gąsienica. W uszach mu dzwoniło, bolały go żebra, ale wszystkie kości chyba miał całe.

Usłyszał przybliżające się z tyłu niespieszne kroki, zobaczył, że na jednym z zegarów pękło szkło, a z drugiego w ogóle wypadło, i wciągnął głowę w ramiona. Proszę, niech pan bije, Eraście Pietrowiczu, nie żałuje ręki, największe cięgi to dla takiego durnia za mało.

– …która reguluje dopływ paliwa, i dlatego należy się z nią obchodzić bardzo delikatnie – kontynuował wyjaśnienia pan Nameless jakby nigdy nic. – Ty, Sienia, szarpnąłeś zbyt gwałtownie.

Sieńka wysiadł z wozu ze spuszczoną głową. Kiedy zobaczył zgnieciony reflektor, jeszcze niedawno taki elegancki i błyszczący, aż szloch mu się wyrwał z piersi. Co za nieszczęście, co za pech!

– Nic nie szkodzi – pocieszył go inżynier i przysiadł w kucki. – Takie drobne stłuczki w automobilizmie to rzecz powszednia. Zaraz wszystko naprawimy. Bądź tak dobry, Sienia, i przynieś skrzynkę z narzędziami. P-pomożesz mi? Zdjąć we dwóch pokrywę to nic trudnego. Gdybyś wiedział, jak bardzo mi brakuje pomocnika!

– A sensei? - Skorik, który już miał zawrócić do wozowni po narzędzia, przystanął. – Nie pomaga panu?

– Masa to konserwatysta i zagorzały wróg p-postępu – wyjaśnił z westchnieniem Erast Pietrowicz, wkładając skórzane rękawice.


* * *

To była prawda. Z powodu rzeczonego postępu inżynier i Masa sprzeczali się zażarcie niemal codziennie.

Na przykład: Erast Pietrowicz przeczytał w porannej gazecie o otwarciu nowego połączenia kolejowego na Zabajkalu i skomentował tę wiadomość, mówiąc, że to wielka wygoda dla mieszkańców regionu. Dawniej podróż z Irkucka do Czyty trwała cały miesiąc, a teraz – zaledwie dobę. A więc to czysty zysk, można wykorzystać ten czas, na co tylko się chce. Oto, powiedział Erast Pietrowicz, w czym kryje się prawdziwy sens postępu – w oszczędności czasu i wydatkowanej energii.

Na to Japończyk: ludzie wcale nie zyskali miesiąca życia, lecz go im odebrano. Dawniej mieszkańcy Irkucka nie wyjeżdżali z domu bez prawdziwej potrzeby, a teraz zaczną się szwendać bez sensu tam i z powrotem. Można jeszcze zrozumieć, gdyby wybierali się na pieszą wędrówkę, przemierzając z mozołem góry i przepływając rzeki. A tak to rozsiądą się na miękkim siedzeniu w wagonie, ledwo zdążą się rozejrzeć dookoła – i już po podróży. W dawnych czasach, kiedy człowiek podróżował, rozumiał, że życie jest Drogą, a teraz będzie mu się wydawało, że to wyściełana ławka w wagonie. Kiedyś ludzie byli silni i wytrzymali, wkrótce staną się ociężali i słabi, obrosną tłuszczem. Tłuszcz. Do tego właśnie sprowadza się cały postęp.

Pan Nameless rozgniewał się. To już przesoliłeś, powiada. Tłuszcz? No i dobrze, dlaczego nie? Zresztą tłuszcz jest tym, co w organizmie najcenniejsze, źródłem energii i sił na wypadek ewentualnych wstrząsów. Chodzi po prostu o to, by ów tłuszcz nie gromadził się w określonych częściach organizmu społecznego, lecz rozkładał się równomiernie, dlatego właśnie powstało pojęcie postępu, czyli tak zwanej ewolucji społecznej.

Masa nie poddawał się. Tłuszcz, dowodził, to element cielesności, a istotą człowieka jest dusza. Postęp sprawia, że dusza ludzka obrasta tłuszczem.

Nie, sprzeciwił się Erast Pietrowicz. Skąd taka pogarda dla ciała? Ono właśnie jest życiem, a dusza, jeśli w ogóle istnieje, należy do wieczności, a więc do śmierci. Nie bez przyczyny w językach słowiańskich życie nazywa się również żywotem, tak jak brzuch. Zresztą również Japończycy za siedlisko duszy uważają nie co innego, tylko właśnie brzuch.

Erast Pietrowicz i sensei toczyli dalej spór o to, czy wraz z postępem zmienia się system wartości, czy też nie.

