VII. Zagadnienie Plantagenetów

Czołowi badacze wszystkich gałęzi wiedzy biorą sobie za punkt honoru głosić, że pewne popularne teksty i autorytety są „późne”, a tym samym, jak się zdaje, bezwartościowe. Ich zdaniem dwa podobne zdarzenia są zawsze tym samym zdarzeniem, a na wiarę zasługują tylko zdarzenia późniejsze. Tego rodzaju fanatyzm myli się często, jeśli idzie o same fakty, ignoruje najpospolitsze zbiegi wypadków. Możliwe, że jakiś przyszły badacz oświadczy, iż opowieść o wieży Babel nie może być starsza od wieży Eiffla, ponieważ i na Wystawie Paryskiej panowało pomieszanie języków.

Większość zabytków średniowiecza, z którymi współczesny czytelnik jest oswojony, jest z konieczności „późna”, jak na przykład Chaucer9 czy ballady o Robin Hoodzie10, niemniej jednak poważny badacz musi je uznać za źródła godne uwagi, a nawet wiary. Za każdą epoką ciągnie się zazwyczaj to, co żyło w niej najbujniej. Czytanie historii od tyłu jest doskonałym zwyczajem. Współczesny człowiek zrobi znacznie mądrzej, czytając wieki średnie wstecz od zawalonego średniowieczyzną Szekspira, którego może pojąć własnym rozumem — niż próbując czytać dzieje w przód, poczynając od Caedmona11, o którym nic dziś nie wiemy i o którym nawet powagi naukowe, na które musimy się zdać, wiedzą bardzo mało. Co zaś jest prawdą w stosunku do Szekspira, jest oczywiście tym prawdziwsze w stosunku do Chaucera. Chcąc bowiem naprawdę wiedzieć, co było najsilniejsze w wieku dwunastym, nie zawadzi zapytać, co przetrwało do wieku czternastego? Jakież będzie pierwsze pytanie przeciętnego czytelnika zabieraj ącego się do czytania „Opowieści kanterburskich”, które są nadal równie zabawne jak Dickens, choć równie średniowieczne jak katedra w Durham. Dlaczego na przykład zwą się one „Opowieściami kanterburskimi” i co robili pielgrzymi na drodze do Canterbury? Oczywiście obchodzili oni popularne święto, podobne do nowoczesnego „holiday”, choć znacznie ucieszniejsze i pozbawione nerwowego pośpiechu. A może nie jesteśmy przygotowani, żeby przyjąć — jako oczywisty dowód postępu — faktu, że średniowieczne święta wywodzą się od świętych, a nasze święta dyktują bankierzy12.

Ludzie dzisiejsi zdążyli już zapomnieć, że człowiek święty jest po prostu człowiekiem bardzo dobrym. Pojęcie wybitności czysto moralnej, idącej często w parze z zupełną głupotą lub brakiem powodzenia życiowego, jest obrazem rewolucyjnym, który stał się niezrozumiały na skutek swej wielkiej zrozumiałości. Wymaga on, podobnie jak tyle innych spraw tego zamierzchłego okresu, jakiegoś niemal absurdalnego nowoczesnego porównania, jeśli chcemy oddać jego pierwotną świeżość oraz istotę. Wyobraźmy więc sobie, że wchodzimy np. do obcego miasta i natykamy się tam na kolumnę w rodzaju kolumny Nelsona. Pytamy o bohatera stojącego na jej szczycie i otrzymujemy zdumiewające wyjaśnienie, że słynął on z uprzejmości i wesołości w czasie chronicznego bólu zębów. Gdyby np. ulicami maszerował pochód z orkiestrą dętą i bohaterem na białym koniu, uczulibyśmy się ponownie zaskoczeni wyjaśnieniem, że człowiek ten okazał dużo cierpliwości wobec dziewiczej ciotki, pół-idiotki. A jednak tylko jakaś nieprawdopodobna pantomima mogłaby należycie oddać to, czym była owa innowacja chrześcijańskiej ideologii, jaką wnosił jakiś popularny i powszechnie uznany święty. W szczególności powinniśmy sobie uprzytomnić, że tego rodzaju chwała była równocześnie najwyższą i w pewnym sensie najniższą. Materiały użyte do jej wytworzenia były niemal takie same jak te, których używamy do pracy koło własnego domu: nie potrzebowała ona ani miecza, ani berła, wystarczały jej kostur lub łopata. Była ambicją ubóstwa. Wszystko to powinniśmy mieć dobrze przed oczyma, jeśli chcemy dostrzec ważkie skutki zdarzenia stanowiącego tło pielgrzymki do Canterbury.

