V. Sw. Edward i królowie normańscy

Zdziwić może czytelnika nieproporcjonalnie duże znaczenie, jakie przypisuję imieniu, które postawiłem na pierwszym miejscu w tytule niniejszego rozdziału. Umieściłem je tam, gdyż uważam to za najlepszy sposób podkreślenia na wstępie „praktycznej” części naszych dziejów — zjawiska dziwnego i trudnego do ujęcia, zjawiska, które najlepiej da się chyba określić jako siła królów słabych.

Byłoby rzeczą nieocenioną, gdybyśmy mogli mieć taką wyobraźnię, która pozwoliłaby nam nie tylko uczyć się, ale i… oduczyć. Poproszę więc teraz czytelnika, by zapomniał na chwilę o wszystkim, co dotąd w życiu czytał i czego się uczył w szkole i by popatrzył na monarchię angielską tak, jak mu się ona wówczas ukaże. Niech mu się wyda, że wiadomości swe o dawnych królach zawdzięcza on, podobnie jak większość ludzi żyjących w mniej skomplikowanych czasach, opowieściom nianiek, nazwom miejscowości, kościołów oraz instytucji charytatywnych, baśniom z przydrożnych zajazdów i napisom nagrobkowym na cmentarzach. Przypuśćmy dalej, że człowiek taki będzie szedł jakimś zwykłym gościńcem angielskim, np. doliną Tamizy do Windsoru, lub też będzie zwiedzał jakieś stare ośrodki kultury, jak Oxford lub Cambridge. Jedną z pierwszych miejscowości, na które wówczas trafi, będzie — dajmy na to — Eton, odmieniony zaiste przez nowoczesną arystokrację, ale cieszący się nadal swym średniowiecznym bogactwem i pamiętający swe średniowieczne pochodzenie. Gdyby się nasz wędrowiec zapytał o to pochodzenie, nawet chłopiec ze szkoły arystokratycznej znałby zapewne na tyle historię, by mu powiedzieć, że Eton założone zostało przez Henryka VI. Gdyby poszedł następnie do Cambridge i zatrzymał swój wzrok na kaplicy kolegium, górującej wspaniale — jak katedra — nad wszystkimi innymi gmachami i zapytał o tę kaplicę, wyjaśniono by mu, że jest to Kolegium Królewskie. Gdyby zaś z kolei zapytał, którego króla, wymieniono by mu znowu Henryka VI. Gdyby jednak poszedł teraz do biblioteki i poszukał Henryka VI w encyklopedii, stwierdziłby, że ten legendarny olbrzym, który zostawił po sobie owe gigantyczne dzieła, był w historii ledwo dostrzegalnym karzełkiem. Wśród zmieniających się stale aktorów wielkiej kłótni politycznej on jest jedynym statystą. Zwalczające się kliki rzucają nim jak belą towaru. O jego życzenia, jak się zdaje, nawet nie pytano, a tym mniej je uwzględniano. A tymczasem jego prawdziwe życzenia znalazły wyraz w kamieniu i marmurze, w dębie i złocie — i przetrzymały wszystkie, najbardziej zwariowane rewolucje nowoczesnej Anglii, podczas gdy ambicje ludzi, którzy dyktowali mu swą wolę, uleciały z wiatrem, jak liście na jesieni.

