X. Wojna uzurpatorów

Poeta Pope był wprawdzie przyjacielem największego z torysowskich demokratów, Bolingbroke’a, żył jednak w świecie, w którym nawet torysi przypominali wigów. Umysł zaś wigowski nie wyraził nigdy jaśniej swego politycznego credo niż w wierszu Pope’a: „Boskie prawo królów do złych rządów”. Gdy dojdziemy do tego okresu dziejów, nie będę się starał usprawiedliwiać tego, co rzeczywiście urągało rozumowi w ujęciu prawa Boskiego przez Filmera i niektórych pedantycznych rojalistów XVII wieku. Głosili oni niemożliwy ideał „nieopierania się” żadnej legalnej władzy rodzimej, choć takie stanowisko wydaje mi się nawet mniej służalcze i zabobonne niż nowocześniejszy ideał „nieopierania się” nawet władzy obcej i bezprawnej. Wiek siedemnasty był wiekiem sekt, to znaczy maniactwa, toteż uczniowie Filmera z Boskiego prawa zrobili manię. Prawo to sięgało swymi korzeniami daleko wstecz. Choć miało charakter religijny, było jednak zupełnie realistyczne. Poplątało się ono z wieloma innymi, sprzecznymi, sprawami średniowiecza i przewija się przez wszystkie przemiany, które będziemy obecnie rozpatrywali. Trudno lepiej uzmysłowić sobie ten związek, niż cytując lekki epigram Pope’a i wykazując, że jest on w gruncie rzeczy bardzo słaby filozoficznie. „Słuszne prawo królów do złych rządów”, o ile rozumieć je jako szyderstwo, urąga rzeczywiście wszystkiemu, co rozumiemy pod słowem „prawo”. Mieć prawo do czynienia czegoś znaczy zupełnie coś innego, niż mieć słuszność czyniąc to. To, co Pope mówi satyrycznie o prawie Boskim, pokrywa się z tym, co zwykliśmy wszyscy mówić zupełnie poważnie o prawie ludzkim. Jeśli człowiek ma prawo głosu, to czyż nie ma on prawa oddać tego głosu mylnie? Jeśli mężczyzna ma prawo wybrać sobie żonę, to czyż nie ma on prawa pomylić się w wyborze? Mam prawo do wyrażenia zdania, które obecnie piszę, powinienem być jednak ostrożny z wysunięciem wątpliwego twierdzenia, jakoby to dowodziło, że moje zdanie jest słuszne.

Otóż monarchia średniowieczna, choć stanowiła tylko jeden z aspektów średniowiecznego ładu, wyrażała się z grubsza w idei, że władca ma prawo do rządzenia, tak jak wyborca ma prawo głosu. Monarcha mógł rządzić źle, póki jednak nie rządził wręcz potwornie i nie dopuszczał się niezwykłego zła, zachowywał prawo do swego stanowiska, tak jak człowiek prywatny zachowuje prawo do małżeństwa i przenoszenia się z miejsca w miejsce, póki nie pomiesza mu się w głowie okropnie i niezwykle. W praktyce nie było to takie proste, bowiem wieki średnie nie miały, jak się to często zwykło wyobrażać, jednolitej i żelaznej dyscypliny. Było w nich dużo spraw spornych, a tym samym bardzo zawiłych, łatwo więc — wyrywając z kontekstu poszczególne zdania, czy to tyczące ius divinum, czy primus inter pares — przylepić ludziom średniowiecza taką czy inną etykietę. Twierdzono np. poważnie, że byli oni wszyscy Germanami. Prawdą jest natomiast, że wpływ Kościoła, choć bynajmniej nie wszystkich jego Doktorów, wzbudził poczucie pewnego rodzaju sakramentu władzy, co miało na celu uczynić monarchę groźnym i dlatego czyniło go często tyranem. Złe strony takiego despotyzmu są oczywiste, natomiast charakter płynących z niego korzyści należy przemyśleć dokładniej, niż się to czyni obecnie, jeśli się chce zrozumieć zdarzenia, które mamy teraz opowiedzieć.

