XI. Bunt bogaczy

Mistyczne sieci, w które Tomasza Morusa w końcu uwikłano i zabito, oceniane są różnie. Wszyscy sławią go natomiast zgodnie jako bohatera Nowej Nauki, tego wielkiego brzasku racjonalnego światła dziennego, w porównaniu z którym średniowiecze wydaje się tylu ludziom zwykłą ciemnością. Można różnie myśleć o jego uznaniu dla Reformacji, bezsporne jest natomiast jego uznanie dla Renesansu. W pierwszym rzędzie był on humanistą, i to bardzo ludzkim. Pod wieloma względami był on nawet bardzo nowoczesny, co zdaniem — mylnym — niektórych ludzi znaczy to samo, co być ludzkim. Ponadto był on również humanitarny. Rzucił zarys pewnego ideału, czy raczej może wymyślnego ustroju społecznego. Trochę w tym było naiwności H.G. Wellsa, ale było to znacznie głębsze od frywolności przypisywanej Bernardowi Shaw. Nie godzi się obciążać jego moralności pojęciami Utopii. Jednak ich przedmiot i wnioski składają się na to, co w braku odpowiedniejszego wyrazu musimy nazwać jego modernizmem. Tak więc nieśmiertelność zwierząt stanowi ten rodzaj transcendentalizmu, który ma posmak ewolucji, grubszy zaś żart o preliminariach małżeństwa mogą wziąć zupełnie na serio studenci eugeniki. Morus zaproponował ponadto pewnego rodzaju pacyfizm — choć mieszkańcy Utopii dochodzili do niego w sposób osobliwy. Mówiąc krótko, choć był on, wraz ze swym przyjarielem Erazmem, satyrykiem średniowiecznych nadużyć, niewielu ludzi zaprzeczy dziś, że protestantyzm byłby dla niego raczej zbyt ciasny niż zbyt szeroki. Choć jest rzeczą oczywistą, że nie był on protestantem, niewielu protestantów odmówi mu miana reformatora. Był on jednak nowa to rem w sprawach bardziej pociągających dla umysłów nowoczesnych niż teologia. W pewnej mierze można by go nazwać neopoganinem. Jego przyjaciel Colet określił tę ucieczkę od mediewalizmu jako przejście ze złej łaciny na dobrą grekę. W naszych chaotycznych rozprawach miesza się obie razem. Greka była nową naroślą tych czasów, podczas gdy zawsze istniała łacina popularna, o ile nie wręcz kuchenna. Będziemy bliżsi prawdy zwąc ludzi średniowiecza dwujęzycznymi niż zwąc ich łacinę językiem martwym. Greka nie weszła naturalnie nigdy w użycie tak powszechne. Kto ją jednak opanował, czuł się — można tak powiedzieć bez przesady — jakby wypuszczony po raz pierwszy na świeże powietrze. Dużo z tego greckiego ducha znalazło swe odbicie w Morusie: jego uniwersalizm, jego ogłada, jego mieszanina kipiącego rozumu i chłodnej ciekawości. Prawdopodobnie dopuszczał się on nawet niektórych ekscesów i błędów smaku, które kaziły wspaniały intelektualizm reakcji przeciw średniowieczu. Możemy sobie wyobrazić, że uważał on pokraczne wyloty rynien na katedrach gotyckich za barbarzyńskie, czy że nawet nie podniecała go — podobnie jak Sydneya — trąba „Chevy Chase”. Bogactwo starożytnego świata pogańskiego w dowcip, wdzięk i cnoty obywatelskie tak dopiero niedawno objawiło się temu pokoleniu w olśniewającej obfitości i doskonałości, że trudno uważać za wielki grzech, jeśli tu i ówdzie wyrządzono niesprawiedliwość pozostałościom ciemnych wieków. Patrząc na świat oczyma Morusa, patrzymy z największych okien tego czasu: patrzymy na angielski krajobraz, widziany po raz pierwszy jako równina w poziomych promieniach porannego słońca. To bowiem, co widział Morus, było Anglią renesansu, Anglią na przejściu ze średniowiecza do czasów nowożytnych. Patrzył więc w dal i widział wiele rzeczy, i mówił wiele rzeczy. Wszystkie były cenne, a dużo było dowcipnych. Zauważył przy tym pewną rzecz, stanowiącą okropny majak wyobraźni a zarazem fakt codzienny i rzeczywisty. Patrząc na krajobraz powiedział: „Owce pożerają ludzi”.

