Nowe życie wyglądało tak.
W dzień chodzili golić, w nocy – stukać.
Golili przeważnie na Starym Placu, na rynku albo na Marosiejce, pełnej małych sklepików, czy na Warwarce, niekiedy na Ilince, gdzie jest wielu bogatych kupców i maklerów, ale nigdy nie zapuszczali się dalej. Procha, prowodyr, mawiał, że to „jeden skok od Chitrowki” – to znaczy, że w razie czego można szybko dać drapaka między tamtejsze podsienia i zaułki, gdzie człowieka nikt nie znajdzie.
Nowego rzemiosła nauczył się Sieńka szybko. Było to łatwe, wesołe zajęcie.
Michejka Puchacz wypatrywał ofiarę, tak zwanego karasia – jakiegoś gapowatego głupka – i sprawdzał, czy jest przy forsie. To było jego zadanie. Podchodził bliziutko, kręcił się chwilę, po czym dawał znak głową: dobra jest, można. Sam nigdy nie kradł – nie miał niezbędnej zręczności w palcach.
Następnie do akcji wkraczał Skorik. Jego zadaniem było sprawić, żeby ofiara zagapiła się na coś i zapomniała o pilnowaniu kieszeni. Są na to różne sposoby. Można zacząć bójkę z Puchaczem, ludzie zawsze lubią sobie na coś takiego popatrzeć. Można też środkiem jezdni przespacerować się na rękach, pociesznie wymachując przy tym nogami (co Sieńka potrafił od maleńkości). A najprostsza metoda to zwalić się frajerowi pod nogi, niby to w ataku padaczki, krzycząc: „Słabo mi! Umieram!” Wtedy, jeśli trafi się ktoś litościwy, na pewno się zatrzyma, żeby popatrzeć, jak chłopczyna wije się i skręca, a jeśli nawet zdarzy się człowiek bez serca, który nie przystanie i pójdzie dalej, tyle że z ciekawości się obejrzy, to też wystarczy – ProszĘ więcej nie trzeba. Szast – prast i gotowe. Pieniążki były twoje, kochasiu, a teraz są nasze.
Stukanie Sieńka mniej lubił. A właściwie, można powiedzieć, wcale mu się nie podobało. Wieczorem, również gdzieś w pobliżu Chitrowki, wypatrywali samotnego bobra (to odpowiednik karasia, tyle że podpity). Tutaj też najważniejsze zadanie miał Procha. Podbiegał od tyłu i pięścią, w której zaciskał kawałek ołowiu, z rozmachem uderzał ofiarę w skroń. Kiedy napadnięty już leżał bez przytomności, przyskakiwali doń z obu stron Skorik i Puchacz. Zabierali mu pieniądze, zegarek i co tam jeszcze miał, ściągali z niego marynarkę i sztyblety, o ile były coś warte. Jeżeli nie padał od pierwszego ciosu, nie wdawali się w dalszą bójkę z takim bykiem. Procha od razu się zmywał, a Skorik i Puchacz nie wysuwali nosa z kryjówki.
Ta robota też nie była trudna, ale jakby wbrew sumieniu. Sieńka z początku czuł się paskudnie – a jeżeli cios Prochy okaże się śmiertelny? – ale potem jakoś przywykł. Po pierwsze, Procha uderzał ołowianką, a nie szpadryną ani basałykiem. Po drugie, Bóg czuwa nad pijanymi, to wiadomo. No i łby mają twarde.
Majdan sprzedawali paserom z buninowskiej noclegowni. Niekiedy zdobycz warta była zaledwie jednego rubla, ale gdy się poszczęściło, to i pięć czerwońców. Jeśli trafił się marny ru – belek, jedli „psi przysmak”, popijając herbatą. Po dobrym zarobku szli na wódkę do „Katorgi” albo do „Sybiru”, a później do dziewek (na Chitrowce nazywano je mamzelkami).
Procha i Puchacz mieli swoje dziewczyny, stałe. Nie many, oczywiście, jak prawdziwi złodzieje; za mało zdobywali forsy, żeby trzymać przyjaciółkę tylko dla siebie, ale też nie były to najgorsze ulicznice. Czasem dały nawet coś zjeść albo pożyczyły parę groszy.
Sieńka wkrótce także znalazł sobie przyjaciółkę, Taszkę.
Obudził się tamtego ranka późno. Ponieważ położył się spać pijany, nic nie pamiętał. Rozejrzał się – mała izdebka, okno zasłonięte firanką. Na parapecie doniczki z kwiatkami – żółtymi, czerwonymi, niebieskimi. W kącie, na gołej podłodze, jakaś blada, koścista baba zanosi się kaszlem i pluje krwią w gałganek – pewnie ma suchoty. Sam Sieńka leżał na żelaznym łóżku, nagi, a w nogach posłania siedziała po turecku trzynastoletnia dziewczynka. Spoglądała co chwila w jakąś książkę i rozkładała kwiaty, mrucząc coś przy tym pod nosem.
– Co robisz? – zapytał cicho Sieńka.
