XVII. Powrót barbarzyńcy

Jak już wspomniałem, jedynym sposobem pisania popularnej historii byłoby pisanie jej wstecz. Żeby to zrobić, trzeba by wziąć zwykłe przedmioty z naszej ulicy i opowiedzieć baśń o tym, jak to się w ogóle stało, że każdy z nich znalazł się na ulicy. Dla mego bezpośredniego celu będzie rzeczą naprawdę stosowną wziąć pod uwagę dwa przedmioty, z którymi stykamy się całe nasze życie i które są wyrazami fasonu czy „szanowności”. Jeden z nich, coraz rzadszy ostatnio, nosi nazwę cylindra. Drugi, będący w dalszym ciągu przepisowym strojem — to para spodni. Historia tych dwóch zabawnych przedmiotów daje nam naprawdę klucz do zrozumienia tego, co się stało w Anglii w ciągu ostatnich stu lat. Nie potrzeba być estetą, by uznać obydwa te przedmioty za przeciwieństwo piękna z racjonalnego punktu widzenia. Linie ciała ludzkiego mogą być piękne i piękne mogą być linie luźno drapowanej materii. Nie da się jednak tego powiedzieć o rurach, zbyt luźnych na to, by być jak linie członków ludzkich, a zbyt ciasnych, by być jak luźno drapowana materia. Nie potrzeba też subtelnego wyczucia harmonii, żeby zrozumieć, iż wśród setek kapeluszy o różnych proporcjach kapelusz, który rzeczywiście rozszerza się ku czubkowi — nie posiada równowagi „w czubie”. Zapominamy jednak często, że owe dwa fantastyczne przedmioty — które dziś uderzaj ą oko jako nieświadome wybryki mody — są z pochodzenia świadomymi wybrykami. Przodkowie nasi — żeby im oddać sprawiedliwość — nie uważali ich za strój swobodny czy zwyczajny. Jeżeli nie uważali ich za śmieszne, uważali je w najlepszym razie za rokokowo przesadne. Cylinder o szerokim szczycie był szczytowym punktem rewolucji gogusiostwa z czasów Regencji, kiedy nasi złoci chłopcy nosili długie spodnie, a brać kupiecka — bryczesy. Nie jest to żadna fantazja, jeżeli pewnych cech orientalnych dopatrywać się będziemy w spodniach, które późniejsi Rzymianie uważali też za zniewieściały orientalizm. Był to ten sam smak orientalny, który możemy znaleźć w zabytkach owej epoki, np. w poematach Byrona czy też w architekturze Pawilonu w Brighton. Jest rzeczą interesującą, że te chwilowe wybryki fantazji przylgnęły do całego poważnego stulecia jak anachroniczne skamieliny. W karnawale Regencji kilku głupców przystroiło się w fantazyjne stroje i w rezultacie wszyscy dziś chodzimy w tych fantazyjnych strojach, chociaż straciliśmy już fantazję.

Twierdzę, że jest to typowa cecha najważniejszego wydarzenia, jakie zaszło w epoce wiktoriańskiej. Tym najważniejszym wydarzeniem jest fakt, że nic właściwie nie zaszło. Samo zjawisko hałasu, jaki się podniósł z powodu mało ważnych zmian, podkreśla sztywność, w jaką zastygły główne kierunki życia socjalnego od czasów rewolucji francuskiej. O rewolucji francuskiej mówimy jako o czymś, co zmieniło świat. W odniesieniu do Anglii — jej najważniejsza rola polega na tym, że nie zmieniła ona Anglii w ogóle. Stąd też badacze naszych dziejów interesują się raczej skutkami, których ta rewolucja nie wywarła, niż skutkami, które wywarła. Jeżeli przeżycie katastrofy potopu można by uważać za wspaniały uśmiech losu — to los znowu uśmiechnął się wspaniale do arystokracji angielskiej. Nawet dla krajów, gdzie rewolucja ta była jak konwulsyjne podrygi — były to jednak ostatnie podrygi, dopóki nie przyszedł dzisiejszy wstrząs. Wycisnęła ona swe piętno na tych wszystkich republikach, które rozprawiały o postępie, a przebierały nogami w miejscu. Mimo powierzchownych reakcji Francuzi pozostali w duchu republikanami, tak jak wtedy, kiedy po raz pierwszy włożyli na głowy cylindry. Mimo powierzchownych reakcji Anglicy pozostali w duchu oligarchami, tak jak byli nimi wtedy, kiedy po raz pierwszy wdzieli długie spodnie. O jednym tylko państwie można powiedzieć, że rosło i to w dodatku powoli, ciężko, w prozaiczny sposób. Było to państwo północno-wschodnie, zwane Prusami. Anglicy przekonywali się coraz mocniej i mocniej, że nie ma potrzeby obawiać się tego wzrostu, bo przecież północni Niemcy byli ich kuzynami z krwi, a braćmi z ducha.