Tej dziwnej formuły na określenie wielkiej epoki naszego wyzwolenia i oświecenia nie wysuwa się zazwyczaj na czoło zwięzłych opisów naszej historii. Formuła ta nie ma nic wspólnego z przekładem Pisma Świętego ani z charakterem Henryka VIII, ani z charakterami żon Henryka VIII, ani z trójstronnymi debatami między Henrykiem, Lutrem i Papieżem. Nie były to papieskie owce jedzące protestanckich ludzi czy vice versa — nie był to również Henryk rzucający, w którymś z okresów swego krótkiego i oszałamiającego papiestwa — męczenników na pożarcie jagniętom, jak to czynili poganie rzucając ich lwom. To obrazowe wyrażenie miało oczywiście znaczyć, że intensywny typ uprawy rolnej ustępował ekstensywnemu typowi hodowli. Wielkie przestrzenie Anglii, stanowiące do tej pory rzeczpospolitą pewnej liczby rolników, przechodziły teraz pod suwerenną władzę samotnego pasterza owiec. W sedno tej sprawy, epigramem w stylu samego Morusa, utrafił J. Stephen w uderzającym eseju, który można obecnie znaleźć chyba tylko w starych rocznikach pisma „The New Witness”. Zwrócił on uwagę na paradoks, że wielce podziwiany osobnik, który spowodował, że miast jednego źdźbła trawy rosną dwa, był mordercą. W tym samym artykule p. Stephen ustalił prawdziwe źródła moralne tego ruchu, który doprowadził do uprawy tak wielkiej ilości pastwisk i do wymordowania, a przynajmniej wyniszczenia tylu żywotów ludzkich. Jako przyczynę tego zjawiska, co każdy prawdziwy opis tej przemiany potwierdza, ustalił on wzrost nowego wykwintu — pod pewnym względem racjonalniejszego — warstwy rządzącej. Średniowieczny lord był osobnikiem stosunkowo nieokrzesanym i żył po prostu w największej farmie według obyczaju największego farmera. Pił wino, kiedy mógł, ale było gotów pić również piwo, wiedza nie dostarczyła mu jeszcze koni pijących benzynę. W epoce późniejszej od omawianej obecnie jedna z największych dam Anglii napisze do swego męża, że nie może do niego przyjechać, ponieważ jej konie cugowe chodzą w pługu. W prawdziwym średniowieczu najwięksi ludzie mieli prymitywniejsze jeszcze przeszkody, ale w czasach Henryka VIII rozpoczęła się już przemiana. W następnym pokoleniu w ogólnym obiegu będzie zdanie, które jest jednym z kluczy do zrozumienia tych czasów, i to kluczem szczególnie objaśniającym te ambitne plany ziemskie. O tym czy owym wielkim panu mówić się będzie wówczas, że jest „zwłoszczały”. Znaczyć to będzie subtelniejsze formy piękna, delikatne a zarazem mniej kruche szkło, złoto i srebro w postaci nie barbarzyńskich kamieni, ale raczej łodyg i wieńców z roztopionego metalu, lusterka, karty do gry i świecidełka, tryskające pięknem. Była to doskonałość drobiazgów. Nie było to, jak w ludowym rzemiośle gotyckim, nieświadome znamię sztuki na wszystkich przedmiotach potrzebnych do życia: było to raczej namiętne, z całej duszy wkładanie świadomej sztuki w rzeczy najczęściej zbędne. Przedmioty zbytku ożyły otrzymując duszę. Musimy pamiętać o tym rzeczywistym pragnieniu piękna. Tłumaczy ono bowiem — i usprawiedliwia.