Korzyść z „Boskiego prawa”, czyli nieusuwalnego legitymizmu, jest następująca: kładzie ono kres ambicjom bogaczy. „Roi je nepuis”. Władza królewska, bez względu na to, czy pochodziła z nieba, czy nie, była pod jednym względem podobna do władzy niebieskiej: nie była na sprzedaż. Konstytucyjni moraliści twierdzą często, że tyran i motłoch mają te same wady. Nie zwrócono jednak dobrze uwagi na to, że tyran i motłoch mają stanowczo te same cnoty. Jedna cnota, którą dzielą w sposób bardzo oczywisty, wyraża się w tym, że ani tyran, ani motłoch nie są snobami. Nie troszczą się ani za grosz o to, co robią z ludźmi bogatymi. Prawdą jest, iż uważano, że tyrania przychodziła czasem z niebios, tak jak gdyby dosłownie spadała z chmur. Hołubić nadzieję na koronę królewską znaczyło tyle, co hołubić nadzieję na to, by stać się wiatrem zachodnim czy gwiazdą poranną. Najzłośliwszy nawet młynarz nie może jednak zmusić wiatru, by kręcił tylko jego własny młyn. Największy pedant wśród uczonych nie potrafi przemienić gwiazdy porannej w swoją wyłącznie lampę do czytania. A jednak coś w tym rodzaju zaszło w Anglii w późnym średniowieczu, pierwszym zaś znakiem tego zjawiska był, zdaniem moim, upadek Ryszarda II.

Historyczne sztuki Szekspira bliższe są prawdy niż historii. Są tradycjonalne. Żywa pamięć o wielu rzeczach przetrwała, choć pamięć o innych zaginęła. Szekspir miał słuszność robiąc z Ryszarda II wcielenie pretensji do Boskiego prawa, a z Bolingbroke’a wcielenie ambicji baronów, która rozsadziła stary ład średniowieczny. Z nastaniem Tudorów Boskie prawo stało się jednak bardziej suche, a zarazem i bardziej fantastyczne. Szekspirowi trudno było odtworzyć świeżość i ludowy posmak tej sprawy, trafił bowiem właśnie na proces sztywnienia ustroju, charakterystyczny dla późnego średniowiecza. Możliwe, że sam Ryszard był władcą kapryśnym i doprowadzał ludzi do rozpaczy. Możliwe, że w silnym łańcuchu Plantagenetów było to właśnie owo słabe ogniwo, które się zerwało. Możliwe, że istniały poważne argumenty przeciw zamachowi stanu, którego Ryszard dokonał w 1397 r., i że jego krewniak — Henryk Bolingbroke — miał po swej stronie poważny odłam rozczarowanej opinii publicznej, gdy w 1399 r. dokonał pierwszej w dziejach Anglii prawdziwej uzurpacji. Jeśli jednak pragniemy zrozumieć tę szerszą tradycję, którą zagubił nawet Szekspir, musimy rzucić okiem wstecz na coś, co spotkało Ryszarda w pierwszych latach jego rządów. Było to na pewno największe zdarzenie jego panowania, a może największe zdarzenie we wszystkich panowaniach, które przebiegamy w tej książce. Prawdziwy lud angielski, ludzie pracujący własnymi rękoma, podnieśli te ręce, by uderzyć swych panów, chyba po raz pierwszy, a na pewno po raz ostatni w dziejach.