Dziewczynka uśmiechnęła się do niego. Zobacz, powiada, to biała akacja – miłość czysta. Czerwona balsaminka – niecierpliwość. Berberys – odmowa.
Stuknięta, pomyślał. Nie wiedział jeszcze wtedy że Taszka uczy się mowy kwiatów. Zwinęła gdzieś książeczkę Jak się porozumiewać za pośrednictwem kwiatów i bardzo się jej spodobało, że można się dogadać nie za pomocą słów, lecz kwiatów. Trzy ruble, które dostała od Sieńki za noc, prawie co do kopiejki wydała na kwiaty. Rano pobiegła na targ, kupiła całe naręcze tego zielska i zaraz wzięła się do rozkładania. Taszka już taka jest.
Sieńka przesiedział u niej wtedy prawie cały dzień. Najpierw leczył kaca zalewą z kiszonych ogórków. Potem zjadł trochę chleba i napił się herbaty. A później siedzieli sobie we dwoje i rozmawiali.
Taszka okazała się dobrą dziewczyną, chociaż trochę postrzeloną. Ot, jak choćby na punkcie tych kwiatów albo swojej matki, nałogowej pijaczki, chorej na suchoty i do niczego niezdatnej. Po co koło niej chodzić, wyrzucać pieniądze na darmo? I tak umrze.
Wieczorem, przed wyjściem na ulicę, Taszka nagle powiedziała:
– Sienia, chcesz? Zostańmy przyjaciółmi.
On na to:
– Zostańmy.
Zahaczyli się małymi palcami, zakręcili sczepionymi dłońmi, a potem pocałowali się w usta. Taszka powiedziała, że tak między przyjaciółmi jest przyjęte. A kiedy Sieńka potem zaczął się do niej dobierać, zdziwiła się. Coś ty, mówi, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Gzić się z przyjacielem to grzech. Zresztą, powiada, akurat ci to potrzebne, ja mam francuską chorobę, złapałam od jednego subiekta. Jak się będziesz ze mną zadawał, to ci twój zasmarkany nos odpadnie.
Sieńka przestraszył się.
– Jak to masz francuską chorobę? Czemuś wczoraj nie powiedziała?
Wczoraj, mówi, byłeś dla mnie nikim, klientem, a teraz jesteśmy przyjaciółmi. Nic nie szkodzi, Sieńka, nie martw się, to choróbsko nie każdego się czepia i rzadko od jednego razu.
Uspokoił się trochę, ale żal mu się zrobiło dziewczyny.
– A co z tobą?
Myślałby kto, Taszka na to. U nas takich pełno. I jakoś żyją. Niektóre z francuską chorobą do trzydziestki dociągają, a nieraz i dłużej. Według mnie trzydzieści lat to i tak bardzo dużo. Mama ma dwadzieścia osiem, a wygląda jak starucha – zęby jej wypadły, twarz cała w zmarszczkach.
Prawdę mówiąc, Skorik tylko wobec chłopaków nazywał Taszkę mamzelką. Wstydził się powiedzieć prawdę – bał się, że go wyśmieją. A zresztą, co tam! Pójść możesz z każdą, bylebyś miał trojaka, a skąd wziąć drugą taką dobrą przyjaciółkę?
Krótko mówiąc, okazało się, że da się żyć również na Chitrowce, może nawet lepiej niż gdzie indziej. Także i tutaj, tak jak wszędzie, panowały określone prawa i zwyczaje, które istnieją po to, żeby ludziom było łatwiej razem żyć, wiedząc, co wolno, a czego nie.
Tych praw jest wiele. Żeby je wszystkie poznać, trzeba przeżyć na Chitrowce szmat czasu. W większości obowiązują te proste i zrozumiałe, do których można dojść samemu: z obcymi postępuj, jak chcesz, ale swojaka nie rusz; żyj na zdrowie, bylebyś sąsiadowi nie wchodził w drogę. Ale istnieją również tak wymyślne, skomplikowane zasady, że choćbyś całymi godzinami głowę łamał, trudno je pojąć.
Na przykład: jeśli ktoś przed trzecią w nocy zapieje jak kogut – dla wygłupu czy po pijanemu – musi się liczyć z tym, że będą go tak długo bić, aż zabiją. Po co, dlaczego – nikt Sieńce nie potrafił wyjaśnić. Kiedyś był w tym oczywiście jakiś sens, ale teraz już nawet najstarsi nie pamiętają, o co chodziło. Niemniej piać po nocy nadal nie wolno.
Albo inna zasada. Jeżeli jakaś mamzelka zacznie dla fasonu czyścić zęby proszkiem kupionym w sklepie, a klient ją na tym przyłapie, ma prawo wybić jej wszystkie, co do jednego, a alfonsiak dziewczyny nie ma nic do gadania. Czyścić zęby dla urody wolno tylko zmieloną kredą, proszkiem nie, bo go Niemcy wynaleźli.