Pan Nameless twierdził, że tak: wszelkie wartości stają się jeszcze cenniejsze, przede wszystkim dlatego, że człowiek wyżej ceni siebie samego, a także swój czas i wysiłek, Masa natomiast oponował. Był zdania, że jest na odwrót – ponieważ od pojedynczego człowieka i jego wysiłku niewiele zależy, wartości tracą na znaczeniu. Skoro dzięki postępowi połowę ludzkiej pracy wykonują różne maszyny i urządzenia, człowiek może przeżyć całe życie, a dusza się w nim nigdy nie obudzi, zatem nie zrozumie on, co to prawdziwe wartości.

Sieńka słuchał, ale nie mógł się zdecydować, za czyją opinią się opowiedzieć. Z jednej strony rację miał Erast Pietrowicz. Choćby w takiej Moskwie – naprawdę widać postęp; wkrótce zaczną kursować elektryczne tramwaje, świecą już jasno latarnie, otwarto kinematograf, a wszystkie wartości co dzień rosną w cenie. Jajka na rynku kosztowały dawniej dwie kopiejki za dziesięć sztuk, a teraz trzy. Dorożkarze za trasę od Suchariewki do Zamoskworiecza żądali pół rubla, a dziś nie mniej niż siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kopiejek. Albo na przykład papierosy…

Ale nie można też powiedzieć, żeby ceny różnych wartości wyłącznie szły w górę. Postęp przynosi również korzyści. Co innego buty szyte ręcznie, co innego – z fabryki obuwia. Te pierwsze oczywiście są droższe, tak więc już prawie się ich nie robi.


* * *

Jednak wkrótce stało się dla Sieńki jasne, że Erast Pietrowicz, jeśli chodzi o wartości, w ogóle nic nie kuma.

Wypróbowywali Latający Dywan na Mytnej. Skręcali z dużą prędkością za róg – Erast Pietrowicz obracał kierownicą, Sieńka naciskał klakson, ale przechodziło tamtędy akurat stado krów. Co rozumie takie głupie bydlę? Nic. No i najechali z rozpędu na ostatnią krowę.

Nawet nie zdążyła zaryczeć, momentalnie nakryła się kopytami. Padła biedaczka trupem i tyle.

Sieńce, prawdę mówiąc, nie tyle krowy było żal, ile maski. Dopiero co zamontowali nową latarnię w miejsce poprzedniej, rozbitej o ceglany mur. Taki reflektor wart jest pięćdziesiąt rubli, to nie żarty.

Kiedy Sieńka narzekał i zbierał odłamki szkła, inżynier zdążył pastuchowi zapłacić za krowę – jak myślicie, ile? – sto rubli. Widział kto coś podobnego! I to za zwykłą krasulę, która na targu kosztuje nie więcej niż trzydzieści.

W dodatku, gdy tylko pastuch, bezwstydny zdzierca, schował setkę za podszewkę czapki, krowa wstała i poszła dalej jakby nigdy nic, tylko wymiona jej się kołysały.

Skorik od razu chwycił pastucha za rękaw: no już, oddawaj forsę.

A Erast Pietrowicz na to:

– Po pierwsze, nie „oddawaj”, tylko „proszę oddać”. Po drugie, to niepotrzebne. Niech te pieniądze będą zadośćuczynieniem za straty moralne.

To znaczy, że co, kto poniósł straty moralne? Krowa?

Ów incydent miał istotne konsekwencje, a owe konsekwencje przyniosły epokowe rezultaty.

Konsekwencje były dziełem Sieńki, rezultaty – Erasta Pietrewicza.

Tegoż dnia Skorik narysował na kartce papieru projekt żelaznego kabłąka, który można by umieścić przed reflektorem, żeby krowy, kozy czy psy, które zderzą się z pojazdem, nie wyrządzały szkód. A po kolacji przepytał dokładnie pana Namelessa i Japończyka, co i gdzie kupują oraz ile komu za to płacą. Było to prawdziwe śledztwo. Sieńka słuchał i nie mógł wyjść ze zdumienia. Erast Pietrowicz, mimo że amerykański inżynier, w najprostszych sprawach okazał się kompletnym durniem. Za wszystko płacił trzy razy drożej, niż należało, i nawet nie próbował się targować. Wynajem mieszkania kosztował go trzysta rubli! Sensei też nie był lepszy. Oprócz Drogi i powodzenia u kobiet niewiele go obchodziło. I to się nazywa kamerdyner!

Sieńka wbił im trochę rozumu do głowy i wyjaśnił, ile co kosztuje, a ci – znawcy wartości – słuchali jak urzeczeni.

