Było to dziesięć dni od chwili, gdy Sieńka ujrzał Śmierć po raz pierwszy.
Sterczał koło domu przy bulwarze Jauzańskim, popluwał na słupek do uwiązywania koni i gapił się w uchylone okna.
Wiedział już, gdzie ona mieszka, chłopaki mu pokazali, i prawdę mówiąc, kręcił się tu nie od dziś. Dwa razy mu się udało, przelotnie zobaczył ją z daleka. Raz, cztery dni temu, Śmierć wyszła z domu w czarnej chusteczce i czarnej sukni, wsiadła do czekającego na nią szarabanu i pojechała do cerkwi na mszę. A wczoraj widział ją Sieńka pod ręką z Księciem – ubraną po pańsku, w kapeluszu z piórem. Kawaler powiózł ją dokądś – do restauracji, a może do teatru.
Przy okazji obejrzał sobie Sieńka Księcia. No cóż, chłop na schwał. Bądź co bądź, najsłynniejszy w Moskwie bandyta, to nie żarty. Generałowi – gubernatorowi Symeonowi Aleksandrowiczowi bez trudu przyszło objąć stanowisko, jako że był wujem cara, ale wybić się na czoło pośród moskiewskich bandytów – to nie w kij dmuchał. Można powiedzieć: z chłopa król. Wśród jego przybocznych też sami najlepsi, doborowi – wszyscy to mówią. I w dodatku całkiem młodzi, niewiele starsi od Sieńki. Niektórzy to mają szczęście – tak wcześnie znaleźć się u boku Księcia, ho – ho! Cieszą się szacunkiem, w dziewczynach mogą przebierać jak w ulęgałkach, forsy jak lodu, no i szykowni co się zowie.
Jego znakomitość Książę, kiedy Sieńka go zobaczył, był w czerwonej jedwabnej koszuli, atłasowej cytrynowożółtej kamizelce i aksamitnym malinowym surducie; do tego złocisty słomkowy kapelusz zsunięty z czoła, na palcach złote pierścienie z kamieniami, buty z glansowanej skóry, błyszczące jak lustro. Oczu nie można oderwać! I sam przystojny, aż strach. Jasna czupryna, zawadiacko rozburzona, zuchwałe, wypukłe oczy, spomiędzy czerwonych warg błyska złoty ząb, mocno zarysowany podbródek z dołeczkiem pośrodku.
Para jak z obrazka, pomyślał Sieńka i westchnął.
To znaczy, niczym się tak znowu nie frasował, żeby wzdychać. O żadnych tam głupstwach nie roił, Boże broń. I nie pchał się Śmierci przed oczy. Chciał po prostu na nią popatrzeć, przyjrzeć się jej lepiej, zrozumieć, co w niej takiego niezwykłego, że kiedy człowiek ją widzi, aż go w dołku ściska. I dlatego szlifował bruki na bulwarze już któryś dzień z rzędu. Jak tylko odbębnił swoją robotę do spółki z chłopakami, hajda na Jauzański.
Dom z zewnątrz dokładnie sobie obejrzał. Wiedział także, jaki jest w środku. Ślusarz Parchom, który naprawiał Śmierci umywalkę, opowiadał, że Książę urządził mieszkanie dla swojej kochanki z fasonem – bieżąca woda, kanalizacja. Jeżeli Parchom nie zełgał, to Śmierć miała tam w oddzielnym pomieszczeniu wielką porcelanową nieckę, która się nazywa „wanna”, a do niej żelazną rurką płynęła gorąca woda z gazowego piecyka. Śmierć kąpała się w tej wannie prawie codziennie. Sieńka wyobrażał sobie, jak tam siedzi, zaróżowiona, rozgrzana, i namydla gąbką ramiona, a od tego fantazjowania jemu samemu robiło się gorąco.
