XVI. Arystokracja i niezadowoleni

Patos wielu pospolitych rzeczy polega na tym, że są one w swej najgłębszej istocie subtelne, a pospolitość ich wynika jedynie z faktu, że powtarzają się mechanicznie. Kto widział, jak pierwszy błysk porannego światła wpada przez okno — ten wie, iż światło dzienne jest nie tylko tak samo piękne, ale i tak samo tajemnicze jak światło księżyca. Właśnie dzięki tej subtelności barw światło słoneczne wydaje się nam bezbarwne. To samo da się powiedzieć o patriotyzmie, a w szczególności o patriotyzmie angielskim, który, choć zwulgaryzowany woluminami słownej mgły i słownych oparów — jest przecież wciąż czymś tak nieuchwytnym i subtelnym jak powietrze. Nazwisko Nelsona, którym zakończyliśmy poprzedni rozdział, może doskonale zobrazować to zagadnienie. Oto walimy w to nazwisko i tłuczemy w nie jak w starą puszkę od konserw — a przecież dusza jego miała w sobie coś z doskonałej a kruchej wazy XVIII stulecia. Zauważyć trzeba, że najbardziej wyświechtane frazesy na temat Nelsona brzmią realną prawdą, zgodną z tonem i znaczeniem jego życia i czasów. Dla nas jednak zbyt często degenerują się one do znaczenia martwych żartów. Takie np. wyrażenie jak „serca z dębu” jest wcale szczęśliwym zwrotem na określenie tej pięknej cechy życia angielskiego, którą Nelson uosabiał w sposób najpełniejszy. Nawet jako materialna metafora powiedzenie to wyraża w dużym stopniu moją myśl: z dębu nie robiono jedynie pałek i okrętów wojennych, a angielski szlachcic uważał, iż nie wypada mu udawać, że jest zwyczajnym brutalem. Sama nazwa „dąb” przywodzi na myśl — jak sen — owe mroczne, ale jakże wdzięczne wnętrza kolegiów czy wiejskich dworków, gdzie znakomici, niezdegenerowani dżentelmeni łaciną władali niby angielskim językiem, a porto pili jak angielskie wino. Przynajmniej część tego świata zachowa się na zawsze, bowiem jesienny jego blask zaklęty został w płótna wielkich portrecistów angielskich, którym — bardziej niż komukolwiek innemu dane było upamiętnić świetną kulturę humanistyczną naszego kraju i unieśmiertelnić ducha, który był tak szeroki i tak subtelny jak ich płótna. Spróbuj podejść w naturalny sposób, to znaczy pod właściwym kątem uczuciowym, do jednego z płócien Gainsborough — który malował postaci pań angielskich jak krajobrazy wielkie i nie wymuszone w swym spokoju, spróbuj podejść, a zauważysz jak artysta oddał — poprzez suknię spływającą na pierwszym planie — boską właściwość oddalenia. Zrozumiesz wtedy inny, uwiędły już zwrot i słowa, które wypowiedziano gdzieś na dalekim morzu. Staną one wtedy świeże przed tobą i uniosą się pod takt muzyki jak słowa, których nigdy przedtem nie słyszałeś: „Za Anglię, rodzinny dom i piękno”.