Pierwszą rzeczą, którą należy zapamiętać, jeśli idzie o wiek XIX, jest fakt, że Europa ówczesna nie uległa zmianom w porównaniu z Europą wielkiej wojny, a Anglia nie uległa żadnym zmianom w porównaniu z resztą Europy. Przyjąwszy to do wierzenia, podkreślić możemy należną wagę ostrożnych zmian wewnętrznych w naszym kraju — świadomie malutkich i nieświadomie wielkich zmian. Większość świadomych zmian oparta była na wczesnym wzorze wielkiej Reformy (Reform Bill) z 1832 roku, i tylko na tym tle można je rozpatrywać. Z punktu widzenia większości prawdziwych reformatorów — główną cechą tej reformy było to, że niczego nie reformowała. Szła za nią olbrzymia fala powszechnego entuzjazmu, który całkowicie zniknął z chwilą, gdy naród stanął w obliczu reformy. Udzieliła ona prawa głosowania szerokim rzeszom warstw średnich, a pozbawiła prawa głosu bardzo okretlone organizacje klas pracujących, przy czym tak zachwiała równowagę między konserwatystami a niebezpiecznymi elementami wspólnoty brytyjskiej, że klasa rządząca stała się silniejsza niż przedtem. Data tej reformy jest ważna nie dlatego bynajmniej, że znaczy ona początek demokracji, ale dlatego, że znaczy początek najlepszej drogi, jaką kiedykolwiek odkryto dla uniknięcia i odłożenia demokracji. Oto pojawia się tutaj homeopatyczny zabieg w leczeniu rewolucji, zabieg tak często odtąd stosowany z powodzeniem. Gdzieś około połowy następnej generacji Disraeli, błyskotliwy żydowski łowca przygód, który był symbolem zjawiska polegającego na tym, że arystokracja angielska przestała być „rodowitą” arystokracją — rozszerzył prawo głosowania na rzemieślników, częściowo jako partyjny chwyt przeciwko wielkiemu rywalowi Gladstoneowi. Przede wszystkim jednak była to metoda, za pomocą której najpierw osłabiono dawny nacisk warstw ludowych. Politycy orzekli, że warstwa pracująca była dostatecznie silna, żeby jej pozwolić na głosowanie. Trafniej byłoby jednak powiedzieć, że była ona dostatecznie słaba, by dać jej prawo głosowania. Tak więc w nowszych czasach sprawa pensji poselskich, której sprzeciwiano by się dawniej — uważając ją za interwencję sił ludowych — przeszła przez ustawę spokojnie i bez oporu, gdyż uważano ją jedynie za rozszerzenie parlamentarnych przywilejów. Prawda leży w tym, że stara oligarchia parlamentarna opuściła pierwszą linię oporu, jako że tymczasem przygotowała sobie drugą linię obrony. Obrona ta polegała na skoncentrowaniu olbrzymich funduszy publicznych w dyspozycji prywatnych i nieodpowiedzialnych polityków. Zgromadzono je ze sprzedaży tytułów lordowskich oraz ważniejszych jeszcze rzeczy i trwoniono na „reżyserowanie” straszliwie kosztownych wyborów. Wobec istnienia takiej wewnętrznej przeszkody głos wyborczy był wart tyle, ile bilet kolejowy na przejazd zablokowaną na stałe linią kolejową. Fasadowa, zewnętrzna forma tego nowego, tajnego rządu jest czysto mechanicznym zastosowaniem „systemu partyjnego”. Ów system partyjny składa się — jak niektórzy przypuszczają — nie z dwóch partii, ale z jednej. Gdyby to były dwie prawdziwe partie, nie byłoby systemu.

