VIII. „Radosna Anglia"19

Chwyt intelektualny, przy pomocy którego pierwszą połowę dziejów Anglii sprowadzono do zupełnie karlich wymiarów i odebrano jej cechy ludzkie, jest bardzo prosty. Polega on na tym, że opowiada się tylko o zawodowych burzycielach, a następnie uskarża się, że cała opowieść jest opowieścią o burzeniu. Król owych czasów jest w najlepszym razie koronowanym katem. Wszelkie rządy są brzydką koniecznością. Jeśli zaś były wówczas jeszcze brzydsze, to po prostu dlatego, że były trudniejsze. To, co zwiemy dziś sądową sesją wyjazdową, było początkowo raczej królewskim zajazdem. Przez pewien czas warstwa przestępców była tak silna, że codzienne rządy sprawowano przy pomocy pewnego rodzaju wojny domowej. Jeśli udało się schwytać wroga ładu społecznego, zabijano go lub kaleczono dziko. Król nie mógł wozić więzienia Pentonville ze sobą na kółkach. Daleki jestem od zaprzeczenia faktu, że w wiekach średnich istniał czynnik prawdziwego okrucieństwa. Istota sprawy polega jednak na tym, że chodziło tu o jedną tylko stronę życia i że więcej okrucieństw wymagało więcej odwagi. Myśląc o naszych przodkach jako o ludziach zadających tortury, powinniśmy czasem pomyśleć o nich również jako o ludziach nieuginających się przed nimi. Nowoczesny krytyk średniowiecza widzi zazwyczaj tylko te ponure cienie, a nie widzi zwykłego światła dziennego średnich wieków. Skoro się raz upora ze swym oburzonym zdumieniem, że wojownicy wojowali, a kaci wieszali, zakłada, że wszystkie inne idee, jakiekolwiek by one były, były nieskuteczne i bezowocne. Pogardza zakonnikiem za unikanie tych właśnie czynności, za których uprawianie pogardza wojownikami. Kładzie nacisk na to, że sztuka wojenna była bezpłodna, nie dopuszczając nawet myśli, by sztuki pokoju były twórcze. Prawda średniowiecza polega natomiast na tym, że właśnie w kwestii sztuk pokoju i typu wytwórczości wieki średnie były czymś wyjątkowym i jedynym w swym rodzaju. Nie piszemy tu eulogii, lecz historię. Człowiek obznajomiony z przedmiotem musi uznać istnienie tych zdolności wytwórczych, choćby ich nawet z pewnych względów nienawidził. Melodramatyczne sprawy, zwane potocznie średniowiecznymi, jak np. sport turniejów, czy też użycie tortur, są znacznie starsze i bardziej uniwersalne. Turniej był doprawdy chrześciańskim i liberalnym ulepszeniem pokazów gladiatorskich, skoro w turnieju panowie narażali się sami, a nie tylko swych niewolników. Tortury nie tylko nie stanowiły wynalazku średniowiecza, ale wywodziły się z pogańskiego Rzymu i jego jak najbardziej racjonalistycznej sztuki politycznej, ich stosowanie do innych ludzi, a nie tylko do niewolników, było zaś ważkim objawem powolnego wygasania niewolnictwa. Tortury są rzeczą logiczną, zwykłą w państwach nieskalanych fanatyzmem, jak np. w wielkim agnostycznym imperium chińskim. Co było jednak rzeczywiście zastanawiające i godne uwagi w średniowieczu — podobnie jak spartańska dyscyplina była szczególną cechą Sparty, czy też rosyjskie komuny są typowe dla Rosji — to właśnie społeczny charakter średniowiecznej wytwórczości, społeczne metody fabrykacji, budowy i hodowli wszystkich dobrych rzeczy życia.