Pierwszych parę wierszy poematu Chaucera, nie mówiąc już o tysiącach następnych, wyjaśnia nam z miejsca, że nie chodzi tu o igrzyska świeckie, związane resztkami rytuału z imieniem jakiegoś zapomnianego boga, jakby się to mogło zdarzyć w czasie zmierzchu pogaństwa. Chaucer i jego przyjaciele myśleli o św. Tomaszu częściej, niż urzędnik z Margate myśli dziś o św. Lubbocku. Stanowczo wierzyli oni w leczenie ciał za pośrednictwem św. Tomasza; wierzyli w to przynajmniej równie silnie jak najbardziej oświeceni i postępowi ludzie nowocześni wierzą w lekarzy-cudotwórców. Kimże był św. Tomasz, do którego przybytku zdążało całe to społeczeństwo?

I dlaczego uchodził za postać tak ważną? Gdyby był choć cień szczerości w twierdzeniu, że uczy się dziś w szkołach społecznej i demokratycznej strony dziejów, a nie tylko zwykłego następstwa królów i bitew — opowieści Chaucera powinny służyć jako klucz do tej postaci, która spierała się o Anglię z pierwszym Plantagenetem. Historia naprawdę popularna powinna by się rozwodzić nad popularnością tej postaci szerzej jeszcze niż nad jej polityką. Niewątpliwie bowiem tysiące parobków, cieśli, kucharzy i kmieci, z których składał się różnobarwny tłum Chaucera, wiedziało dużo o św. Tomaszu, a nie słyszało nigdy o Tomaszu à Becket13.

Nietrudno dać szczegółowy opis feudalnego zamieszania, które nastąpiło po podboju normańskim i trwało do chwili, kiedy książę andegaweński powtórzył jednoczące dzieło Wilhelma Zdobywcy. Równie łatwo pisać o łowach Czerwonego Króla czy o jego budowach, które przetrwały dłużej i które zapewne znacznie bardziej kochał. Łatwo ułożyć też spis zagadnień, które król dysputował ze św. Anzelmem — opuszczając pytanie obchodzące Anzelma najbardziej, które zadawał on z wybuchową prostotą ducha: „Dlaczego Bóg był człowiekiem?” Wszystko to jest równie proste jak powiedzenie, że jakiś król zmarł po zjedzeniu węgorza, z czego niewiele można się dziś nauczyć, tyle chyba, że gdy monarcha dziś umiera z obżarstwa, gazety rzadko o tym piszą. Jeśli chcemy jednak naprawdę wiedzieć, jakie były losy Anglii w tej mglistej epoce, dowiemy się tego mglisto, lecz prawdziwie, z historii św. Tomasza z Canterbury.