Z zewnątrz domek też był niczego sobie – ocalała po pożarze oficynka dawnego pałacyku jakiegoś generała. Niewielka, z czterema oknami, wychodzącymi na bulwar, stała akurat na granicy obskurnych ruder Chitrowki i zamożnych Sieriebrianik. Od strony bulwaru Jauzańskiego domy były wyższe, czyściejsze, solidniejsze, od Chitrowki – lichsze. Przypominały muły sprzedawne na Końskim Targu – popatrzysz na kłęby: koń, zajdziesz od pyska: osioł.
Dom Śmierci też od strony bulwaru prezentował się ładnie, okazale, ale podwórze od tyłu graniczyło z jakimś zatęchłym podsieniem o krok od noclegowni Rumiancewa. Widać tak było Księciu wygodnie ulokować swoją oblubienicę: żeby w razie obławy umknąć tylnym wejściem czy wyskoczyć przez okno i fiu – prosto do noclegowni. A tam już, w jej podziemnych korytarzach i zakamarkach, sam diabeł człowieka nie znajdzie.
Ale z bulwaru, gdzie pośród drzew przechadzała się kulturalna publika, ani mrocznych podsieni, ani Rumiancewki nie było widać. Tym z Chitrowki zabroniono przekraczać ażurowe, żeliwne ogrodzenie – policaje od razu by człowieka zgarnęli i do pudła. Zresztą nawet tu, po swojskiej stronie, Sieńka nie czuł się zbyt pewnie, trzymał się blisko ściany domu. Chociaż wyglądał i zachowywał się całkiem statecznie, przyzwoicie, Budnik, który akurat przechodził, rzucił na niego okiem i przystanął.
– Czego się tu kręcisz? – powiada. – Ej, ty, Skorik, lepiej uważaj.
Masz ci los! Już go znał, wiedział, jaką ma ksywkę, choć przecie Sieńka był na Chitrowce nowy. A to dopiero!
Ty, mówi Budnik, nie waż się tu kraść, to nie twój rejon, tutaj już nie Chitrowka, tylko elegancka promenada. Uważaj, szczurze małoletni, już ja cię mam na oku, spróbuj no naruszyć prawo, a jak podpadniesz albo choćby będziesz o coś podejrzany, karnie nakładę ci po mordzie, uszy oberwę i jeszcze pasem żebra policzę, żebyś poczuł, co to sprawiedliwość.
– Przecie ja nic, panie Budnik – zająknął się żałośnie Sieńka. – Na słoneczku się chciałem pogrzać, nic więcej.
Ale i tak dostał z tyłu po łbie żelazną łapą, aż mu między uszami zachrzęściło.
Ja ci dam Budnika, ryczy policjant. Widzisz go, spoufalił się! Ja dla ciebie jestem Iwan Fiedotycz, zrozumiano?
Sieńka na to pokornie:
– Tak jest, szanowny Iwanie Fiedotyczu, zrozumiano. Wtedy dopiero Budnik przestał się srożyć. No i w porządku, tak trzymać, smarku jeden, mówi. I ruszył dalej – wielki, zwalisty, ociężały, sunął niczym barka po rzece Moskwie.
No dobra, poszedł, to poszedł. Sieńka stał dalej i popatrywał na okienka Śmierci, ale mało mu tego było. Już kombinował, co by tu zrobić, żeby Śmierć wyjrzała, pokazała się.
Nudził się trochę, więc wyjął z kieszeni zielone korale, które dziś rano zwędził, i zaczął je oglądać.
A z koralami było tak.
Wracał Sieńka z Suchariewki przez zaułki Srietienki…
Nie, najpierw trzeba opowiedzieć, po co poszedł na Suchariewkę. Nie zaszkodzi się pochwalić.
A więc wybrał się tam Skorik nie bez przyczyny – w sprawie honorowej. Chciał wyrównać rachunki z wujem Zotem Łarionyczem. Kierował się teraz w życiu kodeksem Chitrowki, ten zaś nakazywał nie wybaczać krzywdzicielowi. Koniecznie należało mu odpłacić, a najlepiej z nawiązką, inaczej nie byłoby honorowo.
