Przedmowa Autora do drugiego wydania brytyjskiego

Gdy parę lat temu zwrócono się do mnie z prośbą o napisanie książeczki zatytułowanej obecnie „Krótką historią Anglii”, zdawałem sobie dobrze sprawę, że przyjmując to wyzwanie, popełniam pewnego rodzaju bezczelność, choć po prawdzie sam tytuł książki jest bezczelniejszy niż jej treść. Gdyby to zależało ode mnie, nazwałbym ją „Szkicem dziejów Anglii”, czy też „Esejem na temat dziejów Anglii”; nie sądziłem jednak, by warto było się spierać czy to o tytuł książki, czy o nią samą, jej założenie, tak jak ja je rozumiałem, nie wymagało bowiem popisywania się uczonością, luki w dziejach Anglii nie dotyczą bowiem rzeczy małych, znanych jedynie uczonym, lecz raczej rzeczy wielkich, które uczeni z reguły pomijają. Wielu z tych rzeczy można się dowiedzieć nie tylko bez cudów erudycji, ale nie otwierając nawet w ogóle książki. Można się o nich dowiedzieć patrząc na rzeczy wielkie i bijące w oczy, takie jak ogrom kościołów gotyckich czy styl klasycznych dworów wiejskich. Nie trzeba długich i trudnych badań dla dowiedzenia się, że ziemianin nie jest opatem, choć dom jego nosi miano opactwa. Nie trzeba zawiłych rozumowań dla wywnioskowania, że teren zwany „gromadzkim” należał niegdyś do gromady. Różnice w poglądach nie tyczą więc samych faktów, lecz znaczenia tych faktów, a ocena tego znaczenia wiąże się z krytyczną oceną całego rozumienia dziejów.

W przedmowie do pierwszego wydania podkreśliłem mój brak szczegółowej wiedzy historycznej, toteż nie należy się dziwić, jeśli przedstawiłem błędnie jakieś szczegóły historii. Rzecz jednak ciekawa, że większość błędów, jakie wykryłem w tekście pierwszego wydania, nie tyczy rzeczy mi nieznanych, lecz tych, które są mi znane. Na temat takich błędów można napisać ciekawą rozprawę psychologiczną. Są to błędy, które popełnia się bezwiednie. Odkryłem na przykład, że mówiłem o królu Janie jako o drugim synu Henryka Andegaweńskiego. Otóż nie jest możliwe, by ktoś, kto kiedykolwiek czytał książki dla dzieci z ich anegdotami o królach, nie wiedział doskonale, że Henryk II miał, że tak powiem, nadmiar synów i że Jan był z nich najmłodszy. Któż nie słyszał o rozgoryczeniu ojca z powodu ucieczki tego beniaminka?

Z kontekstu wynika, że nie wymieniałem synów, lecz królów i że miałem na myśli, iż Jan był drugim z rzędu synem, który wstąpił na tron. Trafiają się w mej książce inne jeszcze błędy podobnego rodzaju, równie łatwe do popełnienia jak do poprawienia. Na stronie 129 „wdowa po Henryku V” powinna być oczywiście wdową po Henryku VI, czy też raczej „żoną Henryka VI”, gdyż wbrew przekonaniu p. Wellera (pocztylion z „Klubu Pickwicka” — przyp. tłum.) nie była ona herod — babą, choć była wdową. Tkwiła mi ona jednak w pamięci jako wdowa, lub przynajmniej jako samotna kobieta w żałobie, z dzieckiem na ręku, ponieważ w pamięci mojej odżyła w danej chwili stara opowieść o jej samotnych przejściach z małym książątkiem. Do anegdoty o benedyktynach zakradł się błąd druku: oczywiście powinno być „franciscere” lub „franciscet”, jeśli w ogóle warto odmieniać czasownik nieistniejący, włożony w usta człowieka przemawiającego łaciną kuchenną. Znajdzie się zapewne jeszcze mnóstwo innych błędów, niebędących błędami druku. Zwrócono mi uwagę, że pewne powiedzenie o słońcu przypisałem Tomaszowi More, podczas gdy w rzeczywistości wyszło ono z ust jednego z jego towarzyszy, z tej samej plejady męczenników. Jest to możliwe, gdyż wszystkie te opowieści czytałem w tym samym zbiorze anegdot o męczennikach. Oto są szczegóły, które być może uszły mej uwagi; najmocniej za nie przepraszam. Jest ich jednak mniej, niż się obawiałem.