Prawa Chitrowki są dwojakiego rodzaju: stare, pochodzące z najdawniejszych czasów, i nowe, te, które dintojra stworzyła z konieczności. No, na przykład, puszczono bulwarem tramwaj konny. Kto ma w nim pracować – doliniarze, którzy samymi tylko palcami wyciągają portfele, czy ci, co przecinają kieszenie wyostrzonym brzegiem monety? Dintojra naradziła się i zdecydowała, że ci ostatni nie, jako że tramwajem jeździ wciąż ta sama publika, więc wkrótce kieszeni zabraknie.
Dintojra składała się z „dziadków”, najszacowniejszych złodziei i bandytów, którzy wrócili z katorgi lub po prostu z powodu podeszłego wieku musieli porzucić ulubiony proceder. Członkowie Dintojry umieli rozwikłać każdą, nawet najbardziej skomplikowaną sprawę i jeśli się okazało, że ktoś zawinił, wydawali wyrok.
Tego, kto przeszkadza innym, zakłóca spokój, wypędza się z Chitrowki. Kto postępuje niegodziwie, może zostać pozbawiony życia. Niekiedy za karę Dintojra wydaje kogoś policji, ale nie za to, co naprawdę zrobił; obciąża go wtedy cudzymi winami. Tak jest sprawiedliwie dla wszystkich. Zgrzeszyłeś wobec Chitrowki – odsiedź swoje; odzyskasz dobre imię i porządnym ludziom pomożesz, zdejmując z nich winę, a za to w kryminale i na Sybirze ktoś tam już słówko za tobą szepnie.
Na policji też nie wydawano skazanego byle komu, lecz zaufanemu człowiekowi, Budnikowi *, najstarszemu stójkowemu na Chitrowce.
Budnik pełnił tu służbę od ponad dwudziestu lat, bez niego Chitrowka nie byłaby Chitrowką; można powiedzieć, że wspierała się na nim niczym Ziemia na wielorybie, jako że reprezentował on władzę, a ludzie bez niej nie umieją żyć, czują się zagubieni. Tyle że władzy nie wolno zbytnio dawać się we znaki, a prawa powinny obowiązywać nie te spisane na papierze, które nie wiadomo kto wymyślił, lecz naprawdę sprawiedliwe – żeby każdy rozumiał, za co bierze w pysk.
O Budniku wszyscy mówili, że jest surowy, ale sprawiedliwy. Zwracano się do niego z szacunkiem: Iwanie Fiedotyczu. Nazwisko jego brzmiało Budnikow. Sienka jednak do końca nie wiedział, czy ksywka pochodziła od nazwiska, czy też wywodziła się stąd, że dawniej podobno wszystkich moskiewskich stójkowych zwano budnikami. Może też chodziło o to, że Budnikow mieszkał w służbowej wartowni na skraju Chitrowskiego rynku. Kiedy akurat nie był na obchodzie, to cały czas siedział u siebie przy otwartym oknie, czujnie popatrywał na plac, czytał książki i gazety, popijając herbatę ze wspaniałego srebrnego samowara z medalami, wartego tysiąc rubli. I zamków żadnych w wartowni nie było. Po cóż one Budnikowi? Po pierwsze, jaki z nich pożytek, kiedy wokół tylu jest klawiszników i pajęczarzy najwyższej klasy. Bez najmniejszego wysiłku otworzą każdy zamek. Dla nich to tyle co splunąć. A po drugie, kto by chciał Budnika okraść? Chyba ten, któremu życie niemiłe.
Policjant wszystko widział i słyszał ze swojego okienka, a czego nie widział i nie słyszał – szepnęli mu wierni informatorzy. Ale to nic, dintojra tego nie zabraniała, jako że Budnik był na Chitrowce swoim człowiekiem. Gdyby postępował nie wedle praw Chitrowki, lecz wedle pisanych, dawno już poderżnięto by mu gardło. A tak, jeśli nawet zabrał kogoś do cyrkułu, to zawsze miał jakiś powód. Widocznie nie mógł inaczej, musiał się czymś wykazać przed zwierzchnikami. Ale Budnik rzadko kogoś wsadzał – chyba że nie było innego wyjścia – przeważnie sam uczył winnych rozumu i choć rękę miał ciężką, jeszcze mu się kłaniali i mówili „dziękuję”. Przez wszystkie te lata tylko raz dwóch bandytów rzuciło się na niego z nożem, ale tamci nie byli z Chitrowki – zbiegli z katorgi. Obydwu swoimi pudowymi pięściami zatłukł na śmierć i dostał za to medal od naczelnika policji. Na Chitrowce szacunek dla niego jeszcze wzrósł, a dintojra ofiarowała mu złoty zegarek jako rekompensatę za przykry incydent ze zbiegłymi katorżnikami.
Kiedy Sienka trochę się oswoił z nowym życiem, okazało się, że Chitrowka wcale nie jest taka straszna, jak ją malują. I weselej tu, i więcej swobody niż gdzie indziej, a w dodatku brzuch pełny. Zimą, kiedy nadejdą chłody, pewnie będzie gorzej, ale co tam, do zimy daleko.