Kiedy myślę o tym wszystkim, nie mam najmniejszej pokusy, żeby wyrzekać na tę wspaniałą szlachtę, która prowadziła wielką wojnę naszych przodków. Trudność zagadnienia szlacheckiego leży w czymś głębszym, w czymś, czego nie można dyskutować za pomocą żadnego wyrzekania. Była to ekskluzywna klasa, ale nie eksluzywna forma życia. Szlachta interesowała się wszystkimi rzeczami, chociaż nie były to rzeczy wszystkim ludziom dostępne. Postawmy sprawę inaczej: to, czego nie włączyła do sfery swoich zainteresowań — ze względu na ciasnotę horyzontów w tej racjonalistycznej epoce przejściowej między średniowiecznym a nowożytnym mistycyzmem — nie należało przynajmniej do tego gatunku zjawisk, które by nas raziły powierzchownym brakiem uczuć humanitarnych. Największą luką w ich duszach — dla tych, którzy uważają to za lukę — było ich zupełne i zadowolone z siebie pogaństwo. Zwykłe poczucie przyzwoitości nakazywało im uważać dawną wiarę za umarłą, tych zaś, którzy jeszcze tę wiarę wyznawali — jak wielki Johnson — mianowano ekscentrykami. Rewolucja francuska była awanturą, która zatrzymała formalny pogrzeb chrześcijaństwa. Nastąpiły po niej przeróżne komplikacje, wśród których nieboszczyk wrócił do życia. Sceptycyzm nie był jednak wyłącznie oligarchiczną zabawą, nie zamykał się w obrębie tajnego Klubu Ognia Piekielnego, klubu, który by można uważać — z tytułu jego żywej nazwy — za organizację względnie ortodoksyjną. Sceptycyzm wyczuwa się nawet w najłagodniejszej atmosferze mieszczańskiej, tak jak np. w mieszczańskim arcydziele pt. „Opactwo Northanger”, gdzie prawdziwy smak dawności odczuwamy nawet wtedy, kiedy zapominamy, że chodzi tu o opactwo. Zaiste, nie ma jaskrawszego przykładu ateizmu niż ateizm Jane Austen.

Na nieszczęście, o angielskim dżentelmenie można słusznie powiedzieć — tak jak o każdym innym rycerskim a dwornym indywiduum — że jego honor wrósł korzeniami w niesławę. Zaiste, w pewnej mierze znalazł się on w pozycji owego arystokraty z pewnej powieści, arystokraty, który splendor swój zbudował na ciemnej plamie jakiejś tajemnicy i na pewnego rodzaju szantażu. Po pierwsze, w grę wchodził nieprzyjemny paradoks, jaki zawierała opowieść o jego drzewie genealogicznym. Wielu herosów rościło sobie pretensje do pochodzenia od bogów, istot o wiele potężniejszych niż oni sami. On jednak był postacią o wiele heroiczniejszą niż jego przodkowie. Sławy nie zdobył na wyprawach krzyżowych, ale ją ufundował na wielkim plądrowaniu. Ojcowie jego nie przyszli do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, asystowali jedynie — w nieco mętny sposób — nadejściu Wilhelma Orańskiego. Jego wyczyny nosiły naprawdę romantyczne piętno wtedy, kiedy podbijał miasta indyjskich sułtanów lub wojnę roznosił na pokładach drewnianych okrętów. Wyczyny dalekich fundatorów jego rodu były natomiast boleśnie realistyczne. Pod tym względem wielka szlachta angielska znalazła się raczej w położeniu napoleońskich marszałków niż normańskich rycerzy. Było to nawet gorsze położenie, bo kiedy marszałkowie napoleońscy wywodzili się czasami z rodów wieśniaczych czy kupieckich, to oligarchowie angielscy ród swój wiedli od lichwiarzy i złodziei. Na tym właśnie — na dobrą czy złą dolę — zasadzał się paradoks Anglii: typowy arystokrata angielski był typowym parweniuszem.

Tajemnica tego zjawiska była jednak bardziej kompromitująca: arystokratyczna rodzina angielska nie tylko ufundowana była na złodziejstwie, ale sama owo złodziejstwo kontynuowała. Ponura prawda XVIII wieku polegała na tym, że poprzez wszystkie płomienne mowy wigów o wolności, poprzez wszystkie płomienne mowy torysów o patriotyzmie, poprzez okres Wandewash, Plassy, Trafalgaru, Waterloo — poprzez cały ten okres w centralnej instytucji ustawodawczej narodu omawiano stale jeden tylko proces: szły więc jedna po drugiej parlamentarne ustawy o uprywatnieniu — na rzecz wielkich obszarników — tych gromadzkich wspólnot, które jeszcze przetrwały ze wspaniałego systemu gromadzkiego wieków średnich. Nie jest to jedynie gra słów, ale głęboka polityczna ironia naszych dziejów, że to właśnie Izby Gmin niszczyły gminne posiadłości. Samo wyrażenie „gminny” — jak to już zauważyliśmy poprzednio — straciło swoje głębokie moralne znaczenie, a stało się jedynie topograficznym zwrotem, służącym do określenia jakichś resztek zakrzaczonego pola czy też wrzosowisk, których nie warto było kraść. Te ostatnie, wymierające powoli posiadłości gminne kojarzyły się w XVIII stuleciu z opowieściami o zbójcach, opowieściami, które dotąd pokutują w naszej literaturze. Były to powieści o rabusiach. Ale nie o prawdziwych rabusiach.