Wypadki dziejowe, opowiedziane w książce takiej jak nasza, nie mogą dać nawet przedsmaku średniowiecznej Anglii. Dynastie i parlamenty przechodziły jak chmury po niebie, na tle niezmiennego, rodzimego krajobrazu. Instytucje wpływające wówczas na los mas można porównać do zboża czy drzew owocowych, w tym przynajmniej znaczeniu, że wyrastały one od dołu. Istniały może społeczeństwa lepsze, a na pewno nie trzeba rozglądać się daleko, by znaleźć gorsze. Wątpię jednak, czy istniało kiedy społeczeństwo równie samorzutne. Nie potrafimy np. ocenić sprawiedliwie samorządów terytorialnych owej epoki, jeśli będziemy przyrównywać je do dzisiejszych form samorządu terytorialnego. Nowoczesny samorząd przychodzi zawsze od góry, w najlepszym razie jest nadany, częściej natomiast jest po prostu narzucony. Nowoczesna oligarchia angielska, czy też nowoczesne państwo niemieckie, z natury rzeczy są sprawniejsze niż średniowiecze, tworząc gminy według pewnego planu czy raczej szablonu. Jednakże ludzie średniowiecza nie tylko mieli samorząd, ale ten samorząd był ich własnym wytworem. Oczywiście szukali oni i uzyskiwali zatwierdzającą pieczęć państwa, w miarę jak centralne władze monarchii narodowych rosły w siłę. Ta pieczęć była zatwierdzeniem faktu już istniejącego. Ludzie związali się w cechy i parafie na długo, zanim przyśniły się komukolwiek akty o samorządach. Podobnie jak miłosierdzie, które uprawiano na tę samą modłę, samorząd stworzyli sobie ci ludzie sami. Wpływy ostatnich wieków pozbawiły większość wykształconych ludzi korporacyjnej wyobraźni, potrzebnej do wyobrażenia sobie ludowego samorządu. Dzisiejszy intelektualista myśli o tłumie tylko jako o czymś, co tłucze pewne rzeczy — nawet jeśli przyznaje mu słuszność w tłuczeniu tych rzeczy. Tłum jednak był twórcą tych rzeczy. Artysta wyśmiewany jako wielogłowy, artysta o wielu oczach i dłoniach stworzył te majstersztyki. Jeśli zaś nowoczesny sceptyk, obrzydzony ideałem demokratycznym, ma pretensję, że nazywam te rzeczy majstersztykami, niech mu wystarczy na razie prosta odpowiedź, że samo słowo „majstersztyk” zaczerpnięte zostało ze słownictwa średniowiecznego rzemiosła. Te szczegóły ustroju cechowego rozpatrzymy jednak trochę później. W tym miejscu chodzi nam tylko o zupełnie samorzutne pojawienie się wszystkich tych instytucji społecznych, jakie wówczas widzimy. Wyrastały one wszędzie, jak milczący bunt, jak nieruchome rozruchy. W nowoczesnych państwach konstytucyjnych nie spotyka się w praktyce instytucji politycznych nadanych sobie w ten sposób przez sam lud. Wszystkie takie instytucje otrzymuje lud w darze od kogoś innego. Jedna tylko rzecz ostała się dziś jeszcze wśród nas, osłabiona wprawdzie i zagrożona, ale dzierżąca nadal pewną władzę, jakby jakaś zjawa średniowiecza: związki zawodowe.

W rolnictwie przydarzyło się ziemi coś w rodzaju ogólnego jej obsunięcia. Cudownym jednak zdarzeniem, inaczej niż w przypadku katastrof geologicznych, ziemia obsunęła się pod górę. Cywilizacja wiejska znalazła się na zupełnie nowym i znacznie wyższym poziomie, mimo że nie tłumaczyło się to ani wielkimi społecznymi zaburzeniami, ani nawet, jak się zdaje, wielkimi społecznymi zmaganiami. Wygląda na to, że jest to odosobniony w dziejach przykład ludzi upadających pod górę, lub też — w najgorszym razie — przykład wyrzutków padających na równe nogi czy też włóczęgów trafiających przypadkiem do ziemi obiecanej. Rzecz taka nie mogła być i nie była prostym zbiegiem okoliczności. Jeśli jednak założymy, że ludzie zazwyczaj kierują się świadomymi planami politycznymi, to było to rzeczywiście czymś w rodzaju cudu. Pojawiła się bowiem wówczas jakby jakaś rasa podziemna, wydobyta na światło dzienne, coś nieznanego dostojnej cywilizacji cesarstwa rzymskiego, a mianowicie — chłopstwo.