Henryk Andegaweński wniósł do monarchii świeżą krew francuską i odświeżył również ideę, której Francuzi zawsze hołdowali: ideę czegoś bezosobowego i wszechobecnego, tkwiącą w prawie rzymskim. Czytając zwykłą francuską opowieść detektywistyczną, śmiejemy się z tego, że Sprawiedliwość otwiera torebkę lub Sprawiedliwość ściga dorożkę. Henryk II robił rzeczywiście wrażenie całego oddziału policji, wcielonego w jedną osobę. Współczesny mu ksiądz porównał jego niezmordowaną czujność do ptaka i ryby z Pisma św., ptaka i ryby, których drogi nieznane są nikomu. Władza królewska była jednak wyrazem prawa, a nie kaprysu. Jej ideałem była sprawiedliwość tania i jasna jak słońce. Atmosfera ta przetrwała tylko w ludowych powiedzeniach o królewskiej angielszczyźnie czy królewskim gościńcu. Ideał ten zmierzał wprawdzie do równości, ale nie miał w sobie dążeń humanitarnych. W nowoczesnej Francji, podobnie jak w starożytnym Rzymie, drugim imieniem Sprawiedliwości bywał niekiedy Terror. Francuz jest zawsze rewolucjonistą — nigdy anarchistą. Królowie w rodzaju Henryka II, usiłowali budować na fundamencie takim, jak prawo rzymskie, jednakże ich wysiłki były krzyżowane i komplikowane przez niezliczone feudalne fantazje i uczucia, miotające zarówno nimi samymi, jak i ich podwładnymi. Wpływ na te wysiłki miała również pewna okoliczność stanowiąca kamień węgielny całej ówczesnej cywilizacji. Oto odbudowa ta musiała się odbywać nie tylko przy udziale Kościoła, ale i w jego ramach. Kościół był bowiem dla tych ludzi światem, w którym żyli, a nie tylko budynkiem, do którego chodzili. Bez Kościoła średniowiecze byłoby bez prawa, tak jak bez Kościoła reformacja byłaby bez Biblii. Wielu księży wykładało i upiększało prawo rzymskie i wielu z nich popierało Henryka II. A jednak w Kościele tkwił jeszcze inny element, złożony w jego fundamentach jak dynamit i przeznaczony do tego, by w każdej epoce niszczyć lub odnawiać świat. Był to idealizm, brat niemożliwości, prąd, co przebiegał przez wieki równolegle do wszystkich kompromisów politycznych. Sam system zakonny był rozsadnikiem niezliczonych Utopii, bezpotomnych, a jednak odwiecznych. Krył on w sobie — co zaświadczały wielokrotnie czasy po epokach zepsucia — dziwną tajemnicę: pomagał ubożeć szybko. Nędzarze w habitach wyrastali wspaniale jak grzyby po deszczu. Ten wiatr rewolucyjny porwał w epoce krzyżowej Franciszka z Asyżu i odarł go na ulicy z jego bogatych szat. Ten sam wiatr rewolucji uderzył nagle w Tomasza Becketa, świetnego i lubiącego przepych kanclerza króla Henryka II i poniósł go do nieziemskiej chwały i krwawego końca.

Becket był typowym przedstawicielem tego okresu dziejów, w których najpraktyczniej było być niepraktycznym. Spór, który poróżnił go z jego królewskim przyjacielem, miał charakter zasadniczo odmienny od tych prawniczych i konstytucyjnych debat, które odegrały tak wielką rolę w nowej historii w związku z nieszczęsnymi wypadkami siedemnastego wieku. Skazanie św. Tomasza za złamanie prawa i klerykalne intrygi, ponieważ prawo Kościoła przeciwstawił prawu państwa — byłoby mniej więcej równie właściwe, jak skazanie św. Franciszka za złą znajomość heraldyki, ponieważ oświadczył, że jest bratem słońca i księżyca. Może nawet w owych czasach, znacznie logiczniejszych od naszych, niektórzy heraldycy byli na tyle głupi, by go za to potępić — nie jest to jednak zadowalający sposób rozprawiania się z wizjami czy rewolucjami. Św. Tomasz z Canterbury był wielkim wizjonerem i wielkim rewolucjonistą, jeśli jednak idzie o Anglię, jego rewolucja nie udała się i jego wizja się nie spełniła. Z podręczników historii dowiadujemy się tylko tyle, że kłócił się on z królem o pewne przepisy prawne, z których najdrażliwszy tyczył pytania, czy duchowni, którzy popełnili ptrzestępstwo, powinni być karani przez państwo czy przez Kościół. Był to bodajże najważniejszy przedmiot tego sporu, chcąc go jednak zrozumieć, musimy jeszcze raz przypomnieć rzecz najtrudniejszą do zrozumienia dla współczesnego Anglika — tzn. przypomnieć charakter Kościoła katolickiego z tej epoki, kiedy sam o sobie stanowił, oraz przypomnieć jego nieprzemijające znaczenie rewolucyjne.