Jeśli tak wyglądała ewolucja parlamentarnej reformy, w ujęciu pierwszej Ustawy o Reformie — drugą jej stronę możemy zobaczyć w reformie socjalnej, do której zabrano się natychmiast po pierwszej Reformie. Prawdą, która powinna wyrosnąć jak wieża i być jak kamień milowy — jest fakt, iż jednym z pierwszych posunięć „parlamentu reform” było ustanowienie przygnębiających i nieludzkich przytułków dla ubogich, które zarówno uczciwi radykałowie, jak i uczciwi torysi napiętnowali mianem Nowej Bastylii. Ta gorzka nazwa tłucze się po naszej literaturze, a ciekawscy mogą ją znaleźć w dziełach Carlyle’a i Hooda. Stanowi ona raczej wyraz powszechnego oburzenia niż trafne porównanie. Łatwo sobie wyobrazić, że logiści i prawnicy-oratorzy z parlamentarnej szkoły postępowej znaleźli tu wiele rozbieżności czy nawet przeciwieństw. Bastylia była jedną centralną instytucją, a domów dla biednych było mnóstwo. Przekształciły one wszędzie lokalne życie, obudziły uczucia społeczne i stały się źródłem natchnienia. Ludzi na wysokich stanowiskach i ludzi bogatych wsadzano często do Bastylii. Takiego błędu nie popełniał jednak nigdy zarząd wymienionych przytułków. Nad najbardziej kapryśną lettre de cachet wisiała wciąż jakaś mglista idea tradycyjna, że człowieka wsadza się do więzienia, żeby go za coś ukarać. Dopiero późniejsza wiedza społeczna uczyniła odkrycie, że człowieka, którego nie można ukarać — można wpakować do więzienia. Najgłębsza jednak i rozstrzygająca różnica leży w tym, że Nowa Bastylia urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, gdyż żaden motłoch nie odważył się uderzyć na nią szturmem. I dlatego nigdy nie padła.

Nowe Prawo Ubogich (Poor Law) nie było bynajmniej całkiem nowym. Stanowiło ono szczytowe osiągnięcie i jasne wyłożenie idei, której przedsmak dało wcześniejsze elżbietańskie Prawo Ubogich, będące jednym z wielu antyludowych skutków Wielkiego Rabunku. Kiedy zmieciono z powierzchni ziemi klasztory i zniszczono średniowieczny system gościnności, włóczędzy i żebracy stali się problemem, którego rozwiązanie zmierzało zawsze do niewolnictwa, nawet wtedy, kiedy kwestię niewolnictwa oczyszczono z nieistotnej kwestii okrucieństwa. Rzecz oczywista, iż zrozpaczony człek mógłby uważać, iż Mr. Bumble oraz Zarząd Domu Ubogich nie są tak okrutni, jak zimna i goła ziemia. Mógłby tak sądzić, nawet gdyby mu pozwolono spać na podłodze, czego mu się jednak zabrania (na skutek koszmarnej głupoty i niesprawiedliwości). W istocie karze się go za spanie pod krzakiem — na mocy wyraźnie i ściśle określonej podstawy, iż nie może sobie pozwolić na łóżko. Rzecz jasna, iż człek ów może znaleźć największe możliwe korzyści natury fizycznej, jeśli pójdzie do domu dla biednych. W pogańskich czasach znajdował przecież te korzyści, kiedy zaprzedawał się w niewolę. Rzecz w tym, iż rozwiązanie pozostaje niewolnicze, nawet gdyby Mr. Bumble i Zarząd Domu przestali być okrutni w zwyczajnym sensie tego słowa. Poganin mógł mieć szczęście i sprzedać się dobrotliwemu panu. Zasadą nowego Prawa Ubogich, która nie zmieniła się dotychczas w naszym społeczeństwie, jest idea, że człowiek traci wszelkie prawa obywatelskie jedynie dlatego, iż jest biedny. Jest pewien posmak ironii, a nie zwyczajnej hipokryzji, w fakcie, że parlament, który dokonał tej reformy, w tym samym czasie znosił czarne niewolnictwo, płacąc odszkodowania właścicielom niewolników w koloniach brytyjskich. Odszkodowania te były tak wysokie, że można je śmiało nazwać szantażem. Nie zrozumielibyśmy jednak psychiki narodowej, gdybyśmy uważali te uczucia za nieszczere. Wilbeforce reprezentował w tym wypadku prawdziwą podniosłość religii Wesleya, która była humanitarną reakcją przeciwko kalwinizmowi i reprezentowała filantropizm w jego lepszym rozumieniu. Jest coś romantycznego w angielskim umyśle, coś, co zawsze pozwala Anglikowi widzieć rzeczy dalekie. Jest to najlepszy przykład tego, co tracą ludzie dalekowzroczni. Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że zyskują oni również wiele rzeczy, np. poematy jak przygody i przygody jak poematy. Jest w tym pewna cecha psychiki narodowej, sama w sobie ani dobra, ani zła. W zastosowaniu praktycznym zależy ona od tego, czy znajdziemy uzasadnienie biblijne na to, żeby chcieć pożyczyć skrzydeł od zorzy porannej i osiąść gdzieś na najdalszych krańcach mórz, czy też po prostu za punkt wyjścia weźmiemy przysłowie, które powiada, że dla głupca góry na kresach ziemi malowane są na błękitno.