Więc Sieńka poszedł, a Michejka Puchacz się do niego przyłączył. Gdyby nie on, Skorik nie odważyłby się chyba na coś takiego w biały dzień, może nocą, ale cóż, trzeba było odstawiać chojraka.
Wszystko jednak udało się na medal. Tip-top.
Zaczaili się na stryszku lombardu „Möbius”, naprzeciwko sklepu wuja. Michejka tylko patrzył, Sieńka wszystko załatwił sam.
Wyjął ołowianą kulkę, wycelował z procy i strzelił prosto w środek witryny. W sklepie z guzikami były aż trzy duże, oszklone okna wystawowe. Zot Łarionycz bardzo się nimi szczycił. Nieraz cztery razy na dzień gonił Sieńkę do przecierania tych cholernych szyb specjalną szmatką, tak że i witryn chłopak nie zachował we wdzięcznej pamięci.
Słysząc brzęk szkła, wuj wybiegł w fartuchu ze sklepu. W jednej ręce trzymał kasetkę ze szwedzkimi kościanymi guzikami, w drugiej szpulkę nici – widać akurat obsługiwał jakiegoś klienta. Zaczął kręcić głową, rozglądać się, zastanawiać. Ani rusz nie mógł dojść, co się stało z witryną. Kie licho?
Wtedy Sieńka znowu wycelował i – trach! Rozbił w drobny mak drugą szybę. Wuj upuścił towar, padł na kolana i w ogłupieniu zaczął zbierać z chodnika odłamki szkła. Istna heca!
A Skorik już się przymierzał do trzeciej wystawy. I znowu – trzask-prask – aż przyjemnie było popatrzeć. Dobra robota. A masz, szanowny Zocie Łarionyczu, za sierocą krzywdę!
Ostatni pocisk, największy, wymierzył rozsierdzony Sieńka w głowę wuja. Krwiopijca z klęczek przewrócił się na bok i leży. Przestał lamentować, ucichł, oczy wytrzeszczone – do cna zgłupiał.
Michejka był zachwycony wyczynem Skorika; gwizdał na palcach i pohukiwał jak sowa – świetnie mu to wychodziło, dlatego właśnie kumple przezwali go Puchaczem.
Kiedy w drodze powrotnej, idąc zaułkiem Aszczeułowym (Sieńka w milczeniu, Michejka podniecony i rozgadany), mijali Srietienkę, zobaczyli dwa powozy, stojące przed jakimś domem. Wnoszono tam walizy z zagranicznymi nalepkami, pudła, skrzynki. Widocznie ktoś się wprowadzał do nowego mieszkania.
Sieńce mało było jednego sukcesu. Wskazał na bagaże.
– Skotłujemy coś? – zapytał. Każdy przecież wie, że najłatwiej kraść w czasie pożaru albo przeprowadzki.
Michejka też chciał się popisać. A co tam, mówi, czemu nie?
Pierwszy wszedł do domu wielmożny pan. Sieńka dobrze go nie widział – mignęły mu tylko barczyste ramiona, wyprostowane plecy i posiwiała skroń spod cylindra. Ale, chociaż siwy, mężczyzna – sądząc po dźwięcznym głosie – nie był stary. Krzyknął już ze środka, lekko się zacinając:
– Masa, uważaj tam, żeby nie rozbili r-reflektora! Adresatem polecenia był służący. Ni to Chińczyk, ni to Turkiestańczyk – niski, krzywonogi, skośnooki. Odziany też dziwacznie – melonik, garnitur z kamizelką, a na nogach zamiast kamaszy białe pończochy i zabawne drewniane chodaki, przypominające małe ławeczki. Słowem, Azjata.
Tragarze w skórzanych fartuchach z blaszanymi odznakami (z dworca, a więc panisko przyjechał koleją) wnosili do domu najróżniejsze bagaże – powiązane książki, jakieś ogumione koła z błyszczącymi szprychami, lśniącą miedzianą latarnię, metalowe rurki, gumowe węże.