Na początku ciemnych wieków wielkie pogańskie kosmopolityczne społeczeństwo, które przeszło na chrześcijaństwo, było oparte na niewolnictwie w tym samym sensie jak dawna Południowa Karolina20. Tymczasem w czternastym wieku społeczeństwo to składało się z uwłaszczonych chłopów w tym samym prawie stopniu, co nowożytna Francja. Nie wydano żadnych ustaw przeciw niewolnictwu. Żadne dogmaty nie potępiały go w zasadzie, nie stoczono przeciw niemu żadnej wojny, żadna nowa rasa czy kasta rządząca nie odrzuciła go. A jednak znikło. Ta groźna i milcząca, cicha przemiana daje najlepszą może miarę nacisku ludowych sił w wiekach średnich, szybkości, z jaką w swej duchowej fabryce wytwarzały one rzeczy nowe. Podobnie jak wszystko inne w rewolucji średniowiecznej, od jej katedr po jej ballady, przemiana ta była równie bezimienna jak ogromna. Jest rzeczą bezsporną, że świadomymi i czynnymi tępicielami niewolnictwa byli wszędzie księża parafialni oraz bractwa religijne. Niczyje jednak imię nie przetrwało i żaden z tych ludzi nie uzyskał nagrody na tym świecie. Niezliczeni Clarksonowie i Wilberforceowie21, niedysponujący ani aparatem politycznym, ani rozgłosem publicznym, pracowali przy łożach śmierci, w konfesjonałach we wszystkich wsiach Europy, aż wielka instytucja niewolnictwa zanikła. Największe to chyba z dzieł dokonanych kiedykolwiek dobrowolnie przez obie strony, średniowiecze było bowiem, i w tej sprawie, i w innych, epoką ochotników. Wystarczyłoby może wyliczyć z grubsza stadia, przez które sprawa ta przeszła; takie wyliczenie nie wyjaśniłoby jednak, dlaczego wielcy posiadacze niewolników wypuścili ich z ręki. Nie da się tego wyjaśnić inaczej niż psychologicznie. Chrześcijaństwo typu katolickiego było nie tylko żywiołem, było również klimatem. A w tym klimacie niewolnik nie chciał rosnąć. Mówiąc o stopniowym przekształcaniu się cesarstwa rzymskiego, stanowiącym tło wszystkich tych wieków, wspomniałem już, że mistyczny pogląd na godność człowieka musiał wywołać taki właśnie skutek. Stół, który chodzi i mówi, czy też krzesło wylatuj ące przez okno na skrzydłach, byłoby równie nieprzydatne, jak nieśmiertelne bydło. O ile jednak tu, podobnie jak wszędzie indziej, duch tłumaczy zdarzenia, a zdarzenia nie mogą w żaden sposób wytłumaczyć ducha, to przecież te zdarzenia wiążą się z dwoma bardzo istotnymi momentami, bez których rozpatrzenia nie uda nam się zrozumieć, jak tę wielką ludową cywilizację stworzono — ani też jak ją zniszczono.

To, co zwiemy obecnie dworami, to były pierwotnie villae pogańskich panów, zaludnione niewolnikami. Możemy na różny sposób tłumaczyć sobie ten rozwój wypadków, w każdym razie doszło do tego, że pan przestał rościć sobie pretensje do całości zysku z gospodarstwa, w którym pracowali niewolnicy. W ten sposób roszczenia jego zredukowały się do części zysku z tego gospodarstwa, aż wreszcie skurczyły się do pewnych tylko należności czy też zwyczajowych opłat, po których zapłaceniu niewolnik mógł nie tylko uprawiać ziemię, ale ciągnąć z niej zyski do własnej kieszeni. Należy pamiętać, że panami dużych obszarów, i to szczególnie ważnych obszarów, byli opaci, tzn. urzędnicy wybrani przez mistyczne komuny, sami często pochodzący z chłopów. Pod ich pieczą ludzie otrzymywali nie tylko niezłą miarę sprawiedliwości, ale i niezłą miarę wolności, która broniła ich przed swawolą panów. Dwa szczegóły tej ewolucji są bardzo istotne. Po pierwsze, jak już zaznaczyliśmy w innym miejscu, niewolnik pozostał długo w pośrednim stanie chłopa pańszczyźnianego. Znaczyło to, że ziemia miała wprawdzie prawo do usług tego człowieka, ale i on był również uprawniony do utrzymywania się z tej ziemi. Nie można go było usunąć, nie można mu nawet było — dzisiejszą modą — podnieść czynszu dzierżawnego. Zaczęło się od tego, że niewolnik stanowił jeszcze czyjąś własność, lecz nie można go już było przynajmniej wywłaszczyć. Skończyło się zaś na tym, że stał się on faktycznie małym właścicielem ziemskim, po prostu dlatego, że nie należał on już do pana, a jedynie do ziemi. Nie zaryzykujemy wiele, twierdząc, że w tym wypadku (na skutek jednego z paradoksów tego niezwykłego okresu) sama sztywność ustroju pańszczyźnianego służyła sprawie wolności. Nowy chłop odziedziczył coś z ustabilizowanego stanowiska, jakie zajmował niewolnik. Nie przychodził on na świat w atmosferze rozpasanego współzawodnictwa, w której każdy starał się wydrzeć mu jego wolność. Znalazł się wśród sąsiadów, którzy uważali jego obecność za rzecz normalną, a jego granice za granice naturalne, za granice, wśród których wszechwładne obyczaje dusiły w zarodku wszelkie próby współzawodnic Swa. Za sprawą jakiegoś chwytu czy nagłego zwrotu, których nawet najgenialniejszy łgarz nie odważyłby się wprowadzić do swej baśni, ten więzień stał się naczelnikiem własnego więzienia. Przez krótki okres bliskie prawdy było powiedzenie, że dom Anglika był jego zamkiem, ponieważ zbudowany był dostatecznie mocno, by mógł służyć za więzienie.