W każdym razie, ten nieświadomy prąd XIX stulecia, tak powolny, że wydawało się, iż stoi w miejscu — posuwał się na ogół w tym kierunku, który wyznaczała filantropia Domów Ubogich… Ruch ten miał do pokonania i przezwyciężenia jedną instytucję narodową, instytucję, która posiadała tym intensywniejszy charakter narodowy, że nie była instytucją oficjalną, ani nawet w pewnym sensie — instytucją polityczną. Nowoczesne Trade Uniony urodziły się z natchnienia Anglików i były ich dziełem. Do dziś znane są pod nazwą angielską w całej Europie. Stanowiły one angielski wyraz europejskiego wysiłku, który miał na celu przeciwstawienie się tym tendencjom kapitalizmu, które w sposób naturalny zmierzały do kompletnego niewolnictwa. Ruch ten jest przez to niesamowicie ciekawym zagadnieniem psychologicznym. Był to bowiem nawrót do przeszłości ze strony ludzi, którzy tej przeszłości w ogóle nie znali. Była to jakby podświadoma akcja człowieka, który stracił pamięć. Mówimy często, że historia się powtarza. Zagadnienie jest bardziej interesujące, kiedy historia powtarza się podświadomie. Nikt na świecie nie wie tak mało o średniowieczu jak brytyjski robotnik, z wyjątkiem może brytyjikiego biznesmena, który zatrudnia owego robotnika. A przecież nawet ci wszyscy, którzy znają średniowiecze po łebkach — rozumieją, iż nowoczesne Trade Uniony są szukaniem po omacku cechów. Prawdą jest, że ci, którzy liczą na związki zawodowe, a nawet ci, którzy są na tyle bystrzy, że nazywają związki zawodowe cechami — często nie posiadają najmniejszego śladu średniowiecznego mistycyzmu czy nawet średniowiecznej moralności. Fakt ten jest sam w sobie najbardziej zdumiewającą i żenującą pochwałą średniowiecznej moralności i posiada wszystkie cechy przygniatającej logiki przypadkowości. Gdyby duża liczba zatwardziałych ateistów z głębi własnego sumienia doszła do wniosku, że pewna ilość kawalerów i panien powinna żyć zbiorowo w grupowym celibacie, żeby pracować dla dobra ubogich lub odprawiać coś w rodzaju godzinek i nabożeństw — gdyby tak się stało, byłby to silny argument na korzyść klasztorów. Argument ów byłby tym silniejszy, gdyby ci ateiści nigdy nie słyszeli o klasztorach. Najsilniejszy zaś byłby wtedy, gdyby ci ateiści nienawiścią pałali do samego słowa „klasztor”. Jest to argument tym mocniejszy, że człowiek, który całe zaufanie pokłada w Trade Unionach — nie mieni się ani katolikiem, ani nawet chrześcijaninem. W najlepszym razie przybiera nazwę socjalisty cechowego.