Inżynier patrzył na Sieńkę i z podziwem kiwał głową. No i tu dochodzimy do wspomnianych rezultatów.

– Jesteś niezwykłym młodym człowiekiem, Sienia – rzekł z dumą Erast Pietrowicz. – Odznaczasz się mnóstwem t-talentów. Twój pomysł zderzaka na maskę jest kapitalny. Należałoby opatentować ten wynalazek i nazwać go na twoją cześć, na przykład, amortyzatorem Skorikowa. Albo antishockerem czy bumperem, od angielskiego bump. Jesteś urodzonym wynalazcą. To raz. Zdumiewają również twoje uzdolnienia ekonomiczne. Jeżeli zgodzisz się zostać moim skarbnikiem, chętnie powierzę ci pieczę nad swoimi wydatkami. Jesteś prawdziwym finansistą. To dwa. Oprócz tego zdumiewa mnie twoja smykałka techniczna. Tak zręcznie przedmuchujesz karburator, tak szybko zmieniasz koło! Otóż, Siemionie Skorikow, proponuję ci posadę mechanika aż do czasu mego wyjazdu do Paryża. To t-trzy. Nie spiesz się z podjęciem decyzji, dobrze ją przemyśl.

No cóż, jak się człowiekowi szczęści, to we wszystkim. Najpierw nic, nic, nic, zachmurzone niebo bez jednej gwiazdki, a potem całe wygwieżdżone, usypane gwiazdami.

Kim był całkiem jeszcze niedawno Sieńka Skorikow? Nikim, żukiem gnojarzem. A teraz jest i kochankiem Śmierci (tak, tak, usłyszał to na własne uszy), i bogaczem, i wynalazcą, i finansistą, i mechanikiem. Prawdziwa kariera, której można pozazdrościć. O ileż to lepsze niż być szóstką w talii Księcia!


* * *

Sieńka przez cały dzień miał teraz zajęcie. O tym, że powinien odwiedzić Taszkę, przypominał sobie dopiero wieczorem, przed snem. Wcześniej nie miał na to czasu.

Czyż nie musiał czyścić i naprawiać trójkołowca?

Biegać po zakupy do sklepów i sklepików?

Pilnować sprzątacza, dozorcy, kucharki (najął staruszkę do gotowania ludzkiej strawy, miał już dość surowego żarcia)?

Sensei zdał się we wszystkim na Sieńkę i zupełnie się rozleniwił. Nieraz klęczał bitą godzinę z zamkniętymi oczami (Japończycy tak się modlą – nawiązują kontakt z własną duszą, której siedliskiem jest brzuch), kiedy indziej znów przepadał gdzieś razem z Erastem Pietrowiczem. Albo miał randkę. Lub nagle postanawiał udzielić Sieńce lekcji japońskiej sztuki walki.

Wtedy Skorik musiał odkładać na bok wszelkie inne zajęcia. Biegał z Masą jak szalony po podwórzu, wspinał się na rynnę, wywijał rękami i nogami na wszystkie strony.

Było to może i pożyteczne, zarówno dla zdrowia, jak i dla obrony przed ewentualnymi napastnikami, ale – po pierwsze – Sieńka nie miał na te zajęcia czasu, a – po drugie – tak go potem kości bolały, że dosłownie nie mógł się wyprostować.

Na Chitrowce mieszkał pewien staruszek, który dawniej pracował jako sanitariusz w szpitalu dla wariatów. O pacjentach tego zakładu opowiadał tak niezwykłe historie, że wprost nie można było się dość nasłuchać. Sieńka niekiedy także czuł się kimś w rodzaju sanitariusza. Zupełnie jakby mieszkał z umysłowo chorymi. Na pozór zwyczajni ludzie, niby całkiem rozsądni, a czasami zachowują się jak czubki.

Weźmy na przykład samego pana Namelessa. Przecie nie żaden Japończyk, normalny człowiek, a hołduje jakimś dziwacznym obyczajom. Że w swoim gabinecie cuduje nad projektami i coś pisze, to rzecz zrozumiała, ale kiedyś, gdy Sieńka zerknął mu przez ramię, z ciekawości, co też takiego rysuje, po prostu zdębiał: inżynier nie posługiwał się piórem ani ołówkiem, lecz pędzelkiem z drewnianą rączką, jakiego używa się do kleju, i stawiał nie litery, tylko jakieś cudaczne gryzmoły, które nie wiadomo co miały znaczyć.

Niekiedy też zaczynał spacerować po pokoju, z chrzęstem przesuwając w palcach różaniec z zielonych kamyków, i mógł oddawać się temu zajęciu całymi godzinami.