Drugi znamienny motyw polegał na tym, że gdy wytwory ziemi zaczęto zwyczajowo dzielić, dając panu już tylko ich część, resztę zaczęto dzieSić stosownie do dwu typów własności. Jeden dotyczył chłopów pańszczyźnianych indywidualnie, w prywatnych gospodarstwach, z drugiego korzystali wspólnie, i to na ogół wspólnie z panem. W ten sposób powstała bardzo ważna średniowieczna instytucja ziemi gromadzkiej — obok ziemi prywatnej. Była to alternatywa, a zarazem klapa bezpieczeństwa. Nikt z ludzi średniowiecza, poza zakonnikami, nie był komunistą, wszyscy byli jednak w pewnej mierze potencjalnymi komunistami. Jest typowe dla ponurego i wypranego z cech ludzkich obrazu tej epoki, że nasze powieści opisują stale, jak to wykolejony człowiek chroni się do lasów i do jaskiń, w których gnieżdżą się ludzie wyjęci spod prawa. Nigdy nie słyszymy jednak, by człowiek ten chronił się na ziemię gromadzką, co zdarzało się znacznie częściej.

Średniowiecze wierzyło w naprawienie wykolejonych ludzi. Idea ta znalazła swój wyraz zarówno w gromadzkim życiu zakonnym, jak i w gromadzkim życiu chłopów na gromadzkiej ziemi. Był to ich wielki zielony szpital, ich wolny i przewiewny dom roboczy. Ziemia gromadzka, zwana „Common”, nie była tym, czym są krzaki czy nieużytki na skrajach przedmieść, zwane dziś „Common”. Był to zapas bogactwa, podobny do zapasu ziarna w stodole. Rozmyślnie trzymano tę ziemię w zapasie, tak jak się trzyma w banku zapas gotówki. Otóż te instytucje, zmierzające do zdrowego rozdziału własności, same w sobie dowodzą każdemu człowiekowi obdarzonemu wyobraźnią, że uczyniono rzeczywisty wysiłek moralny w kierunku sprawiedliwości społecznej i że nie był to tylko ewolucyjny przypadek, który powoli obracał niewolnika w pańszczyźnianego chłopa, a tego ostatniego w chłopa uwłaszczonego. Gdyby ktoś jednak jeszcze uważał, że to ślepy traf, a nie poszukiwanie światla, jakoś tak doprowadził do powstania stanu chłopskiego w miejsce majątków obrabianych przez niewolników, niech się zainteresuje tym, co się działo równocześnie we wszystkich innych zawodach. Przestanie wówczas wątpić, zobaczy bowiem ludzi tego samego średniowiecza przy pracy nad ustrojem społecznym, równie jasno zmierzającym do miłosierdzia i równości. Ustrój taki nie mógł powstać przypadkiem, tak jak trzęsienie ziemi nie mogło zbudować żadnej z katedr średniowiecznych.