Obok Chińczyka – czy kim on tam był – stał jakiś brodacz, pewnie właściciel mieszkania, i obserwował z szacunkiem całą tę krzątaninę. Zapytał o koła: po co niby one wielmożnemu panu Namelessowi, czy aby nie zajmuje się produkcją powozów.
Azjata nie odpowiedział, skrzywił tylko pucołowatą gębę. Jeden z woźniców, chcąc widać zasłużyć na napiwek, burknął na Sieńkę i Puchacza: już stąd, zmykać, włóczęgi! A niech sobie krzyczy, na pewno jest za leniwy, żeby zleźć z kozła. Michejka zapytał szeptem:
– Skorik, co bierzemy? Walizkę?
– Jaką tam walizkę, głupolu – wycedził Sieńka, krzywiąc usta. – Spójrz na to, co on trzyma.
Kitajec nie wypuszczał z rąk sakwojażu i małego węzełka – ani chybi tam były najcenniejsze rzeczy, których nie chciał powierzyć obcym.
Michejka znów wysyczał: ale jak to rąbnąć? Przecie jeśli trzyma, to nie wypuści.
Skorik zastanawiał się chwilę, po czym polecił:
– Ty, Puchacz, bądź cicho, udawaj niewiniątko, rozumiesz?
Sam zaś podniósł z ziemi kamyk, wycelował i strącił Azjacie melonik. Następnie w okamgnieniu schował ręce do kieszeni i otworzył gębę – niewinny jak aniołek.
Kiedy skośnooki się obejrzał, Sieńka zwrócił się do niego z szacunkiem:
– Panie Chińczyk, kapeluś panu spadł.
Michejka też struga niewiniątko, stoi, oczami mruga.
Ano zobaczymy, co ten poganin odstawi na stopień powozu, żeby podnieść melonik – sakwojaż czy węzełek.
Węzełek. Sakwojaż nadal trzymał w lewej ręce.
Sieńka tylko na to czekał. Rzucił się niczym kot na wróbla, pochwycił zdobycz i puścił się pędem przez zaułek.
Michejka za nim. Biegnie obok, pohukuje jak puchacz i śmieje się tak, że aż czapkę zgubił. Ale nie szkodzi, i tak miała pęknięty daszek, wcale jej Michejce nie szkoda.
Chińczyk okazał się zawzięty, długo nie dawał za wygraną. Michejka zanurkował do jakiejś bramy, więc Azjata gonił dalej Sieńkę. Pędził jak na skrzydłach, a siły go nie opuszczały. Widać było, że się nie odczepi. Stukot jego drewnianych chodaków coraz bardziej się przybliżał. Na rogu Srietienki Sieńka już miał rzucić węzełek w diabły (bez Michejki odwaga trochę go opuściła), gdy nagle usłyszał za sobą jakiś łoskot – to Chinol zaczepił swoim idiotycznym chodakiem o brukowy kamień i rozciągnął się na jezdni jak długi.
No i bardzo dobrze.
Sieńka dla pewności przebiegł jeszcze parę zaułków i dopiero wtedy rozwiązał węzełek, żeby sprawdzić, jakie też skarby kryje. Zobaczył w środku okrągłe zielone kamyki, nanizane na nitkę. No oko niezbyt efektowne, ale kto je tam wie, może są warte tysiączek?
Zaniósł paciorki do znajomego pasera. Ten je obejrzał, spróbował nadgryźć. Taniocha, powiada. To chiński marmur, nazywa się nefryt. Mogę dać, mówi, siedemdziesiąt kopiejek.
Więc Sieńka zostawił kamyki sobie. Podobało mu się, jak grzechoczą w kieszeni.
Ale zostawmy korale, nie o nie chodzi, tylko o Śmierć.
A więc sterczał Sieńka pod jej domem i ani rusz nie mógł wymyślić, jak ją przywabić do okna.
Wyjął sznurek nefrytów i potrząsnął koralami – stuk, stuk. Wydawały dźwięki niczym jakieś porcelanowe młoteczki, chociaż cóż to za młotki mogą być z porcelany?