Edward Wyznawca, podobnie jak Henryk VI, miał nie tylko słabe zdrowie, ale był nieomal idiotą. Powiadają, iż blady był jak albinos, a strach przejmujący ludzi na jego widok przypominał w pewnej mierze uczucia, które budzi widok monstrualnego mentekaptusa. Jego chrześcijańs kie miłosierdzie graniczyło z anarchią, a opowiadania o nim przywodzą na myśl chrześcijańskich obłąkańców z rosyjskich powieści anarchistycznych. Tak np. mówią o nim, że pomógł on zwykłemu złodziejowi w ucieczce na skutek gołosłownego twierdzenia, iż złodziej potrzebuje różnych rzeczy bardziej niż król. Opowiadanie takie stoi w dziwnej sprzeczności z tym, co opowiada się o innych krókch, twierdząc, iż uważali oni kradzież za rzecz niedopuszczalną w granicach swoich dominiów. A jednak oba te typy królów mają później tych samych chwalców. To, co naprawdę przykuwa uwagę, to fakt, iż typ niedołężnego króla zbiera więcej pochwał. Dochodzimy do przekonania, że na dłuższą metę — dokładnie tak samo jak w wypadku ostatniego z Lancasterów — pochwały te posiadają bardzo praktyczne znaczenie. Jeśli bowiem przejdziemy od strony burzycielskiej wieków średnich do ich osiągnięć twórczych, dojdziemy do stwierdzenia, że wiejski półgłówek stał się później natchnieniem miast oraz systemów państwowych. Jego to pieczęć widnieje na czcigodnych fundamentach Opactwa Westminsterskiego. Zobaczymy, że normańscy zwycięzcy w godzinie triumfu pochylają czoła przed samym jego duchem. Gobelin z Bayeux, utkany rękami Normanów dla usprawiedliwienia normańskich roszczeń i uświetnienia normańskiego zwycięstwa, nie przypisuje Wilhelmowi Zdobywcy niczego poza jego zdobyczą i prostą historią osobistą, która usprawiedliwia tę zdobycz. Opowieść urywa się nagle na przełamaniu szyków saksońskich w bitwie pod Hastings. Nad marami jednak, na których leży trup starego błazna, który poległ ni jednego ciosu nie zadawszy w bitwie, nad nim i tylko nad nim — ukazuje się z nieba ręka, jako deklaracja prawdziwego uznania potęgi, która rządzi światem.

Edward Wyznawca jest paradoksem pod wieloma względami. Szczególnie paradoksalna była fałszywa reputacja, jaką cieszył się wśród współczesnych sobie „Anglików”.

Jak już wspomniałem, mówić o Anglosasach jest rzeczą w pewnej mierze nierealną. Anglosas jest mitycznym, rozkraczonym olbrzymem, który zostawił jeden odcisk stopy w Anglii, a drugi w Saksonii. Istniało jednak społeczeństwo, a raczej szereg społeczności, żyjących w Brytanii przed Wilhelmem Zdobywcą, używających nazwisk, które zwiemy saskimi, i prawdopodobnie posiadających krew bardziej germańską, a z pewnością mniej francuską niż te same społeczności po Wilhelmie. Mają one w naszych czasach reputację będącą dokładną odwrotnością rzeczywistości. Wartość Anglosasa przesadzono, choć cnoty jego zapoznano. Uważa się, że krew anglosaska czyni z nas ludzi praktycznych. W gruncie rzeczy Anglosas był beznadziejnie niepraktycznym typem, bardziej niż jakikolwiek Celt. Wpływ rasy „teutońskiej” ma być rzekomo zdrowy, czyli — co wielu ludzi uważa za to samo — pogański. W rzeczy samej „Teutonowie” byli mistykami.

Anglosasi zrobili jedną, i tylko jedną, rzecz całkowicie poprawnie. Byli bowiem przygotowani do tego, by zrobić ją całkowicie poprawnie. Mianowicie — ochrzcili Anglię. Ochrzcili ją, zanim się jeszcze narodziła. Jest jednak faktem pewnym i bijącym w oczy, iż dawnym Anglom nie udało się zrobić jednej rzeczy — stać się Anglikami. Stali się jednak na pewno chrześcijanami, a ponadto okazali szczególną skłonność do stawania się zakonnikami. Ludzie współcześni, którzy mętnie mówią o nich jako o naszych dzielnych przodkach, nigdy nie doceniają prawdziwych usług, które nam oddali otwierając nasze dzieje legendą o czasach niewinności i zaczynając wszystkie nasze kroniki od złotego inicjału jakiegoś świętego. Garnąc się do zakonów, przysłużyli się nam w wielu niesłychanie cennych i wyjątkowych rolach — najmniej jednak chyba w roli przodków.