Pogańskie niewolnictwo powoli zanikało, nie tyle drogą rozkładu, co drogą przekształcenia się w coś lepszego. W pewnym sensie nie umarło ono, ale raczej nabrało życia. Właściciel niewolników podobny był do człowieka, który wkopie rząd słupów, żeby zrobić płot, a później stwierdzi, że wypuściły one korzenie i rozwinęły się w drzewka. Są one teraz i więcej warte, i trudniejsze do obchodzenia się, a w szczególności trudniejsze do przeniesienia w inne miejsce. Taka różnica między słupem a drzewem odpowiada dokładnie różnicy między niewolnikiem a poddanym — czy nawet wolnym chłopem, do którego to stanu poddany wydawał się szybko zmierzać. Była to, w najlepszym rozumieniu tego oklepanego frazesu, ewolucja społeczna, przy czym miała ona złą stronę każdej takiej ewolucji, polegającą na tym, że podczas gdy była najgłębszym wyrazem ładu, była jeszcze ciągle po prostu bezprawiem, to znaczy, że wyzwolenie gminu posunęło się już było bardzo daleko, ale jeszcze nie na tyle, by dało się ująć w jakąś ustawę. Zwyczaj był „niepisany”, podobnie jak konstytucja brytyjska, i (podobnie jak ta ewolucyjna, nieuchwytna instytucja) mógł być zawsze deptany przez bogaczy, którzy zaczęli go używać jako narzędzia do załatwiania swych interesów przez akty parlamentarne. Świeżo upieczony chłop był ciągle jeszcze prawie niewolnikiem. Miał się o tym dowiedzieć na skutek jednego z tych obrotów fortuny, które zadają kłam lekkomyślnej wierze w zdrowy rozsądek niepisanych konstytucji. Wojny z Francją stały się z biegiem czasu takim samym prawie dopustem dla Anglii, jak dla Francji. Anglię wyniszczyły jej zwycięstwa. Na przeciwległych krańcach społeczeństwa rosły zbytek i ubóstwo — i na skutek procesu, którego opis nadaje się lepiej do jednego z następnych rozdziałów, zachwiała się równowaga znamionująca większą część średniowiecza. W końcu straszna zaraza, zwaną Czarną śmiercią, przeszła przez kraj jak podmuch eksplozji, przerzedzając ludność i rujnując dorobek pokoleń. Zabrakło rąk do pracy i trudno było o luksusowe wyroby, toteż wielcy panowie uczynili to, czego można się było po nich spodziewać. Stali się prawnikami i podtrzymywaczami litery prawa. Odwołali się do zasad zupełnie przedawnionych, by zagnać poddanego z powrotem w niewolę ciemnych wieków. Ogłosili ludowi swe postanowienie i lud chwycił za broń.

Dwie dramatyczne opowieści, łączące Wata Tylera w sposób wątpliwy z początkiem tego buntu, a stanowczo z jego końcem, nie są bynajmniej nieważne, mimo że nasi dzisiejsi prozaiczni historycy udają, że wszystkie dramatyczne opowieści są nieważne. Opowieść o pierwszym uderzeniu Tylera ma o tyle znaczenie, że jest nie tylko dramatyczna, ale wiąże się z domem rodzinnym. Uderzenie to było pomstą za obrazę rodziny i zrobiło z legendy o tym buncie, bez względu na jego przypadkowe nieprzyzwoitości, coś w rodzaju demonstracji na rzecz przyzwoitości. Ma to swą wagę, gdyż na godność człowieka ubogiego nie zwraca się prawie zupełnie uwagi we współczesnych dyskusjach. Dziś poborcy podatkowemu wystarczy przynieść formularz i powiedzieć kilka długich słów, nie narażając się na rozbicie głowy. Przyczyną protestu oraz formą, jaką reakcja feudalna przybrała początkowo, był podatek od głosowania. Był to jednak tylko fragment powszechnego procesu wtłaczania ludności w pracę niewolniczą, co w pełni tłumaczy dzikie postępowanie rządu po złamaniu powstania. W swych wypowiedziach rząd groził, że uczyni poddanego jeszcze bardziej niewolnym, niż był przedtem. Fakty związane z upadkiem powstania są lepiej znane. Średniowieczne pospólstwo wykazało znaczną energię wojskową i umiejętność współdziałania, przebiło sobie drogę do Londynu i natknęło się pod murami miasta na siłę zbrojną, wśród której byli król i burmistrz Londynu. Zmuszono ich do zgody na rokowania. Jednakże zdradzieckie zasztyletowanie Tylera przez burmistrza dało sygnał do walki i masakry. Chłopi rzucili się naprzód krzycząc „zabili nam wodza”. Wówczas to zaszła rzecz dziwna, coś, co daje nam przelotny i ostatni rzut oka na ukoronowanego pomazańca wieków średnich. Na jedną krótką chwilę Boskie prawo stało się Boskim.