Grono dawnych baronów przerzedziło się w wojnach domowych zakończonych pod Bosworth i zmniejszyło się na skutek oszczędnej i chytrej polityki tego niekrólewskiego króla, jakim był Henryk VII. On sam był „nowym człowiekiem”, toteż baronowie w dużej mierze ustąpili miejsca arystokracji nowych ludzi. Ale starsze już nawet rody obróciły swe oblicza w nowszym kierunku. O niektórych z nich, jak np. o Howardach, można powiedzieć, że figurowały zarówno jako rody stare, jak i nowe. W każdym razie duch całej warstwy wyższej można określić jako coraz nowszy. Arystokracja angielska, będąca głównym tworem reformacji, zasługuje bez wątpienia na pewną pochwałę, którą uważa się obecnie prawie ogólnie za pochwałę bardzo wysoką: była zawsze postępowa. Arystokratom zarzuca się, że szczycą się swymi przodkami. O angielskich natomiast arystokratach można słusznie powiedzieć, że szczycili się raczej swymi potomkami. Dla potomków planowali oni wielkie fundacje i piętrzyli stosy bogactw, dla swych potomków walczyli o coraz to wyższe miejsce w rządach państwem, dla swych potomków popierali każdą nową gałąź wiedzy czy system filozofii społecznej. Zrozumieli oni wielkie gospodarcze możliwości pastwisk, osuszyli jednak również mokradła. Wymietli księży, ale łaskawie dopuścili do swego towarzystwa filozofów. W miarę jak pokolenia nowej dynastii Tudorów następują po sobie, wytwarza się cywilizacja nowa i bardziej racjonalistyczna. Uczeni krytykują autentyczne teksty; sceptycy dyskredytują nie tylko papieskich świętych, ale i pogańskich filozofów; specjaliści analizują i racjonalizują tradycje, a owce jedzą ludzi.

Jak widzieliśmy, w wieku XIV miała miejsce w Anglii prawdziwa rewolucja ubogich. Niewiele brakowało, by się udała. Nie potrzebuję kryć się z przekonaniem, że byłoby dla nas wszystkich rzeczą możliwie najlepszą, gdyby się była całkowicie udała. Gdyby Ryszard II rzeczywiście skoczył w siodło Wata Tylera, czy raczej gdyby parlament nie był go zrzucił z konia, gdy się nań dostał, gdyby był potwierdził fakt nowej wolności chłopskiej jakimś aktem władzy królewskiej, tak już wówczas było w zwyczaju potwierdzać istnienie związków zawodowych przywilejami królewskimi — nasz kraj byłby zapewne miał dzieje na tyle szczęśliwe, na ile pozwala natura człowieka. Renesans byłby przybrał formę wykształcenia ludowego, a nie kultury klubu estetów. Nowa nauka mogła była być równie demokratyczna, jak stara nauka w starych dniach średniowiecznego Paryża i Oksfordu. Wyśmienity artyzm szkoły Celliniego mógł być tylko najwyższym stopniem umiejętności cechowej. Dramaty Szekspira mogli byli wystawiać robotnicy na scenach drewnianych, ustawianych na ulicy podobnie jak teatry marionetek; byłoby to udoskonaleniem sztuk religijnych, jakie grały cechy. Aktorzy nie musieli być „sługami króla”, ale mogli być własnymi panami. Wielki Renesans ze swym wykształceniem liberalnym mógł być liberalny. Jeśli to jest fantazja, to przynajmniej taka, której nierealności nie da się udowodnić. Średniowieczna rewolucja miała zbyt mało powodzenia na samym początku, by ktokolwiek był w stanie udowodnić, że nie mogła mieć powodzenia na końcu. Feudalny parlament wziął górę i zepchnął chłopów z powrotem do ich wątpliwego i na wpół rozwiniętego stanu. Powiedzieć więcej niż to, co się powiedziało, byłoby przesadą, a zarazem antycypacją rzeczywiście rozstrzygających zdarzeń późniejszych. Gdy Henryk VIII wstąpił na tron, rozwój cechów był może zahamowany, ale one same — pozornie niezmienione, a chłopi odzyskali nawet trochę swobody. Wielu z nich w teorii wciąż było przypisanych do ziemi, ale większość żyła pod niezbyt uciążliwą władzą opatów.