Większość rodzajów pracy, poza podstawową pracą na roli, była wówczas pod strażą czujnych na punkcie równości cechów. Trudno znaleźć jakieś określenie dla odległości między tym systemem a społeczeństwem współczesnym. Możemy uzyskać tylko pewne przybliżenie, opierając się na słabo dziś widocznych śladach, które ten system po sobie zostawił. Nasze życie codziennie zasłane jest odpadkami średniowiecza, a w szczególności martwymi słowami, które zatraciły swe dawne znaczenie. Wymieniłem już jeden taki przykład. Na pewno nie nasuwa nam się obraz powrotu do chrześcij ańskiego humanizmu, ilekroć wspominamy Plac Gromadzki (Common) na przedmieściu Wimbledon. Wyraża się to nawet w takich drobiazgach, jak tytuły, które piszemy na listach i kartkach. Zagadkowy i okaleczony skrót „Esq.” stanowi patetyczną pozostałość po odległej ewolucji od rycerstwa do snobizmu. Trudno o dwa pojęcia historyczne odleglejsze od siebie niż giermek (esquire) i ziemianin (squire). Pierwszy był stanowiskiem niepewnym i próbnym — poczwarką rycerską, drugi oznacza bezpieczną pozycję posiadaczy i władców wiejskiej Anglii na przestrzeni ostatnich wieków. Nasi giermkowie nie uzyskiwali żadnych posiadłości, póki nie poświęcili osobistych zachcianek dla zdobycia swych ostróg. Giermek (esquire) nie jest więc synonimem ziemianina (squire), a „esq.”, jako nagłówek w liście, nie znaczy w ogóle nic. Pozostał jednak na naszych listach ten mały wężyk, pisany piórem na papierze, hieroglif niemożliwy do odcyfrowania, pogmatwany przez osobliwe koleje naszych dziejów, które przemieniły wojskową dyscyplinę w pacyfistyczną oligarchię, a tę ostatnią w końcu w zwykłą plutokrację. Na podobne zagadki historyczne można również natrafić w formach tytułowania się w towarzystwie. Jest coś dziwnie pożałowania godnego we współczesnym słowie „Mister”. Nawet w samym jego brzmieniu przebija niezdarna słabość, znamionująca zwyrodnienie mocnego słowa, od którego „Mister” pochodzi. Znaczenie tego dźwięku nie jest jednak nieścisłe. Przypominam sobie niemiecką opowieść o Samsonie, w której nosił on niepozorne miano Simsona, ukazujące Samsona w postaci skarlałej. Jest coś z tego samego smętnego diminuendo w przejściu słowa „Master” w słowo „Mister”.

Wielce istotne znaczenie słowa „Master” polega na następującej okoliczności: cech był, mówiąc bardzo ogólnie, związkiem zawodowym, w którym każdy człowiek był swoim własnym pracodawcą. Znaczy to, że żaden człowiek nie mógł pracować w żadnym zawodzie, o ile nie przystąpił do związku i nie przyjął praw tego zawodu, pracował jednak we własnym warsztacie, własnymi narzędziami i cały zysk szedł do jego kieszeni. Słowo „pracodawca” wykazuje jednak nowoczesne braki, czyniące nowoczesny sposób używania słowa „master” (mistrz) zupełnie niewłaściwym. „Mistrz” znaczyło coś zupełnie innego i większego niż „boss”. Znaczyło to mistrza w pracy, podczas gdy dziś oznacza tylko zwierzchnika pracowników. Jest zasadniczą cechą kapitalizmu, że właściciel okrętu nie potrzebuje znać się na okręcie. Właściciel ziemski może nie widzieć nigdy wiejskiego krajobrazu, właściciel kopalni złota może nie interesować się niczym poza zbieraniem stylowych naczyń cynowych, a właściciel linii kolejowej może podróżować wyłącznie balonami. Czasem będzie on miał większe powodzenie jako kapitalista, jeśli z własnego przedsiębiorstwa zrobi swoje „hobby”; często uzyska większe powodzenie jako kapitalista, jeśli będzie miał wystarczająco wiele rozumu, by zdać się na swego dyrektora. Z punktu widzenia ekonomii włada on jednak przedsiębiorstwem, ponieważ jest kapitalistą, a nie ponieważ ma jakieś „hobby”, czy jakiś rozum. Najwyższym stopniem w systemie cechowym był „mistrz”, co oznaczało mistrzostwo w danym zawodzie. By się posłużyć terminem ukutym przez uczelnie tego samego okresu, wszyscy średniowieczni szefowie przedsiębiorstw byli „Masters of Arts”22. Niższymi stopniami byli czeladnik i uczeń. Analogicznie jednak do odpowiednich stopni uniwersyteckich — były to stopnie, przez które każdy zwykły człowiek musiał przejść. Nie były to klasy społeczne, były to stopnie, a nie kasty. Tym się tłumaczy zjawisko stale się powtarzającego romansu ucznia, który żeni się z córką mistrza. Mistrza nie dziwiła taka rzecz, podobnie jak „Master ot Arts” nie zawrzałby arystokratycznym oburzeniem, gdyby jego córka wyszła za „Bachelor of Arts”23.