Król był jeszcze chłopcem. W uszach tego tłumu głos jego musiał więc brzmieć nieledwie jak głos dziecka. Jednakże siła jego ojców i wielkość cywilizacji chrześcijańskiej, z której się wywodził, zstąpiły w jakiś dziwny sposób na niego. Wyjechał na koniu przed szeregi ludu i zawołał: „Ja jestem waszym wodzem”, i obiecał przyznać im wszystko, o co prosili. Obietnicę tę później złamał. Ci jednak, którzy w złamaniu jej widzą zwykłą zmienność młodego i lekkomyślnego króla, składają dowód nie tyle płytkiego, co skrajnie ignoranckiego rozumienia całego ducha tych czasów. Faktem, który musimy sobie zapamiętać, jeśli następne zdarzenia mają się nam ukazać we właściwym świetle, jest to, że parlament na pewno zachęcił, a prawie na pewno zmusił króla do odtrącenia ludu. Skoro bowiem uradowani rewolucjoniści złożyli broń i zostali zdradzeni, król zaproponował parlamentowi ludzki kompromis, który parlament odrzucił z furią. Parlament nie był już wówczas tylko ciałem rządzącym, ale warstwą rządzącą. Odnosił się on z jednaką pogardą do chłopów w wieku XIV, jak do kartystów w wieku XIX. Ciało to, powołane początkowo przez króla analogicznie do sądów przysięgłych i wielu innych rzeczy, w celu uzyskania od szarych ludzi (niezbyt do tego chętnych) wypowiedzi na temat opodatkowania, zdążyło się już stać celem ambicji, a tym samym arystokracją. Toczyła się już wówczas wojna, w tym wypadku dosłownie na noże, między Izbą Gmin przez duże „G” a gminem przez małe „g”. Skoro już mowa o nożach, jest rzeczą znamienną, że zabójca Tylera nie był zwykłym szlachcicem, ale wybrańcem kupieckiej oligarchii Londynu, aczkolwiek nie ma zapewne prawdy w opowieści, jakoby jego zbroczony krwią sztylet figurował w herbie City londyńskiego. Średniowieczni londyńczycy byli zdolni do zamordowania człowieka, ale nie do wetknięcia skalanego w ten sposób noża w pobliżu krzyża swego Odkupiciela, w miejsce, które w rzeczywistości zajmuje miecz św. Pawła.

Powiedzieliśmy przed chwilą, że parlament był już arystokracją, gdyż stał się celem ambicji. Prawda leży może trochę głębiej. Gdyby jednak nadszedł dzień, w którym ludzie zaczęliby marzyć o dostaniu się do ławy przysięgłych, wolno by zaryzykować przypuszczenie, że sąd przysięgłych przestał być instytucją ludową. W każdym razie ten fakt musimy mieć na uwadze, w przeciwieństwie do odwrotnej idei ius divinum, czyli władzy ustalonej, jeśli chcemy ocenić właściwie upadek Ryszarda. Jeśli fakt zrzucenia go z tronu był buntem, to był to bunt parlamentu, czyli tej instytucji, która wobec buntu ludu okazała się właśnie znacznie bardziej bezlitosna niż sam król. Nie to jednak jest sprawą najistotniejszą. Istotne jest to, że na skutek obalenia Ryszarda wydostanie się ponad parlament stało się po raz pierwszy możliwe. Przeskok był ogromny; celem ambicji stała się teraz korona. Co mógł uchwycić jeden, mógł mu wyrwać drugi; co dynastia Lancaster trzymała siłą, dynastia York mogła wyrwać siłą. Czar, że króla nie można zdetronizować, gdyż usadowił się poza zasięgiem ludzkim — prysł, i w ciągu trzech nieszczęsnych pokoleń awanturnicy potykali się na schodach śliskich od krwi, na schodach, ponad którymi stało coś, czego nie można było wyobrazić sobie w średniowieczu: pusty tron.