Nieodgadnionym grzechem angielskiego szlachcica było to, że pozostał człowiekiem mimo faktu, że przecież rujnował wszystkich ludzi dokoła siebie. Ideały tej szlachty — albo raczej jej własna rzeczywistość życiowa — były w istocie wspaniało-myślniejsze i przyjemniejsze niż bezduszna dzikość purytańskich kapitanów czy też pruskich junkrów. Mimo to kraj wiądł pod ich uśmiechem, jak pod marsem na czole najeźdźcy. Byli jednak — mimo wszystko — Anglikami i na swój sposób zachowali pogodne usposobienie. Tyle że znajdowali się w fałszywej pozycji, a fałszywa pozycja zmusza ludzi dobrodusznych do brutalności. Rewolucja francuska była wyzwaniem, które ukazało wigom prawdziwą alternatywę: musieli zdecydować się na to, czy są prawdziwymi demokratami, czy też prawdziwymi arystokratami. Zdecydowali, tak jak przedstawiciel ich filozofii Burke, że są naprawdę arystokratami. Rezultatem tego postanowienia był „biały terror”, czyli okres anty-jakobińskich represji, które odsłoniły prawdziwy kierunek szlacheckich sympatii mocniej aniżeli każde terrorem nawiedzone pole w obcych krajach. Cobbetta, ostatniego i najszlachetniejszego z „yeomanów”, to znaczy warstwy drobnych właścicieli wiejskich, których z dnia na dzień pożerały majątki wielmożów — wrzucono do więzienia jedynie za to, że protestował przeciwko chłostaniu angielskich żołnierzy przez niemieckich najemników. W brutalnym rozbiciu spokojnego zebrania, które nazwano masakrą w Penterloo, użyto wprawdzie żołnierzy angielskich, ale użyto ich w duchu, w jakim używa się niemieckich żołdaków. Jednym z tych gorzkich szyderstw, które urągają samej istocie ciągłości naszych dziejów, jest fakt, że tego zgniecenia dawnego ducha yeomanów dokonali żołnierze, którzy jeszcze wtedy nosili nazwę „Yeomanry”.

Nazwisko Cobbetta jest w danym wypadku bardzo ważne, a ignoruje się je powszechnie właśnie dlatego, że jest ważne. Cobbett był jedynym człowiekiem, który zrozumiał całość dążeń epoki i rzucił jej wyzwanie — jako całości. W konsekwencji nie poparł go nikt. Znamiennny dla całych dziejów nowożytnych jest fakt, że walka trzyma masy w spokoju. A trzyma je w spokoju, ponieważ jest to walka pozorowana. Stąd większość z nas zdążyła się już przekonać, że system partyjny w Anglii jest popularny jedynie w tym sensie, co mecz piłki nożnej. Głosowanie systemem podziału Izby Gmin było w czasach Cobbetta nieco bardziej szczere niż dziś, ale prawie tak samo powierzchowne. Wyrażało ono różnicę uczuciowego nastawienia w stosunku do pozorów, które dzieliły starą obszarniczą szlachtę XVIII wieku od nowej szlachty kupieckiej XIX stulecia. W ciągu pierwszej połowy XVIII wieku było kilka istotnych dysput parlamentarnych pomiędzy szlachtą ziemiańską a kupiectwem. Kupiec nawrócił się do wierzenia w ważność zasady „wolnego handlu” i oskarżył ziemianina o to, że głodem morzy biedotę podbij ając ceny chleba dla podtrzymania swoich przywilejów agrarnych. Ziemianin odciął się później wcale skutecznie, oskarżając kupca o brutalne obchodzenie się z biedotą, która przepracowywała się w fabrykach dla podtrzymania kupieckich zysków. Przejście „ustawy o fabrykach” (Factory Acts) było przyznaniem się do okrucieństw, które kryły się w nowych eksperymentach przemysłowych — tak samo jak zniesienie „ustaw zbożowych” (Corn Laws) było przyznaniem się do słabości i niepopularności ziemiaństwa, które zniszczyło resztki tego stanu chłopskiego, który mógłby obronić rolnictwo przed naciskiem przemysłu. Te stosunkowo istotne dysputy ciągną się do połowy ery wiktoriańskiej. Na długo jednak przed rozpoczęciem się tej epoki Cobbett zrozumiał je i stwierdził, że ich wartość rzeczywista