Kiedy indziej znów siadał, wbijał wzrok w ścianę i bez końca wpatrywał się w jeden punkt. Sieńka raz nawet usiłował się dopatrzyć, co też takiego inżynier widzi w tej ścianie, ale nic nie zobaczył, nawet pluskwy czy choćby najmniejszego robaczka, a gdy chciał zapytać, co tam tak zainteresowało Erasta Pietrowicza, Masa, który akurat znalazł się obok, chwycił go bez pardonu za kołnierz, wywlókł z gabinetu i powiedział: „Kiedy pan medytuje, nie wolno mu przeszkadzać”. Ale nad czym medytował, skoro nic tam nie było?

Oprócz zajęć związanych z przygotowaniem Latającego Dywanu do pokonania trasy Moskwa – Paryż, pan Nameless miał jeszcze jakieś inne tajemnicze sprawy, w które Skorik nie był wprowadzony. Prawie co wieczór o dziewiątej Erast Pietrowicz znikał i wracał późno, a nieraz nie pokazywał się do samego rana. Sieńka w związku z tym miewał bardzo nieprzyjemne wizje. Raz nawet z tobołu brudnej bielizny, przygotowanej do prania, wyciągnął koszulę inżyniera i zaczął ją obwąchiwać, czy aby nie pachnie Śmiercią (tego miętowego, odurzającego zapachu nie sposób było z niczym pomylić). Ale nie wyczuł znajomej woni.

Czasami pan znikał również na całe dnie, lecz powód jego nieobecności pozostawał nieznany.

Pewnego razu, kiedy Erast Pietrowicz przed wyjściem z domu poprawiał kołnierzyk i czesał się przed lustrem dłużej niż zazwyczaj, Skorik poczuł nagle niepohamowany przypływ zazdrości. Nie mogąc go opanować, wymknął się, niby to po zakupy, na ulicy zaś ruszył za inżynierem, by wyśledzić, dokąd ten idzie – czy aby nie na spotkanie z wiadomą amoralną niewiastą.

Okazało się, że owszem, na spotkanie, ale – chwała Bogu – nie z osobą, którą Sieńka miał na myśli.

Pan Nameless wszedł do kawiarni „Rivoli”, usiadł przy stoliku i zatopił się w lekturze gazet – przez szklaną witrynę Skorik wszystko widział. Po pewnym czasie zorientował się, że nie tylko on interesuje się Erastem Pietrowiczem. Niedaleko, koło modnego sklepu, stała jakaś panna i patrzyła tam, gdzie Skorik. Najpierw usłyszał ciche pobrzękiwanie i ani rusz nie mógł zrozumieć, skąd ono dobiega. Później zauważył, że do mankietów dziewczyny przyszyte są maleńkie dzwoneczki, a jej szyję zdobi naszyjnik w kształcie żmii, która wygląda całkiem jak żywa. Jasna sprawa – dziewczyna była dekadentką, w Moskwie namnożyło się takich wiele w ostatnich czasach.

Z początku Sieńka pomyślał, że panna na kogoś czeka i zapatrzyła się po prostu na przystojnego bruneta – co w tym dziwnego? Ale potem dziewczyna energicznie kiwnęła głową, przeszła na drugą stronę ulicy i już była w kawiarni.

Erast Pietrowicz odłożył gazetę, wstał na powitanie przybyłej i pomógł jej zająć miejsce. Zamienili przy tym parę słów, po czym inżynier zaczął coś pannie czytać z gazety.

No, czy nie półgłówek?

Sieńka na tym zakończył obserwację. Uspokoił się. Po co się zadręczać, skoro pan Nameless najzwyczajniej nie ma oczu? Widział Śmierć, rozmawiał z nią, patrzył jej w twarz, a emabluje jakąś wyleniała kotkę.

Nie, Sieńka absolutnie nie potrafił go rozgryźć.

Weźmy chociażby przeprowadzkę.

Dwa dni wcześniej, nim Skorik obserwował rendez-vous w „Rivoli”, nagle ni z tego, ni z owego pan Nameless zarządził przeprowadzkę z dotychczasowego miejsca zamieszkania. Przenieśli się za Suchariewkę, do koszar spasskich, na kwaterę oficerską. Dlaczego, z jakiego powodu, nikt Sieńce nie wyjaśnił. Ledwo co zaczynali się na dobre urządzać – Sieńka zawiesił półeczki w gabinecie, najął ludzi do wyfroterowania parkietu, zamówił u rzeźnika pół tuszy cielęcej – i masz! A przecież mieszkanie zostało opłacone za dwa miesiące z góry, czyli sześćset rubli poszło jak psu pod ogon.