Średniowieczny ustrój utrzymywał się jeszcze. Mógł on, o ile można wnioskować ze znanych nam faktów, zacząć rozwijać się ponownie, wszystkie jednak takie domysły toną w nowych i bardzo dziwnych zjawiskach. Po nieudaniu się rewolucji ubogich nastąpiła w końcu kontrrewolucja: uwieńczona powodzeniem rewolucja bogaczy.

Pozorny jej punkt wyjściowy leżał w pewnych zdarzeniach politycznych, a nawet osobistych. Z grubsza sprowadzają się one do dwóch: małżeństwa Henryka VIII oraz sprawy klasztorów. Małżeństwa Henryka VIII są od dawna przedmiotem popularnych, a nawet brodatych kawałów. W kawałach tych mieści się pewna tradycyjna prawda, tak jak w każdym prawie kawale, o ile jest dostatecznie popularny i dostatecznie brodaty. Żart nie doczeka się nigdy brody, jeśli nie jest zarazem poważny. Henryk w początkach swego panowania był popularny. Nawet współcześni mu cudzoziemcy malują go jako wspaniałego, młodego księcia renesansowego, promieniującego wszystkimi powabami nowej ogłady. W swych ostatnich latach przypominał on mocno maniaka: przestał budzić miłość, jeśli zaś nawet napawał lękiem, był to raczej lęk przed wściekłym psem niż przed psem pilnującym domu. W tej zmianie nietrwałość, a nawet hańba jego „sinobrodych” małżeństw odegrały niewątpliwie dużą rolę. Sprawiedliwość każe jednak przyznać, że z wyjątkiem może pierwszej i ostatniej żony, był on prawie równie nieszczęśliwy w wyborze żon, jak one w wyborze małżonka. Ale właśnie sprawa jego pierwszego rozwodu złamała podstawy jego honoru, a przy sposobności złamała bardzo wiele innych, cenniejszych i bardziej uniwersalnych rzeczy. Chcąc zrozumieć przyczyny jego wściekłości, musimy sobie uprzytomnić, że nie uważał się on za nieprzyjaciela Papieża, ale raczej za jego przyjaciela. Jest w tym oddźwięk starej historii z Becketem. Henryk bronił był uprzednio Papieża w sporach dyplomatycznych, a Kościół w sporach religijnych, toteż gdy obrzydła mu jego królowa i upodobał sobie namiętnie jedną z jej dam dworu, Annę Boleyn, wydawało mu się, że cyniczne ustępstwo — w tej epoce cynicznych ustępstw — należy mu się ze strony przyjaciela. Należy to jednak do tego łańcucha niekonsekwencji, którym są losy wiary chrześcijańskiej w ludzkich rękach: nikt nie może przewidzieć, kiedy jej wyższa strona weźmie górę, choćby tylko na chwilę, i czy najgorsze epoki Kościoła nie uczynią lub nie powiedzą czegoś — jakby przypadkiem — co będzie godne najlepszych epok. Tak czy owak, z tej czy innej przyczyny, Henryk chciał oprzeć się na poduszkach wyścielających tron Leona, doszedł jednak do przekonania, że rękę swą złamał na Piotrowej opoce. Papież nie uznał nowego małżeństwa i Henryk, wzburzony i zaślepiony gniewem, zerwał wszystkie dawne stosunki z papiestwem. Wydaje się prawdopodobne, że nie zdawał sobie jasno