I nagle taki sam stuk rozległ się w jego głowie – olśniło go. Już wiedział, jak przyciągnąć Śmierć do okna. Nic prostszego!
Rozejrzał się, wypatrzył na ziemi kawałek szkła. Schwytał nim promień późnego letniego słońca i puścił zajączka prosto w szparę między zasłonami.
I co? Nie trwało minuty, jak zasłony rozchyliły się i przez okno wyjrzała Śmierć we własnej osobie.
Sieńka dosłownie zamarł na jej widok, tak że zapomniał schować za siebie ręki ze szkiełkiem. Zajączek zatańczył na twarzy Śmierci, a ona osłoniła oczy dłonią, popatrzyła chwilę i zawołała:
– Ej, mały!
Skorik się obraził: niby jaki on tam dla niej mały! Ubrany też był po dorosłemu – koszula przewiązana paskiem, pliszowe spodnie, nowe buty z cholewkami w harmonijkę, czapka też niezła, dwa dni temu ściągnął ją jakiemuś pijakowi.
– Mały, że aż ci gały powypadały – odciął się, chociaż ordynarnych słów nie lubił i prawie ich nie używał, za co kumple stale się z niego wyśmiewali. A tu nagle same mu się wyrwały – widok Śmierci niemal go oślepił, jakby to nie on jej, ale ona jemu puściła zajączka prosto w oczy.
Śmierć wcale się nie speszyła, nie rozgniewała – nic podobnego, roześmiała się.
No proszę, jaki poeta się znalazł! Drugi Puszkin. Jesteś z Chitrowki. Chodź do środka, pogadamy. Wejdź, nie bój się. Drzwi otwarte.
– Czego tu się bać – burknął Skorik i podszedł do ganku. Sam nie wiedział, czy to jawa, czy sen. A serce mu pukało: stuk, stuk, stuk.
Jak wyglądała sień, dokładnie nie zobaczył, zresztą było ciemnawo. Śmierć stała w drzwiach pokoju, oparta ramieniem o futrynę. Na twarz padał cień, ale jej oczy lśniły takim blaskiem jak światło księżyca nocą na rzece.
– No, czego tam? – odezwał się Sieńka, z onieśmielenia jeszcze bardziej ordynarnym tonem niż poprzednio.
Na gospodynię nie patrzył, spoglądał pod nogi i zerkał na boki.
Pokój był ładny – duży, jasny. Było w nim troje białych drzwi. Jedne naprzeciwko wejścia i jeszcze dwoje obok. Poza tym kaflowy holenderski piec, wszędzie haftowane serwetki, taki sam obrus, kolorowy, że aż w oczach ćmiło. Wyszywany w niezwykły wzór – motyle, rajskie ptaki, kwiaty. Kiedy Sieńka lepiej się przyjrzał, zobaczył, że i motyle, i ptaki, i nawet kwiaty mają ludzkie twarze – jedne roześmiane, drugie płaczące, jeszcze inne rozgniewane, złe, szczerzące ostre zęby.
Śmierć spytała:
– Podoba ci się? To hafty mojej roboty. Coś przecież trzeba robić.
Sieńka czuł, że kobieta mu się przygląda, i sam też chciał popatrzeć na nią z bliska, ale nie miał odwagi – i tak robiło mu się z wrażenia na przemian to zimno, to gorąco.
W końcu odważył się podnieść głowę. Okazało się, że on
1 Śmierć są tego samego wzrostu. Zdziwiło go, że kobieta ma oczy czarne jak Cyganka.
Co tak patrzysz, piegusie? – zapytała wesoło. – Czemu puszczałeś zajączka? Już dawno cię przyuważyłam, kręcisz się Pod moimi oknami. Zakochałeś się czy co?