Przechodząc od hierarchii zawodowej do ideału równościowego, zauważymy znowu, że dzisiejsze pozostałości tego systemu są tak wykoślawione i bez związku, że stały się po prostu śmieszne. Istnieją w City londyńskim spółki dziedziczące herby i ogromne bogactwa dawnych cechów, nie dziedziczące jednak niczego poza tym. Nawet ich zalety nie odpowiadają zaletom cechów. W jednym np. wypadku widzimy instytucję w rodzaju Czcigodnego Towarzystwa Układaczy Cegieł, w którym nie ma oczywiście ani jednego murarza, ani w ogóle nikogo, kto by kiedykolwiek znał osobiście murarza, ale w którym szefowie paru wielkich przedsiębiorstw z City, wraz z paru zramolałymi dygnitarzami wojskowymi, rozmiłowanymi w jedzeniu, tłumaczą sobie nawzajem w poobiednich przemówieniach, że chlubą ich życia było sporządzanie alegorycznych cegieł. W innym znów wypadku widzimy Czcigodne Towarzystwo Praczy, zasługujące na swą nazwę w tym chyba tylko rozumieniu, że wielu z nich zatrudnia przy praniu dużą ilość innych ludzi. Te towarzystwa utrzymują wielkie instytucje miłosierdzia, bardzo zresztą nieraz pożyteczne. Ich założenie jednak jest zupełnie inne od miłosierdzia praktykowanego przez dawne cechy. Cechowa dobroczynność miała ten sam cel, co ziemia gromadzka. Chodziło o przeciwstawienie się nierówności, czy też, jak powiedzieliby niektórzy poważni panowie z poprzedniego pokolenia, o oparcie się ewolucji. Chodziło nie tylko o pewność, że sztuka murarska utrzyma się i będzie prosperować, ale że każdy z osobna murarz utrzyma się i będzie prosperował. Dążono do odbudowy ruin każdego murarza i do dania nowego fartucha każdemu wypłowiałemu praczowi. Zadaniem cechów była naprawa szewców, podobnie jak butów, i łatanie sukienników ich własnym suknem; wzmacnianie najsłabszego punktu i szukanie zgubionej owieczki. Jednym słowem chodziło o utrzymywanie linii małych warsztatów nieprzerwanej, jak linii frontu. Cech bronił się przed wzrostem wielkiego warsztatu. Otóż nawet pracze z Towarzystwa Praczy nie zechcą chyba twierdzić, że towarzystwo to istnieje w celu zapobiegania, by wielki warsztat nie połykał małego warsztatu, lub że dla zapobieżenia temu Towarzystwo Praczy kiedykolwiek coś uczyniło. W najlepszym zresztą razie pomoc, okazana dziś zbankrutowanemu praczowi, sprowadziłaby się do pewnego rodzaju odszkodowania, nie byłaby zaś przywróceniem go na dawne jego miejsce w ustroju przemysłowym. O ile wydajemy się dziś dbać o sam zawód, o tyle nie troszczymy się o pojedyncze życie. Toteż na skutek tej bardzo nowoczesnej, ewolucyjnej filozofii uległy zniszczeniu same zawody. Dawne cechy, mając oczywiście na oku ten sam cel, tj. równość, kładły kategoryczny nacisk na ten sam system równej płacy i równego traktowania, który zarzuca się dzisiejszym związkom zawodowym. Cechy średniowieczne nalegały jednak także, czego dzisiejsze związki zawodowe robić nie mogą, na wysoki poziom umiejętności fachowych, który świat jeszcze ciągle podziwia w narożnikach walących się budynków i w barwach połamanego szkła. Nie ma dziś artysty ani krytyka sztuki, który by nie przyznał, bez względu na odległość dzielącą jego własny styl od gotyku, że owe czasy przejawiały bezimienny — ale uniwersalny — smak artystyczny przy kształtowaniu przedmiotów codziennego użytku. Przypadek zachował najzwyklejsze laski i krzesła, garnki i rondle o tak wdzięcznych kształtach, jak gdyby właścicielami ich były rusałki. Rzeczy te wytwarzano bowiem w kraju niesłychanie, w porównaniu z następnymi ustrojami, fantastycznym, bo w kraju wolnym.