jest względna. Mógłby raczej powiedzieć, we właściwy sobie, jędrny sposób, że dysputy te nie były w ogóle realne. Mógłby powiedzieć, że rolniczy kocioł przyganiał przemysłowemu garnkowi, iż smoli, gdy tymczasem i kocioł, i garnek osmoliły się w tej samej kuchni. I miałby zasadniczo rację. Bo przecież wielki przemysłowy apostoł tego kotła, James Watt (który z kotła wyciągnął naukę o parowej maszynie), był typowym przedstawicielem epoki w tym sensie, że stwierdził, iż dawne cechy kupieckie są zbyt znieprawione, zbyt przestarzałe i zacofane, żeby mu mogły pomóc w zrealizowaniu odkrycia. Dlatego też odwołał się do tej bogatej mniejszości, która gryzła i osłabiała owe cechy od czasów reformacji. Nie było zasobnego garnka chłopskiego takiego, jaki zamawiał Henryk z Nawary — nie było garnka, który by wszedł w przymierze z ko tłem. Mówiąc inaczej, nie było — w dosłownym znaczeniu tego wyrazu — żadnej „rzeczypospolitej” (commonwealth), ponieważ bogactwo (wealth), coraz bogatsze i bogatsze — stawało się coraz mniej i mniej pospolite (common). Czy jest w tym zasługa, czy też nie, w każdym razie wiedza i inicjatywa przemysłowa były w głównej mierze młodym eksperymentem starej oligarchii. Stara oligarchia była przecież zawsze gotowa do nowych eksperymentów, poczynając od reformacji. Charakterystycznym rysem trzeźwego umysłu Cobbetta, rysem, który wielu ludziom przesłaniała porywczość jego temperamentu, było to, że w reformacji widział on źródło panowania możnowładztwa zarówno ziemiańskiego, jak i przemysłowego, i nawoływał ludzi do oderwania się od obydwu. Naród uczynił w tym kierunku więcej wysiłków, niż sobie zazwyczaj wyobrażamy. Jest wiele przemilczeń w naszej nieco snobistycznej historii. Jeżeli wykształcona warstwa może z łatwością tłumić bunty, jeszcze łatwiej może ona wymazywać historię owych buntów. Tak się stało z pewnymi zasadniczymi rysami owej potężnej rewolucji średniowiecznej, której upadek lub raczej zdrada — były prawdziwym punktem zwrotnym w naszych dziejach. Tak było z buntami przeciwko religijnej polityce Henryka VIII. Tak było w epoce Cobbetta z rozruchami, w czasie których palono stogi i rozbijano maszyny tkackie. W naszej historii na jeden moment pojawił się ponownie motłoch. Ten moment wystarczył, żeby ukazać jedną z nieśmiertelnych cech prawdziwego motłochu — rytualizm. Jeżeli idzie o demokratyczne działanie wprost (action directe), nic tak gwałtownie nie uderza niedemokratycznego doktrynera — jak próżność czy teatralność czynów, wykonywanych na serio przy świetle dziennym. Zdumiewają go one jako rzeczy równie niepraktyczne jak poemat czy modlitwa. Francuscy rewolucjoniści zdobyli szturmem pewne puste więzienie tylko dlatego, że było ono wielkie, solidne i trudne do zdobycia i że właśnie dlatego stanowiło ono symbol potężnej monarchistycznej maszyny, dla której w istocie nie było ono niczym więcej jak tylko podrzędną szopą. Angielscy buntownicy z wielkim trudem rozbili na kawałki kamień młyński w pewnej parafii jedynie z tego powodu, że był wielki, solidny, trudny do rozbicia i że właśnie dlatego stanowił symbol potężnej oligarchicznej maszynerii, która tym kamieniem wiecznie miażdżyła biedaków. Gdzie indziej znowu jakiegoś tyrańskiego ekonoma wpakowano na wóz i obwożono po całym hrabstwie po to jedynie, żeby ziemi i niebiosom pokazać owo straszliwe indywiduum. Potem wypuszczono go jednak na wolność, co — na dobrą czy złą sprawę — oznacza prawdopodobnie, że nastąpiła pewna narodowa modyfikacja tego ruchu. Niesłychanie typowym rysem angielskiej rewolucji był fakt, że posiadała ona wprawdzie wóz do przewożenia skazańców, ale nie posiadała gilotyny.