sprawy z niepomiernych skutków swego postępku. I my sami nie wiemy tego nawet dziś. Z pewnością nie uważał siebie za antykatolika. Trudno również powiedzieć, by uważał się za przeciwnika Papieża, przecież najwidoczniej siebie samego uważał za papieża. Od tego dnia datuje się coś, co odegrało charakterystyczną rolę w dziejach, a mianowicie nowoczesna doktryna Boskiego prawa królów, zasadniczo różna od doktryny średniowiecznej. Zagadnienie to komplikuje jeszcze bardziej otwarta do dziś kwestia ciągłości spraw katolickich w anglikanizmie. Była to bowiem nuta nowa, choć uderzyły w nią czynniki tradycjonalistyczne. Zwierzchnictwo króla nad angielskim kościołem narodowym nie było bowiem, niestety, zwykłą zachcianką króla, gdyż stało się częściowo, na pewien czas, zachcianką samego kościoła. Pomijając jednak wszystkie sporne zagadnienia, w pewnym ludzkim i historycznym sensie ciągłość naszej przeszłości uległa w tym punkcie niebezpiecznemu załamaniu. Henryk nie tylko odciął Anglię od Europy, ale — co ważniejsze — odciął Anglię od Anglii.

Wielki rozwód sprowadził upadek Wolseya, potężnego ministra, który utrzymywał równowagę między cesarstwem a monarchią francuską i stworzył nowoczesną równowagę sił w Europie. Charakteryzuje się go często powiedzeniem Ego et Rex Meus, Wolsey to etap w dziejach Anglii raczej dlatego jednak, że cierpiał za to powiedzenie, niż dlatego, że je ukuł. Ego et Rex Meus może stanowić motto każdego nowoczesnego premiera, poszło dziś bowiem zupełnie w zapomnienie, że słowo „minister” znaczy tyle, co sługa. Wolsey był ostatnim wielkim sługą, którego można było odprawić i którego po prostu odprawiono. Była to oznaka monarchii ciągle jeszcze absolutnej: Anglicy zdumieni byli widząc to samo w nowoczesnych Niemczech, gdzie Bismarcka odprawiono jak lokaja. Okropniejszy od tego czyn miał dowieść, że ta nowa siła zatraciła już cechy ludzkie. Oto powaliła ona najszlachetniejszego z humanistów. Tomasz Morus, który był epikurejczykiem z czasów Augusta, zmarł śmiercią świętego z czasów Dioklecjana. Umarł, żartując wspaniale. Jest rzeczą naturalną, iż jego śmierć ukazała nam raczej świątobliwą stronę jego duszy, jego dobre serce i ufność w prawdy Boże. Humanistom musiało się to jednak wydać potwornym poświęceniem. Wyglądało to tak, jak gdyby Montaigne został męczennikiem. Jest rzeczą znamienną, że coś, co należałoby określić jako nienaturalne, weszło już do renesansowego naturalizmu, toteż dusza wielkiego chrześcijanina powstała przeciw temu. Wskazał on palcem na słońce i powiedział: „Będę wyżej tego osobnika”, a rzekł to z tą franciszkańską poufałością, która może kochać naturę, ponieważ nie chce się do niej modlić. Zostawił więc swojemu królowi słońce, które przez tyle smętnych dni i lat miało patrzyć tylko na jego złość.