Wzdłuż północnego wybrzeża Francji, tam, gdzie Edward Wyznawca spędził swoje najmłodsze lata, rozciągały się posiadłości księcia Normandii, jednego z najmożniejszych wasalów króla Francji. I on, i jego lud, jeden z najbarwniejszych i najciekawszych w dziejach Europy, stanowią dla większości z nas przedmiot mętnych i niedorzecznych sporów, które dla nich samych byłyby zupełnie niezrozumiałe. Najgorszy zaś jest głupawy pomysł robienia z arystokracji angielskiej — w okresie jej wielkości w ostatnich trzystu latach — Normanów. Tennyson oświadczył pewnej lady nazwiskiem Vere de Verte4, że wiara prostaczków cenniejsza jest od krwi normańskiej. Jednak badacz historii, który jest w stanie uwierzyć, iż lady Clara miała w żyłach krew Normanów, musiałby sam mieć dużą dawkę wiary prostaczków. Jeśli idzie o ścisłość, twierdzenie to kłóci się z faktyczną rolą arystokracji w dziejach Anglii, jak to zobaczymy, gdy dojdziemy do omawiania politycznego planu Normanów. Za sprawą modnego widzimisię historycy nie zwracają uwagi na to, co było cechą Normanów najlepszą, tak samo jak i my stwierdziliśmy, że nie ma tego, co można by nazwać najlepszą cechą Saksonów. Nie wiadomo, czy mamy Normanom dziękować bardziej za ich pojawienie się, czy za ich zniknięcie. Niewielu filantropów wycofało się tak szybko w cień. Normański łowca przygód okrywa się chwałą nie lada, gdyż całym sercem rzuca się w niepewną sytuację, zawierza nie tylko swym towarzyszom broni, ale i poddanym, a nawet swym wrogom. Jest lojalny w stosunku do królestwa, którego jeszcze nie stworzył. W ten sposób Normandczyk Bruce stanie się Szkotem, a potomek normandzkiego rodu Strongbow — Irlandczykiem. Ludzi kalibru mniejszego od Normanów trudno by sobie wyobrazić w charakterze warstwy rządzącej aż po nasze czasy. Ta „zagraniczna”, awanturnicza lojalność Normanów, która pojawia się również w dziejach innych narodów — najsilniej chyba występuje w tych dziejach, które mamy śledzić na tym miejscu. Książę Normandii staje się istotnie rzeczywistym królem Anglii: jego powołanie się na Edwarda Wyznawcę, jego wybór przez Radę, nawet jego symboliczna garść ziemi z Sussex, nie były tylko czczymi formalnościami. Jesteśmy znacznie bliżsi prawdy zwąc pierwszym z Anglików Wilhelma, niż nazywając Harolda, poległego pod Hastings, ostatnim z nich — choć oba te twierdzenia nie są ścisłe.