Podstawowe fakty umykają z reguły uwadze, podstawowym zaś faktem w odniesieniu do Kościoła było to, że stworzył on aparat do przebaczania tam, gdzie państwo pracowało tylko przy pomocy aparatu do karania. Kościół uważał się za Boskiego detektywa, pomagającego zbrodniarzowi w ucieczce, bo przyznał się do winy. W samej więc naturze tej instytucji leżało to, że skoro rzeczywiście karała materialnie, to karała lżej. Gdyby jakiemukolwiek współczesnemu człowiekowi kazano przenieść się z powrotem w czasy sporu króla z Tomaszem Becketem, rozpołowiłyby się na pewno jego uczucia. O ile bowiem projekty króla były bardziej racjonalne, to projekty arcybiskupa były bardziej ludzkie. I mimo okropności, które długo jeszcze potem rzucały swój cień na spory religijne, taki był właśnie — ogólnie rzecz biorąc — historyczny charakter rządów Kościoła. Oto przykład: przyjmuje się, że wyrzucanie czy brutalne traktowanie dzierżawców było w praktyce nieznane wszędzie tam, gdzie właścicielem był Kościół. Zasada ta przetrwała do gorszych czasów w tej postaci, że władze kościelne przekazywały władzy świeckiej winowajców dla wykonania wyroków śmierci, nawet za przestępstwa o charakterze religijnym. We współczesnych powieściach traktuje się to zjawisko jako zwykłą hipokryzję, a przecież człowiek traktujący jako hipokryzję każdy brak konsekwencji u innych ludzi, sam jest hipokrytą w kwestii braku konsekwencji u siebie.

Nasz świat nie pojmie więc św. Tomasza ani też św. Franciszka, jeśli nie zdobędzie się na bardzo proste rozumienie płomiennego miłosierdzia, z którym wielki arcybiskup ujmował się za ofiarami tego świata, w którym koło fortuny miażdży ubogich. Możliwe, że św. Tomasz był zbyt wielkim idealistą, gdyż pragnął zachować Kościół jako coś w rodzaju ziemskiego raju. Reguły tego raju mogły być dlań równie ojcowskie jak reguły nieba, królowi natomiast mogły się one wydawać równie kapryśne jak reguły z kraju baśni. Jeśli jednak ksiądz był zbyt idealistyczny, to król był zaiste zbyt praktyczny. Z pełną słusznością możemy powiedzieć, że był on zbyt praktyczny na to, by mogło mu się powieść w praktyce. Pojawia się tu znowu i przewija potem przez całe dzieje Anglii ta trudna do opisania prawda, o której wspomniałem mówiąc o Wilhelmie Zdobywcy — że nie był on może dostatecznie bezosobowy na prawdziwego despotę. Prawdziwy morał z naszych średniowiecznych dziejów stoi, moim zdaniem, w subtelnej sprzeczności z Carlyleowską14 wizją jakiegoś burzliwego, mocnego męża, wykuwającego państwo kowalskim młotem. Nasi mocni mężowie byli zbyt mocni dla nas i zbyt mocni dla siebie samych. Byli oni zbyt mocni, by osiągnąć własny cel, tzn. sprawiedliwą i demokratyczną monarchię. Kowal złamał na kowadle miecz państwa, który kuł dla samego siebie. Bez względu na to, czy to porównanie posłuży nam, czy nie posłuży jako klucz do bardzo skomplikowanej historii naszych królów i możnowładców, wytłumaczy nam w każdym razie postawę Henryka II względem swego rywala. Henryk II złamał prawo z czystej miłości do prawa. I on bronił, choć w zimniejszy i bardziej pośredni sposób, ludu przeciw feudalnemu uciskowi, toteż gdyby mu się udało utrzymać czystość polityki — przywileje i kapitalizm późniejszych czasów stałyby się niemożliwe. Cechował go jakiś fizyczny niepokój, który wyrażał się w kopaniu i rozbijaniu mebli. I właśnie ten niespokojny duch nie pozwolił ani jemu, ani jego spadkobiercom siedzieć na tronie tak spokojnie, jak siedzieli spadkobiercy św. Ludwika. Henryk bił raz po raz w twardą nieuchwytność księżej utopii jak człowiek walczący z duchami. Na metafizyczne wyzwania odpowiadał podłymi prześladowaniami materialnymi. W końcu zaś — w ciemny i, moim zdaniem, rozstrzygający dzień dziejów Anglii — jego usta wypowiedziały słowa, które posłały czterech feudalnych morderców do klasztoru w Canterbury. Poszli tam zniszczyć zdrajcę i stworzyć świętego.