Zjawiskiem mniej osobistym, które zauważył sam Morus (jak o tym wspomnieliśmy na początku tego rozdziału), sprawą, która występuje jaśniej i mniej jest zaciemniona sporami — jest druga dziedzina polityki Henryka. Rzeczywiście istnieje różnica zdań na temat sprawy klasztorów, jest to jednak spór, który się wyjaśnia i przycicha z każdym dniem. Prawdą jest, że Kościół w epoce Renesansu doszedł do znacznego zepsucia, jednakże prawdziwe dowody na to odbiegają zarówno od ówczesnych, despotycznych pretensji, jak i od utartych opowieści protestanckich. Jest np. rzeczą jaskrawie niesłuszną cytować listy biskupów czy dygnitarzy Kościoła piętnujących często w sposób gwałtowny grzechy życia zakonnego. W żadnej mierze nie są one gwałtowniejsze od listów św. Pawła do najczystszych i bardzo pierwotnych kościołów. Zwracając się do tych wczesnych chrześcijan, których wszystkie wyznania ubóstwiają, apostoł przemawiał do nich jak do rzezimieszków i złodziei. Kto interesuje się takimi subtelnościami, znajdzie może wytłumaczenie w fakcie, że chrześcijaństwo nie jest religią dla dobrych ludzi, ale po prostu dla ludzi. Listy takie pisywano we wszystkich wiekach. Nawet w wieku XVI dowodzą one nie tyle, że byli wówczas źli opaci, ile że byli dobrzy biskupi. Co więcej, nawet ci, którzy wskazują na rozwiązłość mnichów, nie śmią twierdzić, że byli oni ciemięzcami. Słusznie mówi Cobbett, że tam, gdzie właścicielami ziemskimi byli mnisi, nie byli oni dalekimi dziedzicami, których obchodziło tylko wyduszanie czynszów. Tym niemniej w instytucjach dobrych leżała pewna słabość, podobnie jak prosta siła w złych. Ta słabość wiąże się z najgorszym czynnikiem tych czasów. Kiedy upadają rzeczy dobre, pojawia się prawie zawsze motyw zdrady od wewnątrz. Opatów łatwiej było zniszczyć, ponieważ nie trzymali się razem. Nie trzymali się zaś razem dlatego, że duch epoki (będący bardzo często najgorszym wrogiem epoki) wyrażał się w rosnącym przedziale między bogatymi a ubogimi i że doszło nawet do częściowego rozdziału między klerem bogatym a ubogim. Zdrada zaś przyszła, jak to bywa prawie zawsze, od tego sługi Chrystusa, który dzierży trzos.

Przy dzisiejszych atakach na wolność, które rozgrywają się na płaszczyźnie znacznie niższej, oswoiliśmy się z obrazem polityka idącego do właścicieli wielkich browarów czy wielkich hoteli i wykazującego im bezużyteczność mrowia małych gospód. Od tego właśnie zaczęli politycy z epoki Tudorów w stosunku do klasztorów. Poszli oni do opatów wielkich klasztorów i zaproponowali im kasatę małych. Możnowładcy duchowni nie potrafili się oprzeć, a może nie opierali się dość mocno. Zaczął się rabunek domów zakonnych. Choć jednak opaci zachowali się przez chwilę jak lordowie, w oczach znacznie większych lordów nie rozgrzeszyło to ich z faktu, że często przecież zachowywali się jak przystało na opatów. Chwilowe dołączenie się do obozu bogaczy nie mogło zatrzeć tysiąca drobnych interwencji, które wychodziły jedynie na korzyść ubogich. Rychło mieli się opaci przekonać, że minęły czasy ich łagodnych rządów i beztroskiej gościnności. Wielkie klasztory, obecnie już osamotnione, obalano jeden po drugim, a żebrak, któremu klasztor służył za coś w rodzaju uświęconej gospody, przyszedł do niej wieczorem i znalazł ją w gruzach. Światem zawładnęła bowiem nowa i szeroka filozofia, rządząca do dziś naszym społeczeństwem. W świetle tej nowej wiary większość mistycznych cnót dawnych zakonników uważano po prostu za wielkie grzechy. Największym zaś z nich było miłosierdzie.