W każdym razie te żarzące się żużle rewolucji miażdżono w sposób bardzo brutalny. Kamień młyński nadal mełł (i miele) w sposób wzmiankowany powyżej, tzn. „jak Pan Bóg przykazał”. Odtąd jednak, w czasie wszystkich prawie kryzysów politycznych, nie zły ekonom, ale motłoch znajdował się na wozie. Zarówno rewolucja angielska, jak i antyrewolucyjne represje były niewinną zabawką w porównaniu z potworną rewoltą i potworną zemstą, która ukoronowała podobny proces w Irlandii. Terroryzm, będący jedynie czasowym i desperackim narzędziem arystokratów w Anglii (terroryzm, który — żeby im oddać sprawiedliwość — nie pasował w ogóle do ich temperamentów, nieposiadających ani dzikości, ani zwyrodnienia, ani logiki, ani automatyzmu terrorystycznego) — ów terroryzm stał się w bardziej uduchowionej atmosferze irlandzkiej płomiennym mieczem religijnego i rasowego szału. Pitt, syn Chathama, nie nadawał się zupełnie do tego, by zajmować miejsce, jakie zajmował ojciec. Mam również podejrzenie, że w gruncie rzeczy nie nadawał się zupełnie do zajmowania miejsca, które mu powszechnie przyznaje historia. Gdyby jednak w pełni zasługiwał na nieśmiertelność, to przecież środki, za pomocą których dochodził do celu w Irlandii, nie zasługiwałyby na nieśmiertelność. Był on szczerze przekonany, że dla dobra narodowych interesów należy stwarzać koalicję po koalicji przeciwko Napoleonowi. W tym celu obsypywał biedniejszych sprzymierzeńców handlowymi bogactwami, w które — rzecz raczej dziwna na owe czasy — Anglia opływała. Pitt robił to z niewątpliwym talentem i uporem. W tym samym czasie stanął w obliczu wrogiej rebelii irlandzkiej oraz częściowo czy potencjalnie wrogiego parlamentu irlandzkiego. Parlament złamał za pomocą najbezwstydniejszego przekupstwa, a buntowników za pomocą najbezwstydniejszej brutalności. Prawdopodobnie jednak uważał, iż ma prawo do wykrętów tyrana. Jego metody należały nie tylko do gatunku siejących grozę lub — w najlepszym razie — szerzących zniszczenie, lecz były to metody, których jedynym argumentem obronnym było właśnie to, że siały grozę i zniszczenie. Pitt gotów był udzielić pełnych swobód katolikom irlandzkim, ponieważ religijna bigoteria nie była grzechem oligarchii. Nie był jednak skory do udzielenia pełnych swobód mieszkańcom Irlandii. W gruncie rzeczy nie pragnął zaciągnąć Irlandii w angielską służbę, tak jak rekruta zaciąga się do wojska, ale pragnął po prostu rozbroić Irlandię, tak jak rozbraja się wroga. Jego plan rozwiązania problemu irlandzkiego był od samego początku fałszywy i dlatego uniemożliwiał każde rozwiązanie.