Mglista dyskusja na temat mało znanych ras, które mieszały się rzekomo ze sobą w tej mało znanej epoce nie zostawiając nam dowodów historycznych, zbyt wiele buduje na fakcie, że w normandzkie brzegi Francji, podobnie jak we wschodnie brzegi Anglii, głęboko przeniknęły normańskie najazdy z dziewiątego wieku i że jakoby książęcy dom normandzki oraz nieznane nam bliżej inne rody wywodziły się ze Skandynawii. Niewątpliwą zdolność do przewodzenia innym oraz twórczość ustawodawczą Normanów, bez względu na to, kim oni byli, można z pewną słusznością tłumaczyć zastrzykiem świeżej krwi. Skoro jednak teoretycy rasowi posuwają się w swych rozważaniach aż do porównywania ras między sobą, to należy stwierdzić, iż zagadnienie to da się rozwiązać jedynie na podstawie badań tych dwu rasowych typów oddzielnie. Otóż okazało się, że więcej zdolności cywilizacyjnych wykazali Francuzi, niemający domieszki krwi skandynawskiej, niż Skandynawowie bez domieszki krwi francuskiej. Tyleż samo podbojów (a więcej jeszcze rządów) mają na swym rachunku Krzyżowcy, którzy nie byli nigdy Wikingami, co Wikingowie, którzy nie byli nigdy Krzyżowcami. W rzeczywistości nie ma najmniejszej potrzeby na taką krew psującą analizę. Na prawdziwą wartość skandynawskiego wkładu zarówno do francuskiej, jak i angielskiej kultury narodowej możemy się ochoczo zgodzić, pod war unkiem jednak, iż będziemy doskonale rozumieć fundamentalny fakt historyczny, że skandynaws kość księstwa normandzkiego była mniej więcej taka sama, jak skandynawskość miasta Norwich. Takie rozumowanie mieści w sobie jednak inne niebezpieczeństwo, może mianowicie spowodować przesadną ocenę osobistego wkładu Normanów. Choć mieli oni duże zdolności władcze, w dziejach figurują jednak jako słudzy szerszych spraw. Wylądowanie Lanfranca5 było datą ważniejszą może niż lądowanie Wilhelma. A Lanfranc był przecież Włochem — podobnie jak Juliusz Cezar. Normanowie nie są w dziejach zwykłym murem, brutalną granicą dokoła jakiegoś tam państwa. Normanowie są bramą. Przypominają jedną z tych bram, jakie pozostawili po sobie nietknięte — o okrągłym łuku, surowym rysunku i grubych kolumnach. Przez tę bramę weszła cywilizacja. Wilhelm z Falaise nosi w dziejach tytuł znacznie wyższy niż książę Normandii czy król Anglii. Był on tym, czym był Juliusz Cezar, i tym, czym był św. Augustyn: ambasadorem Europy w Brytanii.