Dopiero teraz Sieńka spostrzegł, że jej oczy nie są całkiem czarne, lecz mają wąziutką błękitną obwódkę, i domyślił się, że Śmierć ma rozszerzone źrenice – tak jak ulubiony kot wuja, kiedy Zot Łarionycz dla zabawy napoił stworzenie walerianą. I nagle zdjął Sieńkę jakiś niesamowity lęk. Przeraził się tego czarnego wejrzenia.
– A już – powiedział. – Akurat mi jesteś potrzebna.
I uśmiechnął się krzywo. Śmierć znowu się roześmiała.
– Aha, toś ty nie tylko piegowaty, ale i szczerbaty. Skoro ja nie jestem ci potrzebna, to może przydadzą ci się moje pieniądze? Skoczysz w jedno miejsce, powiem ci gdzie. To niedaleko, za Pokrowką. Jak wrócisz, dam ci rubla.
Sieńkę aż podrzuciło.
– Potrzebny mi twój rubel! – rzucił znów wzgardliwie.
Był jak zamroczony. Gdyby nie to, wymyśliłby lepszą odpowiedź.
– A czego ci potrzeba? Po co się kręcisz koło domu? Daję słowo, nic, tylko się zakochałeś. Ano chodź, spójrz na mnie. – I dwoma palcami ujęła go za podbródek.
Sieńka trzepnął ją po ręce: łapy przy sobie.
– Poszukaj głupiego. Ja mam do ciebie inny interes… – Nie wiedział, co by tu powiedzieć, ale raptem, niby pod wpływem boskiego natchnienia, słowa same wyrwały mu się z ust. – Chcę się dostać do bandy Księcia. Szepnij za mną słówko. Wtedy zrobię dla ciebie wszystko, czego zapragniesz.
Powiedział i ucieszył się, że tak gładko wyszło. Po pierwsze, to nie wstyd – na diabła klepać w kółko, jak ona, „zakochałeś się, zakochałeś się”? Po drugie, pokazał, że nie wypadł sroce spod ogona, tylko jest poważnym człowiekiem.
Twarz jej zbladła, zmartwiała.
– Co to, to nie. A więc tego ci się zachciewa, szczeniaku?
Śmierć odwróciła się od Sieńki, skrzyżowała ramiona, jakby jej się chłodno zrobiło, mimo że w pokoju było ciepło. Postała tak może pół minuty, po czym znów się do niego obróciła i biorąc go za rękę, powiedziała smutno:
– Skocz tam, gdzie mówiłam, dobrze? Dam ci nie jednego rubla, ale trzy. A może chcesz pięć?
Lecz Skorik już wiedział: on jest górą, ma nad nią władzę, choć nie rozumiał dlaczego. Widać Śmierci bardzo zależało na tym, to miał przynieść z Pokrowki.
Wyrąbał więc:
– Nie, choćbyś dawała dwadzieścia pięć, nie skoczę. Chyba że szepniesz słówko Księciu albo napiszesz do niego karteczkę, żeby mnie wziął. Wtedy polecę jak na skrzydłach.
Chwyciła się za skronie, twarz jej się ściągnęła. Sieńka pierwszy raz widział, żeby skrzywiona baba nic nie straciła na urodzie.
– A niech tam! Zrób, co mówię, wtedy zobaczymy. I wyłuszczyła sprawę:
– Pójdziesz na zaułek Łobkowski, do pensjonatu „Kazań”. Siedzi tam przy bramie kaleka bez nogi. Szepnij mu na ucho jedno słówko: „jóws”. Tylko nie zapomnij, bo wtedy marny twój los. Wejdziesz do środka, tam cię zaprowadzą do człowieka, co się nazywa Oczko. Powiesz mu cichutko, tak żeby nikt więcej nie słyszał: „Śmierć czeka, nie może wytrzymać”. Weźmiesz to, co ci da, i wrócisz tutaj jak najszybciej. Zapamiętałeś wszystko? Powtórz.
– Nie jestem papuga, żeby powtarzać.
Sieńka nasadził czapkę na głowę i wybiegł z domu. Na bulwarze puścił się przed siebie takim pędem, że przegonił dwie dorożki.