Unia z Anglią mogła być koniecznością, ale taka „konieczna” unia nie była przecież żadną unią. Nikt nie miał zamiaru robić z niej unii i nikt jej nigdy jako unii nie traktował. Nie tylko nie udało się nam nigdy uczynić Irlandii angielską, w tym sensie jak Burgundia stała się francuską, ale nawet nigdy tego nie próbowaliśmy. Burgundowie mogą się szczycić Corneille’iem, chociaż Corneille był Normandczykiem. My jednak śmialibyśmy się, gdyby Irlandczycy pysznili się Szekspirem. Nasza pycha wplątała nas jedynie w jakąś sprzeczność, próbowaliśmy bowiem połączyć tożsamość z wyższością. Dowód zwyczajnego braku inteligencji składa ten, kto natrząsa się z Irlandczyka, który przedstawia się jako Anglik — a pomstuje na Irlandczyka, który przedstawia się jako… Irlandczyk. Tak więc „unia” nigdy nie zastosowała angielskich praw do Irlandii, zastosowała jedynie system zawieszania pewnych praw oraz udzielania pewnych koncesji, przy czym zarówno owo zawieszanie praw, jak i owe koncesje preparowało się u nas na wyłączny użytek Irlandii. Ta chwiejna zmienność polityki ciągnie się od Pitta do czasów obecnych. Od czasu, kiedy wielki O’Connell, za pomocą organizowanych przez siebie monstrualnych wieców, zmusił nasz rząd do zajęcia się sprawą emancypacji Kościoła katolickiego — aż do czasu, kiedy wielki Parnell wymusił posłuch dla sprawy samorządu irlandzkiego (Home Rule) — nasza chwiejna równowaga utrzymywała się w tym okresie za pomocą uderzeń z zewnątrz. Pod koniec XIX stulecia lepsze traktowania zaczęło na ogół brać górę. Gladstone, idealistyczny, choć niekonsekwentny liberał, trochę za późno zdał sobie sprawę, że idea wolności, którą ukochał w Grecji i Italii — domagała się słusznie urzeczywistnienia bliżej jego własnej ojczyzny. Rzec można, iż dzięki swej wymowie i żarliwości nawrócenia, Gladstone znalazł drugą młodość na progu śmierci. Inny mąż stanu, noszący zupełnie inną etykietę polityczną (jeżeli to coś znaczy), posiadał dalekowzroczność, która pozwalała mu zrozumieć, że Irlandia — uparcie chcąca być narodem, bardziej jeszcze chciała być narodem rolniczym. George Wyndham, człowiek wspaniałomyślny, o bujnej wyobraźni, prawdziwy człowiek wśród polityków — utrzymywał z całym przekonaniem, że koszmar rolnych eksmisji, strzelaniny i lichwiarskich czynszów powinien się skończyć tak, jak to sformułował Parnell: każdemu Irlandczykowi powinno się zawarować prawo własności na jego własnej roli. Działalność Wyndhama zaokrągla w sposób niemal romantyczny tragedię buntu przeciwko Pittowi, sam bowiem Wyndham miał w sobie krew przywódcy buntowników i jego dzieło jest jedynym zadośćuczynieniem za całą haniebnie przelaną krew, która popłynęła w związku z upadkiem Fitz Geralda.