Ruch związków zawodowych wyszedł cało z wielu niebezpieczeństw, włącznie z absurdalną próbą pewnych prawników, mającą na celu napiętnowanie — jako zbrodniczej konspiracji — tej zawodowej solidarności związku, której najbardziej jaskrawym i przerażającym przykładem jest własna solidarność zawodowa owych prawników. Kulminacyjnym punktem walki były gigantyczne strajki, które w pierwszej połowie XX stulecia rozbiły kraj pod każdym względem. Zachodził jednak pewien proces, który popierała znaczniejsza siła. Zasada reprezentowana przez nowe Prawo Ubogich rozwijała się swoim własnym biegiem, zmieniając kurs tylko pod jednym względem, prawie wcale nie zmieniając jednak swego celu. Najpoprawniej będzie, jeśli stwierdzimy, że sami pracodawcy, którzy właśnie organizowali gospodarkę — zaczęli również organizować społeczne reformy. Ów fakt bardzo obrazowo przedstawił w parlamencie jeden z cynicznych arystokratów mówiąc: „Wszyscy jesteśmy teraz socjalistami”. Socjaliści — zupełnie szczera organizacja, kierowana przez kilku wybitnie zdolnych ludzi — długi czas wbijali w ludzkie głowy beznadziejną jałowość zasady nieinterweniowania w sprawy wymiany dóbr. Socjaliści zaproponowali, że państwo powinno nie tylko wtrącać się w sprawy zakładów gospodarczych, ale powinno je przejąć, płacąc wszystkim ludziom na zasadzie równego zarobkowania, a w każdym razie na zasadzie zarobkowania. Pracodawcy nie mieli ochoty zrezygnować ze swego stanowiska na rzecz państwa i dlatego też projekt ów po większej części zniknął z polityki. Mądrzejsi z nich skłonni byli do przyznania lepszych płac. Szczególnie zaś skłonni byli do przyznania różnych innych korzyści pod warunkiem, że przyznawałoby się je na tej samej zasadzie, co płace. W ten sposób powstał szereg reform, które — z korzyścią lub nie — zmierzały wszystkie do tego samego celu: zezwalały pracownikom na domaganie się pewnych korzyści dla siebie jako dla pracowników i jako dla czynnika zawsze różnego od pracodawców. Oczywistymi przykładami tych dążności były ustawy o odpowiedzialności pracodawców, pensjach starczych i o ubezpieczeniu. Ta ostatnia ustawa oznaczała inny, bardziej zasadniczy krok w tym procesie.