Przy grobie zmarłego wybuchło coś, co można określić tylko jako epidemię uleczeń. Na opowiadane w związku z tym cuda istnieją takie same dowody jak na połowę faktów historycznych; a każdy, kto chce im przeczyć, musi oprzeć się na jakimś dogmacie. Nastąpiło jednak rychło coś, co nowoczesnej cywilizacji wydałoby się jeszcze bardziej monstrualne od cudu. Jeśli czytelnik potrafi sobie np. wyobrazić p. Cecila Rhodesa15 pozwalającego się okładać batem przez Boera w katedrze św. Pawła w celu zmazania winy jakiejś niemożliwej do usprawiedliwienia śmierci, związanej z zagonem Jamesona16, będzie miał słabe tylko wyobrażenie o tym, co znaczyła chłosta, którą z rąk zakonników otrzymał Henryk II przy grobie swego wasala i wroga. Przytoczone przed chwilą nowoczesne porównanie jest śmieszne, prawdą jest jednak, że średniowieczne zdarzenia odznaczają się gwałtownością, która dzisiejszym konwencjonalnym obyczajom wydaje się śmieszna. Katolikami owych czasów powodowały dwie główne myśli: niezmierna waga pokuty jako ekspiacji za grzech oraz niezmierna waga jaskrawych, publicznych aktów pokuty. Dla tych ludzi dopiero skrajne upokorzenie po skrajnej pysze przywracało równowagę ducha. Warto położyć na to nacisk, bowiem bez zrozumienia tego faktu współczesny człowiek nie pojmie nic z tego okresu. Green np. twierdzi z całą powagą o Fulku Andegaweńskim, przodku Henryka, że jego tyranie i oszustwa stały się jeszcze czarniejsze na skutek „niskiego przesądu”, który kazał mu dać się wlec na sznurze dokoła świątyni, biczować i krzyczeć do Boga o zmiłowanie. Ludzie średniowiecza powiedzieliby po prostu, że taki człowiek mógł słusznie krzyczeć o zmiłowanie, gdyż krzyk jego był jedynym logicznym wyjaśnieniem, które mógł dać w owej chwili. Nie potrafiliby oni jednak pojąć, dlaczego ten jego krzyk należałoby dodać do jego grzechów, a nie odjąć. Uważaliby po prostu za pomylonego takiego człowieka, który żywiłby do kogoś tę samą odrazę za to, że jest przeraźliwie grzeszny, jak i za to, że ma przeraźliwy żal.

Zastrzegając się co do mojej nieznajomości rzeczy, myślę jednak, że andegaweński ideał sprawiedliwości królewskiej stracił więcej przez śmierć św. Tomasza, niż się to w pierwszej chwili stało widoczne w przerażeniu całego chrześcijaństwa, kanonizacji ofiary i publicznej pokucie tyrana. Te rzeczy były w pewnym sensie przemijające. Król odzyskał rychło prawo sądzenia kleryków i wielu późniejszych królów i sędziów kontynuowało plan monarchiczny. Pozwalam sobie jednak wyrazić tu przypuszczenie, jako możliwy klucz do zrozumienia późniejszych zastanawiających wydarzeń, że na skutek tego morderczego ciosu korona utraciła to, co powinno było stanowić milczące i masowe podtrzymanie całej jej polityki. Chcę powiedzieć, że straciła lud.