Powtarzam, że przepraszam za wszystkie tego rodzaju szczegóły, nie mam bowiem za co przepraszać, jeśli chodzi o tezę ogólną czy też konstrukcję książki. Wszystko, czego nauczyłem się od czasu jej napisania, a w szczególności to, czego nauczyłem się od uczonych — utwierdziło mnie w przekonaniu, że miałem znacznie więcej słuszności, niż przypuszczałem. Takie amatorskie pisanie dziejów przypomina trochę rozwiązywanie zagadek. Odczuwam po latach spóźniony dreszcz szczęścia na myśl, że tak często odgadywałem trafnie. Mógłbym dziś dostarczyć znacznie więcej dowodów, niż ich miałem wówczas, na zasadnicze linie mego rozumowania: że w średniowiecznej Anglii narodziło się wiele ideałów demokratycznych; że miała ona możność zbliżania się — i że nawet faktycznie się zbliżała — do demokratycznego postępu; że pokonała ją oligarchia, która nabrała nadmiernej siły pod zbyt kapryśną władzą królów; że w wiekach XVI i XVII zatriumfowała oligarchia, rugując ostatnie ludowe elementy ze szkół, cechów, prawa i posiadania ziemi; wreszcie, że arystokracja przemienia się obecnie w plutokrację, nie uchyliwszy przed ludem nawet rąbka tej ludowej wizji, bez której lud żyć nie może. Nie tylko utwierdziłem się w przekonaniu o słuszności takiego ujęcia rzeczy, ale doczekałem się nawet tego, że świat jest coraz to bardziej skłonny do zastanawiania się nad takim ujęciem. Na przykład w czasie, gdy pisałem tę książeczkę, cały ten świat, który uważał pana Bernarda Shawa za naczelnego modernistę, uważał mnie za marzycielskiego zbieracza starożytności, bo byłem miłośnikiem średniowiecza. Ja jednak chwaliłem jedynie najlepsze strony tej epoki, a w szczególności jej zaranie, przyznając przy tym zdecydowanie, że w ostatnich chwilach zmierzchu średniowiecza roiło się od potworów. Wskazywałem zwłaszcza na zwyrodniałą gorliwość księży, którzy prześladowali św. Joannę. Tymczasem doczekałem się tego, że modernista Bernard Shaw dostarczył dowodów na korzyść mediewisty Chestertona. Doczekałem się tego, że nie kto inny, ale właśnie on dowiódł, że istnieją argumenty nawet na korzyść potworów średniowiecza. O ile ja broniłem wzlotów średniowiecza, on broni nawet jego upadku — i broni triumfalnie, oparł się bowiem w swej obronie na fundamencie zasad. Mam na myśli pewien fakt, który powinien uprzytomnić sobie każdy, kto chce wziąć udział w dyskusji nad tą sprawą: fakt, że wizja chrześcijaństwa była czymś znacznie u ludzi średniowiecza potężniejszym niż nasze cesarstwa, narody czy przedsiębiorstwa. I że podczas gdy najlepsi z nas potrafią tylko polec chwalebnie za ojczyznę, ludzie średniowiecza nawet swe zbrodnie zdolni byli popełniać za Krzyż.

W miarę jak upewniamy się coraz gruntowniej, gdzie leży prawda, opuszcza nas pokusa formułowania jej w sposób jaskrawy i wyzywający. Obiektywny opis okresu przejściowego między średniowieczem a czasami nowszymi wyglądałby, moim zdaniem, mniej więcej tak. W okresie tym świat uległ poprawie pod wieloma względami, lecz nie pod tym jednym koniecznym względem, który mógłby pogodzić wszystkie inne. Świat nie stał się bardziej uniwersalny — przeciwnie, stał się znacznie mniej uniwersalny, gdyż pozbierał tylko i wypolerował szczątki pogruchotanego wszechświata. Mówiąc innymi słowy, było to ulepszenie tego samego rodzaju, co rozwój specjalizacji w medycynie lub zawodowstwa w piłkarstwie. Człowiek średniowiecza był rzeczywiście pod wieloma względami mniej okrzesany i sprawny, jednakże jego pogląd na życie był szerszy i bardziej ludzki. Tak więc odrodzenie nauki nie było jej upowszechnieniem, gdyż szkoły publiczne przestały być szkołami ludowymi. Więcej szlachty uczyło się greki, lecz mniej chłopów uczyło się łaciny. Reformacja zwiększyła „napięcie” religii, przekształcając ją w sekciarstwo, przestało być możliwe godzenie ludzi przy pomocy religii. W dziedzinie np. dramatu zaczęto wystawiać utwory większe, mniej jednak osób brało udział w ich wystawianiu. Pojawił się Szekspir, natrząsający się z prostaków wystawiających sztuki. Wiele przemawiało jednak za dawnym teatrem cechowym, w którym każdy prostak mógł wystawić sztukę. Literatura dojrzała, ponieważ dojrzał język, zacieśniła się ona jednak do języków narodowych — prawdziwie europejskie esperanto zanikło. Ludzie utracili ideę ludzkości jako całości. Jak się to odbiło na dziejach Anglii, łatwo stwierdzić na przykładzie wziętym z angielskiej literatury. Jednym z największych i najbardziej ludzkich geniuszy nie bardzo ludzkiego XVII wieku był John Bunyan. Jego twórczość uchodzi słusznie za arcywzór dojrzałej angielszczyzny. Porównajmy jednak atmosferę moralną twórczości alegorysty, który napisał „Pilgrim’s Progress”, z atmosferą twórczości alegorysty, który napisał „Piers the Plowman”. Oba te utwory stanowiły symboliczne obrazy życia ludzkiego w świetle religii. Nikt nie zaprzeczy, że arcydzieło purytańskie jest dziełem sztuki pełniejszym i bardziej zwartym, gdyż język i literatura nabrały w tym czasie większej dojrzałości i zwartości. Jeśli chodzi jednak o szerokość poglądów, o stosunek do ludzi, o spojrzenie na możnych tego świata, na każdą warstwę społeczną, każde zagadnienie, każdy ideał polityczny, to Bunyan pełza w dole, podczas gdy Langland stoi na górze. Stało się bardzo słusznie, że pomnik Bunyana w Bedfordzie „stoi twarzą do miejsca, w którym go więziono”. Nie ma natomiast pomnika na wzgórzach Malvern, na których wielki trybun średniowiecza ujrzał swoją wizję sprawiedliwości dla całego świata: społeczność prostego ludu, uosobioną w jednej olbrzymiej postaci przedzierającej się przez chmury i przeciwności, by wreszcie w ostatniej fazie misterium ukazać nam straszliwe oblicze Chrystusa.

G. K. Chesterton

Загрузка...