Cały ten plan reform społecznych, a szczególnie ta ostatnia reforma, wzorowany był na Niemczech. Zaiste, całe angielskie życie tego okresu przytłoczone było przez Niemcy. Doszliśmy wtedy do szczytowego punktu owego nabrzmiewającego stale wpływu, który zaczął narastać u nas w XVII wieku, wzmocnił się przez militarne przymierza XVIII stulecia, a w wieku XIX przerodził się w pewnego rodzaju filozofię, żeby nie powiedzieć — mitologię. Niemiecka metafizyka rozwodniła naszą teologię do tego stopnia, że najbardziej uroczyste wierzenia wielu ludzi o Wielkim Piątku (Good Friday) sprowadziły się do wierzenia w to, że piątek (Friday) bierze swą nazwę od teutońskiej bogini Freya. Historia niemiecka zaanektowała historię angielską do tego stopnia, że każdy Anglik poczytywał sobie niemal za obowiązek patriotyczny puszyć się z tego, że jest Germanem. Ani geniusz Carlyle’a, ani kultura, o której tyle prawił Matthew Arnold, nie mogłyby same — choć tak przekonywające — wywołać tego skutku, gdyby nie pewne zewnętrzne zjawisko o wielkiej sile. Oto nasza polityka wewnętrzna przekształciła się pod wpływem naszej polityki zewnętrznej, nad którą zapanowały coraz to drastyczniejsze i drastyczniejsze posunięcia, które Prusak — wtedy już wyraźnie książę wszechgermańskich szczepów — podejmował celem rozszerzenia niemieckiego wpływu na świat. Danię okradziono z dwu prowincji. Francję okradziono z dwu prowincji. A chociaż upadek Paryża uważano wszędzie niemal za upadek stolicy cywilizacji — tak jak zniszczenie Rzymu przez Gotów — mimo to przecież najbardziej wpływowi ludzie w Anglii w dalszym ciągu nie widzieli w tym fakcie nic innego, jak tylko solidny sukces naszych ziomków i starych sprzymierzeńców spod Waterloo. Metody, jakimi to osiągnięto, żonglowanie roszczeniami do Augustenburga, sfałszowanie telegramu z Ems — albo skutecznie zatajono, albo też mgliście pochwalono. „Wyższy krytycyzm” wtargnął do naszej etyki i teologii. Nasz pogląd na Europę wypaczył się i stracił proporcję na skutek przypadkowej — choć naturalnej — troski o Konstantynopol i naszą drogę do Indii, co skłoniło Palmerstona i późniejszych premierów angielskich do popierania Turcji i uważania Rosji za jedynego wroga. Tę nieco cyniczną postawę reprezentuje dziwna postać Disraelego, który zawarł proturecki układ, pełen rasowej obojętności Disraelego dla chrześcijańskich zagadnień w Turcji, i przypieczętował go swym podpisem w Berlinie, w obecności Bismarcka. Disraeli nie był pozbawiony wnikliwości. Widział niekonsekwencje i złudzenia angielskie. Powiedział on wiele mądrych rzeczy o Anglikach. Szczególnie mądra była jedna z tych uwag. Oto wyznawcom „szkoły manchesterskiej” powiedział, że motto angielskie brzmi: „Pokój i bogactwo wśród głodujących ludzi i wśród świata pod bronią”. Słowa jego o pokoju i bogactwie można by było z powodzeniem sparodiować, czyniąc z tej parodii komentarz na temat tego, co on sam powiedział o „pokoju z honorem”. Oto, wracaj ąc z konferencji berlińskiej, powinien był rzec: „Przynoszę wam pokój z honorem. Pokój, z nasionami najokropniejszej wojny w historii, i honor, który padł ofiarą starego łotra z Berlina”.

Jeżeli jednak idzie o reformy społeczne, uważano — jak to już widzieliśmy — że tu zwłaszcza N iemcy torowały drogę i znalazły lekarstwo na rozwiązanie gospodarczych niedomagań. Jeżeli idzie o zagadnienie ubezpieczeń, podziwiano Niemcy za to, iż zmusiły wszystkich robotników do odkładania części zarobków na czas choroby. Liczne inne przepisy, wprowadzone zarówno w Anglii, jak i w Niemczech, realizowały ten sam ideał ochrony biedaka przed nim samym. W każdym takim wypadku oznaczało to mieszanie się w sprawy rodzinne jakiejś „pozarodzinnej” władzy. Nie przywiązywano jednak większej wagi do tarć, które na tym tle powstawały, uważano bowiem, że wszelkie uprzedzenia do tego procesu są dziecięciem ciemnoty. Ową ciemnotę zwalczano zaś w tym czasie za pomocą środka, który zwano wykształceniem, a było to znowu przedsięwzięcie natchnione w głównej mierze przez przykład Niemiec, po części przez handlowe współzawodnictwo z nimi. Wskazywano na fakt, że zarówno rząd niemiecki, jak i wielcy pracodawcy byli zdania, iż jeśli idzie o instruowanie całej rasy niemieckiej — opłaca się obmyślana w najdrobniejszych szczegółach organizacja. Uważano, iż rząd rośnie w siłę dzięki temu, że trenuje uczonych tak, jak się trenuje żołnierzy, a wielkie przedsiębiorstwa potężnieją wtedy, kiedy przetwarzają poglądy ludzkie w taki sposób, w jaki przetwarza się surowce. W Anglii wprowadzono bezpłatny system przymusowego kształcenia się. Wielu uczciwych, poważnych entuzjastów pociło się nad stworzeniem skali poziomów nauczania i egzaminowania, które miały związać najzdolniejszych biedaków z kulturą angielskich uniwersytetów i z bieżącym nauczaniem historii czy filozofii. Nie można jednak powiedzieć, że doprowadzono do rezultatów tak znaczących, jak rezultaty niemieckie. Z takich czy innych przyczyn biedak angielski pozostał pod wielu względami tym, czym byli jego ojcowie. Uważał, że „wyższy krytycyzm” jest dla niego zbyt wysoki, by go krytykować.