Wilhelm twierdził, że Edward Wyznawca — co w sposób naturalny wynikało z jego normańskiego wychowania — obiecał władcy Normandii koronę angielską. Czy Edward uczynił to, czy nie — nie dowiemy się zapewne nigdy. Samo w sobie nie jest to zresztą ani niemożliwe, ani nawet nieprawdopodobne. Kto chciałby potępić taką obietnicę jako antypatriotyczną — o ile jej w ogóle udzielono — doszukiwałby się obowiązków, które sprecyzowano dopiero znacznie później, w zamieszaniu pierwszych czasów feudalnych. Z równym powodzeniem moglibyśmy potępić starożytnych Brytów za to, że nie śpiewali „Rule Britannia”. Wilhelm poparł swoje roszczenia oświadczeniem, że Harold, głowa saskiej szlachty i najprawdopodobniejszy pretendent do tronu, korzystając z gościny księcia Wilhelma po rozbic iu statku na wybrzeżu Normandii, zaprzysiągł na święte relikwie nie sprzeciwiać się roszczeniom Wilhelma. Jeśli idzie o ten epizod, musimy przyznać, iż nic o nim nie wiemy. Musielibyśmy nie rozumieć jednak zupełnie ducha czasów, gdybyśmy twierdzili, iż nic on nas nie obchodzi. Element świętokradztwa, zawarty w rzekomym złamaniu przysięgi przez Harolda, skłonił zapewne papieża do poświęcenia sztandaru dla armii Wilhelma; nie wpłynęło to jednak na papieża silniej, niż musiało wpłynąć na lud, i to tyleż samo na lud Harolda, co na lud Wilhelma. Lud Harolda przeczył zapewne temu faktowi, to zaś przeczenie było pewnie powodem znamiennego nacisku, z jakim gobelin z Bayeux podkreśla, że rzeczywiście zaszła zdrada. W tym miejscu warto zanotować fakt, który daje sporo do myślenia. Duża część tego słynnego gobelinu nie zajmuje się zupełnie głośnymi zdarzeniami dziejowymi. Zatrzymuje się tylko nieco na śmierci Edwarda, obrazuje trudności Wilhelma przy ścinaniu lasów dla budowy okrętów, jego kłopoty przy przeprawie przez kanał, a następnie w Hastings przy natarciu na górę, przy czym oddaje pełną sprawiedliwość straceńczemu oporowi armii Harolda. Tego, co z punktu widzenia historii zasługuje na miano zdobycia, Wilhelm dokonał w rzeczywistości dopiero po wylądowaniu i pobiciu Harolda na wybrzeżu Sussexu. Dopiero w czasie tych późniejszych operacji wojennych widzimy zastosowanie nowych, naukowych metod militarnej sztuki kontynentu. Zamiast pójść prosto na Londyn, Wilhelm ominął go, przekroczył Tamizę pod Wallingford, odciął miasto od reszty kraju i zmusił je do poddania się. Następnie dał się wybrać na króla z całym ceremoniałem stosowanym w czasach pokojowych, po czym, po krótkim pobycie w Normandii, prowadził wojnę dalej, chcąc poddać swej władzy całą Anglię. Maszerując przez śniegi, spustoszył północne hrabstwa, zajął Chester i raczej stworzył nowe królestwo, niż zdobył stare. Tymi czynami położył podwaliny pod historyczną Anglię. Obrazy utkane na cześć jego dynastii milczą jednak o tych sprawach. Gobelin z Bayeux kończy swą opowieść przed podbojem normańskim, opowiada natomiast bardzo szczegółowo o pewnej mało ważnej wyprawie do Bretanii, jedynie po to, by móc ukazać Harolda i Wilhelma jako towarzyszy broni, szczególnie zaś po to, by móc odmalować sam akt, kiedy Wilhelm wręcza oręż HaroIdowi. Jeśli idzie o związek nowych narodzin tej epoki z dawną symboliką oręża — szczegół ów posiada o wiele większe znaczenie, niż dzisiejszy czytelnik mógłby sobie wyobrażać. Jak już wspomniałem, książę Wilhelm był wasalem króla Francji — to zaś zdanie, wielokrotnie używane i nadużywane, stanowi klucz do zrozumienia świeckiej strony tych czasów. Bogiem a prawdą Wilhelm był wasalem mocno buntowniczym — i ta sama żyłka buntownicza odezwała się również w jego rodzinie: synowie jego, Rufus i Henryk I, narobili mu sporo kłopotów, mając wewnątrzpolityczne ambicje, sprzeczne z ambicjami ojca. Popełnilibyśmy jednak błąd pozwalając takim kłótniom, o charakterze czysto osobistym, przesłonić nam istnienie w tym kraju pewnego systemu. System ten istniał jeszcze przed podbojem, który go tylko uporządkował i utrwalił. Mówimy tu o systemie, który nazywamy feudalizmem.

Że feudalizm stanowił główną cechę wieków średnich, o tym wie każda pensjonarka, toteż przymiotnikiem „średniowieczny” określa się dziś wszystko, co zaszło między początkami Anglii a początkami ery wiktoriańskiej. Jeden z wybitnych socjalistów zastosował ten przymiotnik do naszych zbrojeń. Z równym powodzeniem mógłby go zastosować do naszych samolotów. Ścisłą analizę, w jakim stopniu feudalizm należał do głównego nurtu średniowiecza, a w jakim stopniu był raczej barierą utrudniają bieżące dyskusje o zdecydowanie nowoczesnych rzeczach — a szczególnie o tej zdecydowanie nowoczesnej rzeczy, jaką są rządy angielskiego ziemiaństwa. Feudalizm był niemal całkowitym przeciwieństwem rządów ziemiaństwa. Główną bowiem cechą ziemianina jest to, że jego własność jest bezwarunkowa. Z samego zaś określenia feudalizmu wynika, że był on systemem dzierżawy, i to dzierżawy za służbę wojskową. Ludzie płacili swój czynsz dzierżawy w stali zamiast w złocie, we włóczniach i strzałach przeciw wrogom swego pana. Ten pan nie był jednak właścicielem swych włości we współczesnym znaczeniu tego słowa. Każdy z panów, zarówno w praktyce, jak i w teorii, był dzierżawcą króla, ten zaś z kolei popadał często w feudalną zależność od papieża czy cesarza. Określając stosunek feudalny jako zwykłą dzierżawę w zamian za służbę żołnierską, upraszczam sobie może całe zagadnienie, w tym właśnie wypadku sprawa była mniej prosta, niż może się wydawać. W samej naturze feudalizmu tkwi bowiem pewne powikłanie, które było powodem wielu walk w dziejach Europy, a w szczególności w dziejach Anglii.