Brak poczucia bezpieczeństwa, cechujący lancasterskiego uzurpatora — głównie dlatego, że był uzurpatorem — tłumaczy wiele czynów, z których niektóre określilibyśmy dziś jako dobre, inne jako złe, a wszystkie razem jako dobre lub złe, z tą samą szczególną łatwością, z jaką wydajemy sądy o rzeczach odległych. Skłoniło to dynastię lancasterską do opierania się o parlament, będący, jak to już widzieliśmy, instytucją bardzo złożoną. Pod pewnymi względami mogło być dla monarchii korzystne, że kontrolowała ją i rzucała jej wyzwanie instytucja, która zachowała choć trochę z dawnej bezpośredniości i wolności słowa. Było to jednak na pewno złe dla parlamentu, gdyż czyniło z niego jeszcze bardziej sprzymierzeńca ambicji szlacheckiej, której wiele przykładów zobaczymy później. Skłoniło to również dynastię lancasterską do oparcia się o ludowe uczucia patriotyczne, do uczynienia języka angielskiego po raz pierwszy językiem dworu i do ponownego wszczęcia wojen francuskich pięknym spotkaniem pod Azincourt. Skłoniło to również dynastię do oparcia się o Kościół, a może raczej o wyższe duchowieństwo, co było prawdopodobnie najgorszą formą klerykalizmu. Pewien niezdrowy duch, ciążący coraz silniej na ostatkach średniowiecza, wyraził się w nowych i starannie obmyślanych okrucieństwach przeciw ostatniemu wykwitowi herezji. Pobieżna nawet znajomość filozofii tych herezji pozwala podać w wątpliwość pogląd, jakoby zwiastowały one reformację. Trudno zrozumieć, jak ktoś mógłby nazwać Wyklifa protestantem, nie nazywając równocześnie protestantami Pelagiusza czy Ariusza, jeśli zaś John Ball był reformatorem, to Latimer nie mógł być reformatorem. Choć jednak nowe herezje nie zapowiadały początku angielskiego protestantyzmu, to zapowiadały może koniec angielskiego katolicyzmu. Cobham nie zapalił świeczki w celu przekazania jej kaplicom niekonformistycznym, jednakże Arundel zapalił pochodnię i przytknął ją do własnego kościoła. Ta niepopularność, która z biegiem czasu obarczyła stary system religijny i stał a się następnie prawdziwą tradycją narodową, skierowaną przeciw Marii, miała niewątpliwie swe źródło w chorobliwej energii owych piętnastowiecznych biskupów. Prześladowanie może mieć podkład filozoficzny, dający się obronić, ale u niektórych z tych ludzi prześladowanie było raczej zboczeniem. Z drugiej strony Kanału la Manche jeden z tych ludzi przewodniczył rozprawie przeciw św. Joannie d’Arc.

To wynaturzenie, ta chorobliwa energia stanowią jednak siłę napędową całej tej epoki po upadku Ryszarda II, a w szczególności tych spo rów, które znalazły tak ironiczny wyraz w angiels kich różach — i cierniach. Niniejsza książka może jedynie pretendować do tego, by być skrótem perspektywicznym rzuconym wstecz. Nie pozwala nam to wdawać się w opis zawiłych wojen między domami York a Lancaster, ani na żadne próby śledzenia emocjonujących nawrotów fortuny i odwetów, których pełne były żywoty Warwicka Twórcy Królów oraz wojowniczej wdowy po Hen ryku V. Współzawodnicy ci nie walczyli oczywiście, jak się to czasem przesadnie twierdzi, o nic, ani nawet (jak lew i jednorożec) nie walczyli tylko o koronę. Nawet w tym burzliwym półmroku bohaterskich czasów można się doszukać cienia sporów moralnych. Skoro jednak powiemy, że Lancaster bronił na ogół nowego pojęcia króla podpartego przez parlament i potężnych biskupów, a York resztek dawniejszej idei króla, który nie pozwala niczemu stawać między sobą a ludem, wyczerpiemy już wszystko, co miało trwały sens polityczny, i nic więcej nie da się wywnioskować, nawet gdybyśmy policzyli wszystkie strzały spod Barnet czy wszystkie kopie spod Tewkesbury. Jednakże twierdzenie, że yorkiści mieli w sobie coś, co z grubsza można by nazwać toryzmem, ma przynajmniej tę jedną ciekawą stronę, że rzuca blask romantyzmu na ostatnią i najgodniejszą uwagi postać wojowniczego domu York, z której upadkiem Wojny Róż dobiegły końca.