Przyszedł jednak dzień, w którym — gdybyśmy byli rozsądni — powinniśmy Panu Bogu podziękować, że się nam ten eksperyment nie powiódł. Wykształcenie, jeżeli kiedykolwiek istotnie wchodziło w grę w tej sprawie, byłoby niewątpliwie szlachetnym darem. Mam na myśli wykształcenie w sensie zasadniczej tradycji naszych dziejów, z ich pojęciem wolności, poszanowania rodziny i rycerskości, co było ozdobą chrześcijańskiej kultury. Czegóż jednak nauczyłby się w naszej epoce nasz lud, gdyby był uczył się tego wszystkiego, czego uczyły nasze szkoły i uniwersytety? Nauczyłby się, że Anglia była tylko małą gałązką na olbrzymim drzewie teutońskim, że niezgłębiona sympatia duchowa — jak wszechogarniające morze — zawsze czyniła z nas naturalnych sprzymierzeńców tego wielkiego narodu, który osiadł nad łagodnie wijącym się Renem. Nauczyłby się, że wszelkie światło wyszło od Lutra i luterańskich Niemiec, że nauka niemiecka wciąż jeszcze oczyszczała chrystianizm z jego naleciałości greckich i rzymskich. Nauczyłby się, że Niemcy były jak las, któremu przeznaczenie kazało się rozrastać, że Francja była kupą gnoju skazaną na zgnicie — kupą gnoju, na której piał kogut. Gdzież zawiodłaby nas owa drabina wykształcenia, jeśli nie na katedrę, z której jakiś pretensjonalny profesor udowadniał, że wyrażenie „cousin german” (stryj eczny kuzyn) znaczy to samo co „German cousin” (niemiecki kuzyn)! Czegóż nauczyłby się ulicznik, który by ukończył uniwersytet? Nauczono by go, że Sasa należy miłośnie obłapiać dlatego, że przecież Sas stanowi drugą połowę Anglo-sasa! Przyszedł jednak dzień, kiedy nieuczony człowiek doszedł do przekonania, że musi się nauczyć innych rzeczy.

Przyszło mu to łatwiej niż jego uczonym ziomkom, jako że nie miał się czego oduczać.

Ten, o którym tyle się mówiło i na którego cześć tyle się śpiewało — poruszył się i przekroczył granicę Belgii. Były to czasy, kiedy ludzkość miała przed oczyma całe piękno jego kultury i wszystkie jej organizacyjne dobrodziejstwa. I właśnie wtedy, w blasku wstającego dnia — zobaczyliśmy, co to za światło wiodło nas dotychczas, zrozumieliśmy, na jaką to modłę chcieliśmy siebie samych przemodelować. W żadnym też okresie dziejów ludzkości ironia Boża nie wybrała istot głupich po to, żeby tak miażdżąco zawstydziły mędrców. Oto bowiem szary tłum biednych i nieoświeconych Anglików — którzy wiedzieli tylko tyle, że są Anglikami — przebił tę ohydną sieć pajęczą, tkaną przez czterysta lat — i stanął tam, gdzie stali jego ojcowie wtedy, kiedy uświadomili sobie, że są chrześcijanami. Angielscy biedacy, łamani w każdym buncie, poniewierani na wszelkie sposoby, długo kiedyś pozbawieni prawa własności a dziś pozbawiani prawa wolności — wtargnęli w historię przy dźwięku trąb i w ciągu dwóch lat przeobrazili się w jedną z żelaznych armii świata. Kiedy krytyk polityczny i literacki — czując, że obecna wojna jest przecież wojną bohaterską — szuka wokół siebie bohatera — może wskazać tylko na pospólstwo.

Загрузка...