Nie trzeba chyba powtarzać, że usprawiedliwieniem despotyzmu jest demokracja. Okrutny względem mocnych, despota jest z reguły łagodny względem słabych. Historycznej roli autokraty nie można sądzić na podstawie jego stosunków z innymi postaciami historycznymi. Jego prawdziwy poklask nie pochodzi od tych paru aktorów na oświetlonej scenie arystokracji, ale od tej nieprzeliczonej widowni, która przez cały ciąg dramatu siedzi w ciemnościach. Król wspomagający rzesze ludzi, wspomaga ludzi bezimiennych, toteż w chwilach, gdy najhojniej szafuje swą pomocą, jest on chrześcijaninem, czyniącym dobrze po kryjomu. Tego typu monarchia stanowiła ideał średniowieczny, który nie musiał koniecznie zawieść w praktyce. Królowie francuscy nie byli nigdy miłosierniejsi dla ludu niż wtedy, kiedy byli nielitościwi dla możnowładców. Jest też zapewne prawdą, że car będący srogim władcą dla swego otoczenia, dla niezliczonych chat był batiuszką. Jest niezmiernie prawdopodobne, że taka centralna władza, choć byłaby może w końcu zasłużyła na zniszczenie i w Anglii, podobnie jak się to stało we Francji, byłaby i tu, i tam uniemożliwiła garstce ludzi uchwycenie i trzymanie całego bogactwa i władzy po dzień dzisiejszy. W Anglii centralna władza załamała się jednak, a to na skutek czegoś, czego czołowy przykład stanowiło zabójstwo św. Tomasza: czegoś bolesnego i przerażającego, i przeciwnego instynktom ludu. Jakie zaś znaczenie miało w wiekach średnich to coś bardzo potężnego i raczej osobliwego, co zwiemy ludem, opowiem w następnym rozdziale.

W każdym razie następujące po tym zabójstwie wypadki potwierdzają nasze przypuszczenie. Wielki, choć indywidualny plan Wilhelma Zdobywcy załamał się mimo wszystko w chaosie przejścia do rządów Stefana — podobnie jak wielki, choć indywidualny, plan pierwszego z Plantagenetów załamał się w chaosie wojen baronów. Jeśli nawet uwzględnimy konstytucyjne fikcje i spóźnione zastrzeżenia, wydaje się, że tu, po raz pierwszy, pewne siły moralne opuściły monarchię. Charakter Jana, młodszego syna Henryka (bo Ryszard należy raczej do naszego ostatniego rozdziału), wycisnął na niej jakieś przypadkowe, a jednak symboliczne piętno. Nie znaczy to, by Jan był zwykłą czarną plamą na czystym złocie Plantagenetów, gdyż charakter tej dynastii był znacznie bardziej skomplikowany i ciągły. W rzeczywistości był on jednak zdyskredytowanym Plantagenetem, czy nawet Plantagenetem ze skazą. Nie znaczy to, by był on człowiekiem gorszym niż wielu z jego przeciwników, należał jednak do tego gatunku złych ludzi, których zwalczają zgodnie i źli, i dobrzy. Niewątpliwie udało mu się wpędzić koronę w konflikt ze słusznością, choć doszedł do tego sposobami subtelniejszymi niż metoda prawniczego i parlamentarnego naciągania logiki, wynaleziona znacznie później. Nikt nie twierdził wówczas, że baronowie z czasów Stefana zamykali ludzi w wieżach w celu wzmożenia swobód politycznych, ani że wieszali ich za pięty dla symbolicznego zaznaczenia, że żądają wolnego parlamentu. W czasie panowania Jana i jego syna znowu baronowie, bynajmniej nie lud, uchwycili władzę. Zaczęło się jednak rysować wówczas pewne uzasadnienie tego uchwycenia władzy przez baronów. Tak sądzili ludzie ówcześni, tak sądzili późniejsi dziejopisowie konstytucji. Jan, w jednym ze swych dyplomatycznych manewrów, oddał Anglię pod opiekę papieża, tak jak majątek nieletniego oddaje się pod opiekę sądu. Nieszczęście jednak chciało, że papież, którego rady bywały na ogół łagodne i liberalne, walczył wówczas na śmierć i życie z cesarzem niemieckim i do zwycięstwa potrzebował każdego grosza, jaki tylko mógł uzyskać. Jego zwycięstwo było błogosławieństwem dla Europy, ale dopustem dla Anglii, użył bowiem wyspy jako skarbca dla tej zagranicznej wojny. W tej sprawie, jak również w innych sprawach, w partii baronów zaczęły rodzić się pewnego rodzaju zasady, które stanowią kościec wszelkiej polityki. Dużo konwencjonalnych rozpraw historycznych, przyrównujących radę baronów do naszej Izby Gmin, jest podobnie naciągniętych, jak byłoby to z powiedzeniem, że speaker17 Izby Gmin używa maczugi, podobnej do tych, jakimi baronowie wywijali na polu bitwy. Szymon de Montfort nie był wprawdzie entuzjastą wigowskiej teorii konstytucji brytyjskiej, był jednak entuzjastą czegoś innego. Założył on parlament w przystępie znacznego zamroczenia umysłu; z prawdziwą natomiast przytomnością umysłu, w odpowiedzialnym, a nawet religijnym stanie ducha — tym samym, który z jego ojca uczynił tak srogiego krzyżowca przeciw heretykom — rozdzielał ciosy swym wielkim mieczem, póki nie poległ pod Evesham18.