Lud, który zbuntował się za Ryszarda II, nie był jeszcze rozbrojony. Wytrenowany był w prymitywnym używaniu łuku i halabardy i zorganizowany w lokalne grupy miast, cechów i wsi. W połowie hrabstw Anglii lud powstał i stoczył końcowy bój o wizję wieków średnich. Główne narzędzie nowej tyranii, wstrętny typ nazwiskiem Tomasz Cromwell, szczególnie odznaczył się tyranią i zaczął szybko obracać wszelkie rządzenie w koszmar. Ruch ludowy zgnieciono, po części siłą. Nowa nuta nowoczesnego militaryzmu objawiła się w fakcie, że zgniotło ten ruch cyniczne wojsko zawodowe, importowane zza granicy i za cenę żołdu niszczące religię angielską. Podobnie jak dawne powstanie ludowe, nowe powstanie zgnieciono w silniejszym jeszcze stopniu podstępem niż siłą. Podobnie jak dawne powstanie, odniosło ono dostateczne powodzenie, by zmusić rząd do rokowań. Musiał się on uciec do prostego wybiegu uspokojenia ludu obietnicami, a następnie do złamania najpierw obietnic, a potem ludu metodą, z którą oswoili nas politycy współcześni, stosując ją do wielkich strajków. Bunt ten zwano Pielgrzymką Łaski, a jego program sprowadzał się do żądania przywrócenia dawnej religii. W związku z domysłami na temat losów Anglii w wypadku zwycięstwa Tylera — dowodzi to, sądzę, jednej rzeczy, a mianowicie, że jego triumf, bez względu na to, czy doprowadziłby do czegoś, co można by nazwać reformami, czy też nie, uniemożliwiłby wszystko to, co mamy obecnie pod nazwą reformacji.

Rządy terroru wprowadzone przez Tomasza Cromwella były najgorszą i zupełnie niemożliwą do zniesienia Inkwizycją. Historycy, pozbawieni cienia nawet sympatii dla dawnej religii, zgodnie uważają, że religię wykorzeniono metodami tak okropnymi, jakich nie użyto w Anglii nigdy przedtem ani potem. Były to rządy katów, oparte na wszędobylskim szpiegostwie. Samo zaś obrabowanie zakonów przeprowadzono nie tylko z gwałtownością przypominającą czasy barbarzyńskie, ale z drobiazgowością, dla której trudno o inne określenie niż szmatławość. Było to tak, jak gdyby najeźdzcy duńscy wrócili w charakterze detektywów. Brak konsekwencji w osobistym stosunku króla do katolicyzmu skomplikował sytuację za sprawą nowych brutalności w stosunku do protestantów. Jednakże reakcja miała w tym wypadku charakter czysto teologiczny. Cromwell utracił kapryśną łaskę króla i został stracony, ale terror szalał nadal tym straszniej, że sprowadził się do jedynego motywu — gniewu króla. Szczytowym punktem tego terroru stał się dziwny czyn, który symbolicznie kończy historię opowiedzianą poprzednio. Despota pomścił się na buntowniku, którego wyzwanie dochodziło jakby z odległości trzech wieków. Spustoszył najpopularniejszy przybytek Anglików, przybytek, do którego ze śpiewem jechał niegdyś Chaucer. Był to przypadek, w którym król Henryk ukląkł, by się pokajać. Od trzech wieków Kościół i lud zwali Becketa świętym. Gdy Henryk Tudor zbuntował się, nazwał go zdrajcą. Fakt ten mógłby się wydać szczytem autokracji, choć nie był nim w rzeczywistości. Wówczas to bowiem wystąpiła jaskrawo na jaw ta jeszcze dziwniejsza rzecz, której przebłyski widzieliśmy już przedtem w naszych dziejach. Oto silny król był słaby. Był on nieporównanie słabszy od silnych królów średniowiecza. Czy ten upadek był pisany, czy nie — król upadł. Przez wyłom, który uczynił w tamie starodawnych doktryn, wdarła się fala, która omal jego samego nie zalała. W pewnym sensie zniknął on z widowni jeszcze przed swym zgonem, albowiem dramat, który wypełnił jego ostatnie dni, przestał już być dramatem jego własnego charakteru. Najtrafniej będzie chyba powiedzieć, że nie warto dyskutować, czy pragnienie stworzenia silnej monarchii narodowej może być usprawiedliwieniem dla zbrodni Henryka. Czy pragnął jej, czy nie — nie powstała. Tudorzy, w większym jeszcze stopniu niż wszyscy inni nasi królowie, zostawili po sobie władzę niezabezpieczoną i zdecentralizowaną, a okres, w którym monarchia wyglądała najgorzej, przypada tylko na jedno czy dwa pokolenia przed okresem jej największej słabości. W niewiele tylko lat później stosunek między koroną a jej nowymi sługami miał ulec odwróceniu w sposób, który przeraził świat. Topór, uświęcony krwią Morusa i skalany krwią Cromwella, miał, na rozkaz jednego z własnych potomków tego niewolnika, opaść i zabić angielskiego króla.