Spieszyli się niczym do pożaru, rzeczy wrzucili byle jak do dwóch dorożek i odjechali.

Nowa kwatera też była całkiem niezła, z osobnym wejściem, tylko wyniknął pewien kłopot z miejscem na trójkołowiec. Sieńka dwa dni urabiał portiera Micheicza, wydudlił z nim cztery samowary herbaty, nie pożałował sześciu rubli, a potem dorzucił jeszcze trzy i pół – i dopiero wtedy udało mu się wydębić klucze od stajni (gdzie koni i tak nie było, jako że pułk wyjechał podbijać Chiny).

Podczas gdy Skorik ugadywał Micheicza, Masa zajął się żoną portiera, co poszło znacznie szybciej. Tak więc urządzili się całkiem nieźle, nie można narzekać – mieli dach nad głową, Latający Dywan stał w suchym i ciepłym pomieszczeniu, Micheicz traktował ich z szacunkiem, a jego małżonka, Fiodora Nikitiszna, co dzień przynosiła im ciasteczka i kompot.

Ostatniego dnia spokojnego życia, zanim wszystko znowu stanęło na głowie, Sieńka podejmował na nowym miejscu gości – brata Waniuszę i sędziego Kuwszynnikowa. Kiedy przenieśli się tu z poprzedniego mieszkania, Sieńka od razu wysłał list z zawiadomieniem: mieszkam teraz pod takim a takim adresem, będę szczęśliwy, mogąc gościć u siebie kochanego brata, Iwana Trifonowicza, proszę przyjąć zaproszenie, itede… Ippolit Iwanowicz odpisał: dziękuję, wkrótce przybędziemy w odwiedziny.

I dotrzymał słowa, przyjechali obaj.

Z początku sędzia rozglądał się podejrzliwie, czy to nie jakiś podstęp. Kiedy w przedpokoju pojawił się Masa w samych tylko białych kalesonach do rensiu, sędzia nachmurzył się i położył Wańce rękę na ramieniu. Malec także zagapił się na Japończyka, a kiedy Masa klepnął się rękami po brzuchu i ukłonił, Waniuszka aż się zająknął z przestrachu.

Sprawy wyglądały marnie. Sędzia już zawracał do drzwi (na wszelki wypadek kazał dorożkarzowi czekać), ale wtedy na szczęście wyszedł z gabinetu Erast Pietrewicz i jedno spojrzenie na kulturalnego człowieka w aksamitnej bonżurce i z książką w ręku wystarczyło, by Kuwszynnikow natychmiast się rozchmurzył. Było oczywiste, że tak wytworny gość nie może mieszkać w złodziejskiej melinie.

Przedstawili się sobie z wyszukaną uprzejmością, po czym Erast Pietrowicz nazwał Sieńkę swoim pomocnikiem i zaprosił sędziego do gabinetu na kubańskie cygaro. O czym ze sobą rozmawiali, pozostało dla Skorika tajemnicą, ponieważ on sam zaprowadził Wańkę do stajni, pokazał mu pojazd, a następnie przewiózł go po dziedzińcu. Podnosił i opuszczał dźwignie, operował podstępną przepustnicą, kręcił kierownicą, a Wańka tylko naciskał klakson i pokrzykiwał z zachwytu.

Długo tak jeździli, zużyli pół wiadra paliwa, ale Sieńka nie chciał odbierać bratu przyjemności. Potem wyszedł sędzia, żeby zabrać Waniuszę do domu. Na pożegnanie uścisnął Sieńce rękę i mrugnął do niego, jakby chciał mu dodać otuchy.

I goście odjechali.

A wieczorem, przed snem, Skorik podszedł do lustra, żeby sprawdzić, czy nie przybyło mu włosków na brodzie, i odkrył na policzkach cztery nowe – trzy na prawym i jeden na lewym. Razem było ich teraz trzydzieści siedem, i to nie licząc tych nad górną wargą.

Z przyzwyczajenia pomyślał Sieńka o Taszce i wsłuchał się w siebie – zaraz serce mu mocniej piknie.

Ale nie piknęło.

Zmusił się, by przypomnieć sobie o Księciu, o tym, jak on, Sieńka, musiał uciekać z piwnicy.

No cóż, Książę, ucieczka, i co z tego? Ma teraz z tego powodu całe życie trząść się ze strachu?

Ponad tydzień bał się nawet pomyśleć o tym, żeby się wybrać na Chitrowkę, aż tu nagle poczuł: już czas, może iść.

Загрузка...