Istniał pewien swoisty typ państwa i kultury, który, w braku lepszego słowa, zwiemy średniowiecznym, przejawiający się w gotyku czy w pracach wielkich uczonych scholastycznych. Epoka ta była przede wszystkim logiczna. Sam kult autorytetu był dla niej kwestią rozumu. Rozumieją to wszyscy ludzie umiejący rozumować, nawet jeśli, jak to czyni Huxley, przeczą samym założeniom tej epoki, czy też wstręt czują do jej owoców. Będąc logiczną, dbała o ścisłość w kwestii tego, kto ów autorytet posiadał. Feudalizm natomiast był niezupełnie logiczny, a ponadto nie zawsze zupełnie ścisły w sprawach władzy. Feudalizm kwitł jeszcze przed średniowiecznym odrodzeniem. Nie był to może las, który ludzie średniowiecza musieliby wycinać, ale nieociosane drzewo, z którego musieli budować. Feudalizm był obroną ciemnych wieków przed średniowieczem. To wiek barbarzyńców opierał się w ten sposób… pół-barbarzyńcom. Nie mówię tego, by pomniejszyć feudalizm, był on bowiem na ogół bardzo ludzki. Najbliższym współczesnym mu słowem było homagium, które znaczy prawie tyle, co humanitas — ludzkość. Z drugiej zaś strony średniowieczna logika nie pogodziła się nigdy w pełni z naturą ludzką i w swych skrajnościach potrafiła się stawać nieludzka. Bywało często, że zwykły przesąd chronił ludzi, a czysty rozum posyłał ich na stos. Feudalne włości wyrosły w ciemnych wiekach, kiedy bezdrożny pagórek zamykał często dolinę — jak warownia. Patriotyzm zacieśniał się do granic parafii, ludzie nie mieli bowiem kraju, tylko okolicę. W takich wypadkach pan wyrastał ponad króla, w wyniku zaś tego powstawały nie tylko miejscowe państewka lordów, ale i coś w rodzaju miejscowej wolności. Nie radziłbym jednak zapominać o tym elemencie wolności, który wniósł do dziejów Anglii feudalizm. Jest to bowiem jedyny rodzaj wolności, który Anglicy mieli i utrzymali.