Że ta najbardziej średniowieczna z instytucji nowożytnych, jaką są związki zawodowe, nie walczy o ten sam ideał estetycznego wykończenia, jest doprawdy tragiczne. Ganiąc je za to, wykazal ibyśmy jednak zupełny brak zrozumienia przyczyn tej tragedii. Związki zawodowe są zrzeszeniami ludzi bez własności, starających się wyrównać jej brak swą liczebnością oraz faktem, że ich praca jest koniecznie potrzebna. Cechy natomiast były zrzeszeniami ludzi uwłaszczanych, starających się zabezpieczyć każdego człowieka w posiadaniu jego własności. Tylko w takim wypadku można oczywiście w ogóle mówić o istnieniu własności. Nie wolno by nam bowiem było nazywać jakiegoś społeczeństwa murzyńskim, gdyby większość ludzi była w nim biała, a nieliczni murzyni byliby olbrzymami. Nie powinnibyśmy również uważać za społeczeńs two ludzi żonatych takiego społeczeństwa, w którym większość mężczyzn byłaby kawalerami, a trzech ludzi miałoby haremy. Społeczeństwem ludzi żonatych nazwiemy takie, w którym większość ludzi będzie żonata, a nie takie, w którym jeden lub dwu ludzi będzie „bardzo żonatych”. Społeczeństwo jest więc wtedy uwłaszczone, kiedy większość ludzi posiada jakąś własność, a nie kiedy to społeczeństwo ma paru kapitalistów. Faktycznie zaś członkowie cechów (podobnie jak chłopi pańszczyźniani, pół-pańszczyźniani i wolni) byli znacznie bogatsi, niż się to da wywnioskować z samego faktu, że cechy broniły prawa do posiadania własnego domu, własnych narzędzi i sprawiedliwej płacy. Okaże się to jasno przy sumiennym przestudiowaniu cen tego okresu, oczywiście przy pełnym uwzględnieniu odmiennej wartości dzisiejszych pieniędzy. Człowiek mógł wówczas kupić gęś lub kilka kwart piwa za jedną lub dwie z najmniejszych i najpowszechniejszych monet, przy czym dla istoty sprawy obojętne są same nazwy tych monet. Nawet tam, gdzie indywidualne bogactwo było surowo ograniczane, bogactwo zbiorowe było bardzo duże — bogactwo cechów, parafii, a szczególnie — bogactwo posiadłości zakonnych. Jeśli chcemy zrozumieć dalsze dzieje Anglii, powinniśmy pamiętać o tym fakcie.