Falą, która w ten sposób przerwała tamę i zalała zarówno króla, jak i Kościół, był bunt bogaczy, a szczególnie nowych bogaczy (nuworyszów). Zasłaniali się oni imieniem króla i nie byliby w stanie zwyciężyć bez oparcia się o jego władzę, ale ostateczny efekt był taki, że obrabowali króla wtedy, kiedy on sam obrabował klasztory. Zdumiewająco mało tych bogactw — biorąc pod uwagę charakter całej sprawy — pozostało faktycznie w rękach króla. Chaos spotęgowała jeszcze okoliczność, że Edward VI wstąpił na tron jako chłopiec. Istota zagadnienia polega na trudności rozgraniczenia obu panowań. Biorąc żonę z rodu Seymourów i dając sobie w ten sposób syna — Henryk dał również krajowi ten typ możnego rodu, który miał rządzić wyłącznie rabunkiem. Ogromna i przeciwna naturze tragedia, stracenie jednego z Seymourów przez własnego brata, dokonała się podczas niemocy młodocianego króla, a zwycięski Seymour figurował jako Lord Protektor, choć nawet jemu samemu trudno by było powiedzieć, czego był protektorem, skoro nie potrafił uchronić nawet własnego rodu. W każdym razie można bez przesady powiedzieć, że dla żadnej ludzkiej sprawy nie było ochrony — protekcji — przed chciwością takich ludożerczych protektorów. Mówi się o rozwiązaniu zakonów, w rzeczywistości jednak doszło do rozwiązania całej dawnej cywilizacji. Prawnicy, lokaje i lichwiarze, najwstrętniejsi ze szczęściarzy, rozdrapywali sztukę i gospodarkę wieków średnich, jak złodzieje rabują kościół. Ich nazwiska (o ile ich nie zmienili) stały się nazwiskami książąt i markizów naszych czasów. Jeśli jednak rzucimy okiem wstecz na nasze dzieje, zobaczymy, że najbardziej może zasadniczy akt zniszczenia nastąpił, gdy zbrojni ludzie Seymourów i im podobnych przeszli od plądrowania klasztorów do plądrowania cechów. Średniowieczne związki zawodowe zniszczono, żołdactwo wdarło się do budynków, a fundusze cechów przywłaszczyła sobie nowa szlachta. To proste zdarzenie odbiera sens twierdzeniu (dość prawdopodobnemu), że cechy, jak wszystko inne w tych czasach, nie były może w stanie najlepszym. Rozstrzyga tu poczucie proporcji: być może i Cezar czuł się niedobrze w pamiętny poranek Id Marcowych. Twierdzić jednak, że cechy po prostu upadły, znaczyłoby to mniej więcej tyle, co powiedzieć, że Cezar umarł sobie spokojnie — z przyczyn czysto naturalnych — u stóp posągu Pompejusza.

Загрузка...