Pogmatwanie tego systemu wyglądało mniej więcej tak. W teorii król był właścicielem wszystkiego, czymś w rodzaju ziemskiej opatrzności. Sprzyjało to rozwojowi despotyzmu oraz „Boskiego prawa”, a w zasadzie równało się władzy naturalnej. Pod tym jednym względem był więc król po prostu jedynowładcą, pomazańcem z rąk Kościoła. Tak to ujmowała etyka owej epoki. Podczas jednak gdy teoria przyznawała królowi więcej władzy, w praktyce bywało więcej buntów. Walka była znacznie bardziej wyrównana niż w naszej epoce przemysłu zbrojeniowego. Każda grupa ludzi mogła się uzbroić w mgnieniu oka w łuki z lasu czy włócznie od kowala. Tam, gdzie ludzie są „żołnierscy”, nie ma miejsca na militaryzm. Co więcej, w czasie gdy całe królestwo stanowiło w pewnym sensie jedną armię terytorialną, jego pułki stanowiły również królestwa same w sobie. Pododdziały związane były również więzami „pod-lojalności”. Lojalista względem swego pana, mógł być buntownikiem względem swego króla. Król stawał się również demagogiem, kiedy uwalniał wasala od jego pana. To powikłanie pojęć powodowało tragiczne spięcia namiętności w związku z zarzutem zdrady, jak np. w wypadku Wilhelma i Harolda. Choć rzekomy zdrajca pojawia się w dziejach ciągle na nowo, jednak stale uważa się go za wyjątek. Zerwać więź feudalną było rzeczą łatwą i zarazem straszną. Zdradę w znaczeniu buntu odczuwano wówczas rzeczywiście jako zdradę w znaczeniu przejścia na stronę przeciwnika, jako że była to dezercja z pola nieustającej nigdy walki. Takich wojen domowych było wówczas w dziejach Anglii więcej nawet niż w innych dziejach. Przeważały jednak wybuchy bardziej lokalne i mniej logiczne. Czy powód leżał w tych wyspiarskich idiosynkrazjach, bezkształtnych jak mgły morskie, od których zaczęliśmy te dzieje, czy też wpływ Rzymu sięgnął rzeczywiście mniej głęboko niż w Galii, dość, że feudalne poszycie uniemożliwiało Anglii próbę budowy pełnej Civitas Dei, czyli idealnego państwa średniowiecznego. Wyłonił się z tego kompromis, który długo potem ludzie ku własnej uciesze nazywali państwem konstytucyjnym.

Pewnych paradoksów wolno używać, jeżeli przywracają zaburzoną równowagę krytyki. Można je bezpiecznie wyostrzać pod warunkiem, że nie są odosobione. Jeden z nich określiłem na początku tego rozdziału jako siłę królów słabych. Uzupełnieniem tego paradoksu jest — nawet w tym krytycznym okresie normańskiego panowania — inny paradoks: słabość silnych królów. Wilhelm Zdobywca wygrał od pierwszego uderzenia, nie wygrał jednak zupełnie w ostatecznym rozrachunku. W jego olbrzymim sukcesie kryła się tajemnica niepowodzenia, które wydało skutki dopiero w długi czas po jego śmierci. Jedynym jego celem było niewątpliwie uczynienie z Anglii ludowej autokracji, podobnej do tej, która narastała wówczas we Francji. W tym celu poszatkował on feudalne dobra, zażądał od podwasalów przysięgi bezpośrednio na swoje ręce, a wobec baronów stosował wszelkie możliwe sposoby walki, od najwyższej kultury, szczepionej przez zagranicznych duchownych, do najgrubszych obyczajów saskich. Dopiero jednak porównanie z Francją ukazuje uderzającą jaskrawość tego paradoksu. Stało się przysłowiem, że pierwsi królowie Francji byli marionetkami, a majordomus był w sposób najbezczelniejszy w świecie królem królów. Z biegiem czasu marionetka stała się jednak bożyszczem, popularnym bożyszczem o niezrównanej mocy, przed którym wszyscy możnowładcy korzyli się lub padali zdruzgotani. Nastały wówczas we Francji rządy absolutne, tym bardziej absolutne, że nie były to rządy ściśle personalne. Król stał się przedmiotem kultu — podobnie jak ówczesne republiki średniowieczne, w których niepodzielnie panowało sztywne prawo Boskie. W normańskiej natomiast Anglii rządy były prawdopodobnie zbyt osobiste, by mogły być absolutne. Tak czy owak, Wilhelm Zdobywca stał się w pewnym znaczeniu Wilhelmem Zdobytym. Gdy jego dwaj synowie zmarli, cały kraj popadł w chaos feudalny, prawie taki sam jak przed podbojem. We Francji książęta byli początkowo niewolnikami. Z czasem jednak uzyskali stanowisko wyjątkowe, jak gdyby księży. Jeden z nich został nawet świętym. Ale jakoś najwięksi nasi królowie wciąż jeszcze byli baronami. I właśnie dzięki tej energii nasi baronowie stali się naszymi królami.

Загрузка...