Jeśli pragniemy uchwycić dziwne barwy zachodu średniowiecznego słońca, jeśli chcemy zobaczyć, co odmieniło ducha rycerskiego, choć go jeszcze niezupełnie zabiło, trudno o lepsze studium niż zagadka Ryszarda III. Oczywiście ani jeden z jego rysów nie odpowiadał karykaturze, którą jego znacznie mniejszy następca rozplakatował po świecie po jego śmierci. Nie był on nawet garbusem; miał jedno ramię trochę wyższe od drugiego, zapewne na skutek szalonego zamił owania do miecza, co musiało oddziałać na kości z natury drobne i delikatne. A jednak jego dusza, jeśli nie jego ciało, prześladuje nas jakby jakiś krzywy cień prostego rycerza z lepszych czasów. Nie był on potworem przelewającym potoki krwi. Niektórzy z ludzi, których kazał stracić, zasługiwali na to nie mniej niż inni ludzie tej złej epoki. Nawet opowieść o zamordowaniu bratanków nie jest pewna, gdyż opowiadali ją ludzie, którzy twierdzili również, że urodził się on z kłami i jako niemowlę — pokryty był włosem. A jednak krwawo czerwona chmura wisi nad jego wspomnieniem, a atmosfera tego czasu jest tak przepojona rzezią, że nie możemy twierdzić, iż nie był on zdolny nawet do tych rzeczy, których — być może — nie popełnił. Czy był człowiekiem dobrym czy nie, był, jak się zdaje, królem dobrym i nawet popularnym; a jednak myślimy o nim — mgliście, ale chyba nie bez racji — że panowanie jego było po trosze dopustem. Wyprzedził on renesans swym niezwykłym entuzjazmem dla sztuki i muzyki — ponadto trzymał się, jak się zdaje, starych ścieżek religii i miłosierdzia. Nie dlatego chwytał stale za miecz i sztylet, że jedyna jego przyjemność polegała na przecinaniu gardeł, ale czynił to zapewne z nerwowości. Był to okres naszych pierwszych malowanych portretów, i piękna jego ówczesna podobizna rzuca światło na pewien osobliwy szczegół: pokazuje go bowiem bawiącego się pierścieniem na palcu. Jest to ruch charakterystyczny dla osoby o temperamencie wybuchowym, osoby, która bawiłaby się również sztyletem. Na jego twarzy, tak jak ją widzimy na obrazie, możemy studiować to wszystko, dzięki czemu opłaca się zatrzymać tak długo przy jego nazwisku: atmosferę bardzo różną od wszystkiego przed nim i po nim. Twarz uderza pięknością intelektualną. Rysuje się jednak na niej coś innego, co samo w sobie nie jest ani dobre, ani złe, a tym czymś jest — śmierć, śmierć pewnej epoki, śmierć wielkiej cywilizacji, śmierć czegoś, co niegdyś śpiewało do słońca w kantyczce św. Franciszka i płynęło na krańce świata w okrętach pierwszej wyprawy krzyżowej, coś, co jednak w czasie pokoju zmęczyło się i obróciło swój oręż do wewnątrz, raniąc własnych braci; coś, co złamało własne słowo, grało w hazard o koronę i dostało gorączki nawet na punkcie wiary, coś, co zachowało jednak ten jeden wdzięk wśród gasnących cnót, że jego waleczność umarła — ostatnia.

Jeśli były jednak w Ryszardzie Gloucester jakieś inne złe czy dobre strony, posiadał on jednak cechę, która czyniła z niego naprawdę ostatniego z królów średniowiecza. Wyraziła się ona w tym jednym słowie, które wykrzyknął głośno, kiedy powalał jednego wroga za drugim w czasie ostatniej szarży pod Bosworth — w słowie „zdrada”. Dla niego, tak jak dla pierwszych królów normańskich, zdrada była tym samym co oszustwo. W tym zaś przynajmniej wypadku była ona rzeczywiście tym samym co oszustwo. Gdy szlachta opuściła go przed bitwą, nie patrzył na to jako na nową kombinację polityczną, ale jako na grzech fałszywych przyjaciół i niewiernych sług. Posługując się własnym głosem jak trąbą herolda, wyzwał on swego rywala na bój podobnie osobisty, jak bój dwu paladynów Karola Wielkiego. Jego rywal nie przyjął wyzwania. Nie zanosiło się na to, by je przyjął. Zaczęła się nowoczesna epoka. Owo wyzwanie rozbrzmiewało bez odpowiedzi przez następne wieki, gdyż po tym dniu żaden król angielski nie walczył już w tym stylu. Zabiwszy wielu, Ryszard sam został zabity, a jego uszczuplone siły spotkała zagłada.

Tak skończyła się wojna uzurpatorów. Ostatni zaś i najbardziej wątpliwy ze wszystkich uzurpatorów — przybłęda z kresów walijskich — rycerz rodem znikąd, znalazł koronę Anglii pod krzakiem głogu.

Загрузка...