W Anglii skutki nie były tak tragiczne. Przeciwnie, w pewnym sensie były one zabawne. Sam Wellington, Irlandczyk wywodzący się z „mniejszościowej” partii, był wybitnym realistą i — jak wielu Irlandczyków — posiadał szczególnie realistyczne poglądy o Anglikach. Wyraził się on, że armia, którą dowodzi, składa się z szumowin globu ziemskiego. Uwaga ta jest tym cenniejsza, że przecież armia ta okazała się na tyle pożyteczną, żeby ją nazywać „solą ziemi”. Prawdę mówiąc, w zjawisku tym tkwił niby jakiś symbol narodowy. Było ono — jeśli się wolno tak wyrazić — strażnikiem pewnej narodowej tajemnicy. Do Anglików, nawet w odróżnieniu od Irlandczyków i Szkotów — da się zastosować paradoks, że każde ujęcie planów i zasad bywa dla nich nieuchronnie niesprawiedliwe. Oto Anglia nie tylko buduje swe mury obronne z odpadków, ale mury obronne znajduje w tym, co odrzuciła jako odpadki. Jeśli kryje się pochwała w powiedzeniu, że czyjeś niepowodzenia obracają się w sukcesy — to pochwała ta kryje prawdę. Niektóre z najlepszych kolonii angielskich były osiedlami skazańców. Można by je nawet nazwać zapomnianymi osiedlami skazańców. Armia składała się głównie z rzezimieszków, rekrutowanych dzięki obietnicy zwolnienia z więzień. Była to jednak dobra armia ze złych ludzi, ba, nawet wesoła armia z nieszczęśliwych ludzi. Takie to barwy i takie cechy przewijają się wśród angielskiej historii. Trudno umieszczać je w książce, a w szczególności w książce historycznej. Przewijają się one w naszej fantastycznej powieści i rozbrzmiewają w pieśniach ulicznych. Właściwym ich żywiołem jest jednak potoczna rozmowa. Cechy te najwłaściwiej nazywać brakiem konsekwencji. W duszy Anglika pusty śmiech przeżywa wszystko. Być może, iż przeżył nawet — ze zbyt wielkim nakładem cierpliwości — czasy terroru, kiedy poważniejsi od nas Irlandczycy zerwali się do buntu. Były to czasy tak pełne jakiejś brutalnie zwariowanej tyranii, że Anglik-wesołek na głowie stawał, żeby się do nich dostosować. Często, otrzymawszy jakiś zupełnie nielogiczny wyrok w policyjnym sądzie, mawiał, że odsiedzi go stojąc na głowie. I tak, za ciemiężycielskich rządów Pitta, jakiegoś człeka wpakowano do więzienia za to, iż powiedział, że Jerzy III był tłusty. Mam wrażenie, że pewną ulgę przyniosły mu w więzieniu artystyczne rozmyślania o tym, jakim to straszliwym tłuściochem był Jerzy III. Ów typ wolności, ów typ ludzkiej postawy, a nie był to typ wcale podły — naprawdę przeżył wszystkie prądy i zdradliwe wiry złego ustroju gospodarczego. Przeżył również drakońskie metody reakcyjnej epoki i bardziej od nich ponurą groźbę materialistycznej nauki społecznej w formie reprezentowanej przez nowych purytanów, co „spuryfikowali się” nawet z religii. Najgorszą rzeczą w tym długim procesie był fakt, że angielski wesołek staczał się powoli w dół drabiny społecznej. Falstaff był rycerzem. Sam Weller był sługą pewnego dżentelmena. Zdaje się jednak, że niektóre z naszych ograniczeń socjalnych zmierzają do tego, żeby Sama Wellera zepchnąć do pozycji, jaką zajmuje Przemyślny Krętacz (Artful Dodger). Wcale nieźle wyszliśmy na tym, że coś jednak przetrwało z tej sponiewieranej tradycji i głuchych wspomnień Wesołej Anglii. Dobrze wyszliśmy na tym — jak zobaczymy — że cała nasza wiedza społeczna zawiodła, a w jej obliczu załamała się cała sztuka rządzenia krajem. Miały bowiem zagrzmieć surmy bojowe i nadejść miał straszny dzień próby, kiedy wszystkich dniówkowych wyrobników naszej smętnej cywilizacji wywołać miano z domów i nor — jak na dzień zmartwychwstania. I miano ich postawić nagich pod obcym słońcem, bez religii, ale za to z poczuciem humoru. Nie trudno by poznać, do jakiej nacji należał Szekspir, ten Szekspir, który żarty strugał i żartobliwe figle płatał wśród najczarniejszych namiętności tragedii. Nie trudno poznać, jeżeli się tylko słyszało owych chłopców we Francji i Flandrii, którzy nazwali siebie — ku upamiętnieniu teatralnego zwyczaju — „wczesnymi drzwiami” („Early Doors”)! Szli oni bowiem wtedy pierwsi, w tak wczesnej młodości, wyłamywać bramy śmierci.

Загрузка...