Następnym faktem godnym zanotowania jest to, że samorząd gminny wyrósł z ustroju cechowego, a nie ustrój cechowy z samorządu. Szkicując tu zdrowe zasady tego zaginionego społeczeństwa, nie będę — nie podejrzewa mnie chyba o to nikt będący przy zdrowych zmysłach — malował jakiegoś raju moralnego ani sugerował, że społeczeństwo to było wolne od błędów i walk, i zmartwień, które we wszystkich czasach nękały ludzi, a na pewno w nie mniejszym stopniu nękają ich w naszych czasach. Na temat cechów toczyło się sporo kłótni i walk, w szczególności zaś wrzało przez pewien czas gorące współzawodnictwo między gildiami kupców, którzy sprzedawali towary, a cechami rzemieślników, którzy je wytwarzali. W sporach tych brali na ogół górę rzemieślnicy. Bez względu jednak na to, która ze stron przeważała, głowy cechów zostawały głowami miast, a nie na odwrót. Skostniałe przeżytki tego niegdyś samorzutnego objawu widzimy również w stanowiącej obecnie anomalię instytucji Lorda Mayora oraz Korporacji (Livery) londyńskiego City. Skoro powtarza się nam dziś w kółko, że rządy naszych ojców opierały się na narzędziach walki, nie zawadzi podkreślić, że ich najbliższe i najcodzienniejsze rządy były oparte w całości na narzędziach pracy. Był to ustrój, w którym narzędzie robotnika stało się berłem. Blake, w jednej ze swych symbolicznych fantazji, wysuwa myśl, że w Złotym Wieku złoto i klejnoty należy zdjąć z rękojeści miecza i umieścić na rączce pługa. W istocie coś bardzo podobnego zdarzyło się w okresie tego interludium średniowiecznej demokracji, która fermentowała pod powłoką średniowiecznej monarchii i systemu arystokratycznego. Narzędzia pracy grały często rolę pompatycznych znaków heraldycznych. W emblematach czy paradnych widowiskach cechowych pełno było symboli oznaczających najbardziej prozaiczne zajęcia. Żeby użyć odpowiedniego porównania, trzeba by wyobrazić sobie, że kaptury na rycerskich zbrojach — czy też nawet szaty religijne — sporządzone były z samodziału i ozdobione perłowymi guzikami z koszuli straganiarza.

Skoro do tego pobieżnego szkicu, obrazującego obcy nam obecnie, a nawet zupełnie fantastyczny stan rzeczy, dorzucimy jeszcze dwa rysy, stanie się on na tyle pełny, na ile nas tutaj stać. Oba te rysy odnoszą się do związków między życiem ludowym a polityką, z których składa się zazwyczaj całość dziejów. Pierwszym, a dla naszych czasów najwidoczniejszym z tych ogniw, jest przywilej. Uciekając się jeszcze raz do porównania ze związkami zawodowymi, najbardziej zrozumiałego dla dzisiejszego czytelnika, możemy powiedzieć, że przywileje cechowe odpowiadały z grubsza temu „uznaniu”, o które bezskutecznie rozbijali się kolejarze i inne związki zawodowe jeszcze parę dziesiątków lat temu. Dzięki przywilejom cech czerpał uprawnienia od króla czy też rządu centralnego lub państwowego, a to miało wielką wagę moralną dla ludzi średniowiecza, którzy wolność uważali zawsze za stan pozytywny, a nie za negatywną ucieczkę od skrępowania. Nie mieli oni w sobie nic z nowocze inego romantyzmu, upodabniającego wolność do samotności. Ich pogląd wyrażał się w zdaniu o dawaniu komuś „wolności” jakiegoś miasta24: nie pragnęli oni dawać wolności jakiegoś pustkowia. Jeśli stwierdzimy ponadto, że cechy zyskały również uznanie Kościoła — powiemy za mało, gdyż religia przewijała się, jak bogata nić, poprzez szorstki kobierzec tych ludowych spraw wówczas, gdy były one ciągle jeszcze tylko ludowe. Niejedno stowarzyszenie zawodowe miało świętego patrona na długo przed otrzymaniem pieczęci królewskiej.

Drugą istotną okolicznością jest fakt, że właśnie z tych istniejących już gmin wybrano pierwszych posłów do największego i ostatniego może z wielkich doświadczeń średniowiecza: do parlamentu.

Czytaliśmy wszyscy w szkole, jak to Szymon de Montfort i Edward I, gdy po raz pierwszy powołali gminy do rady nad miejscowym opodatkowaniem, wezwali z każdego miasta „po dwu mieszczan”. Gdybyśmy się byli wczytali lepiej w historię, te proste słowa mogłyby nam zdradzić całą tajemnicę utraconej cywilizacji średniowiecza. Wystarczyło zapytać, czym byli mieszczanie i czy rośli oni może na drzewach? Odkrylibyśmy wtedy łatwo, że średniowieczna Anglia pełna była małych parlamentów, z których sporządzono jeden duży parlament. Gdyby zaś ktoś wyraził zdziwienie, dlaczego ta duża rada (ciągle jeszcze nosząca dziwną, staroświecką nazwę Izby Gmin), jest jedyną spośród ludowych czy wybieranych korporacji, o której słyszy się tyle w naszych podręcznikach historii, otrzyma odpowiedź prostą i nieco smutną. Otóż parlament był jedynym z tworów średniowiecza, który w końcu zgodził się zdradzić i zniszczyć inne twory.

Загрузка...