Magna Carta nie była krokiem ku demokracji, lecz krokiem od despotyzmu. Jeśli zapamiętamy sobie dobrze tę podwójną prawdę, będziemy mieli coś w rodzaju klucza do reszty dziejów Anglii. Rozlazłe rządy arystokracji nie tylko zyskały sobie miano wolności, ale nawet często na nie zasługiwały. Dzieje Anglików można najzwięźlej streścić stosując do nich francuskie motto: „Wolność, Równość, Braterstwo” i stwierdzając, że Anglicy kochali szczerze pierwszą, a stracili oba następne.

W ówczesnym zawiłym położeniu wiele przemawiało zarówno za koroną, jak i za nowym i szerszym związkiem szlachty. Były to jednak rzeczy zawiłe, cud natomiast jest sprawą prostą, którą może pojąć każdy człowiek. Możliwości czy niemożliwości św. Tomasza Becketa pozostaną dla historii zagadką. Biały płomień jego śmiałej teokracji został stłumiony, a praca jego ucięta tak nagle, jak bajka niedopowiedziana do końca. Pamięć o nim przeszła jednak pod opiekę prostego ludu, wśród niego zaś był on bardziej aktywny po śmierci niż za życia — tak jest, dużo bardziej aktywny. W następnym rozdziale rozważymy, co miano na myśli w wiekach średnich mówiąc o prostym ludzie i jak niezwykłym wydałby on nam się dzisiaj. W poprzednim rozdziale widzieliśmy, jak to w epoce wypraw krzyżowych najdziwniejsze rzeczy nabierały cech swojskich, a ludzie karmili się opowieściami podróżników w czasach, kiedy nie było gazet. Różnokolorowy pokaz martyrologii na niezliczonych murach i oknach oswoił najmniej oświecone jednostki z zagranicznymi okrucieństwami w różnych stronach świata, z biskupem obdartym ze skóry przez Duńczyków czy z dziewicą spaloną przez Saracenów, z jednym świętym ukamienowanym przez żydów a innym pociętym na kawałki przez Mu szyn ów. Nie mogę uznać za rzecz małej wagi, że wśród tych obrazów jeden z najwspanialszych zginął dopiero niedawno z rąk jednego z monarchów angielskich. W opowieści o tych dwu potężnych przyjaciołach, z których jeden uderzył zbyt mocno i zabił drugiego, było coś z prymitywnych i epicznych romansów tego okresu. Może już wtedy osądzono milcząco pewną sprawę, w oczach zaś tłumu na koronie pozostało tajemnicze piętno niepewności, podobne do piętna Kaina, na królach zaś Anglii pozostało piętno wygnania.

Загрузка...