IX. Wojny z Francją kształtują naród

Co mamy na myśli mówiąc, że świat chrześcijański stanowił i stanowi jedność kulturalną czy cywilizacyjną? Na to pytanie istnieje prymitywna, ale prosta odpowiedź, polegająca na zbadaniu, który z wielu sposobów użycia słowa „chrześcijański” jest najpowszechniej używany. Jeden z tych sposobów jest oczywiście najwyższy, słowa tego używa się dziś jednak i na wiele innych sposobów. Czasem słowo „chrześcijanin” oznacza ewangelika. Czasem, i to dopiero w ostatnich czasach, chrześcijanin oznacza kwakra. Czasem chrześcijanin oznacza jakąś skromną osobę, wierzącą, że jest podobna do Chrystusa. Długo jednak, w przypadkowych rozmowach, toczonych przez szarych ludzi, miało to słowo jedno tylko znaczenie i oznaczało pewną kulturę czy cywilizację. Ben Gunn na Wyipie Skarbów nie powiedział do Jima Hawkinsa: „Czuję się oderwany od pewnego typu cywilizacji”, ale powiedział: „Stęskniłem się za chrześcijańskim jadłem”. Stare baby wiejskie patrząc na panią o krótkich włosach, ubraną w spodnie, nie powiedzą na pewno: „Dostrzegamy rozbieżność między jej kulturą a naszą”, lecz powiedzą: „Dlaczego nie ubierze się ona po chrześcijańsku?” To, że ten sposób wyrażania się przeniknął w najprostsze, a nawet najgłupsze codzienne rozmowy, dowodzi tylko tego, że świat chrześcijański był niezwykle rzeczywisty. Był on jednak, jak widzieliśmy, również zdecydowanie „zlokalizowany”, szczególnie w wiekach średnich. Ten zaś żywy lokalizm, budzony przez chrześ cijańską wiarę i uczucia, doprowadził do nadmiernej parafiańszczyzny Przybytki tego samego świętego współzawodniczyły ze sobą. Między dwoma posągami tego samego bóstwa odbywało się coś w rodzaju pojedynków. Na skutek rozwoju wypadków, który będzie przedmiotem naszego następnego rozdziału, ludy europejskie zaczęły się sobie stawać rzeczywiście obce. Ludzie zaczęli uważać, że cudzoziemcy nie jedzą czy nie piją jak chrześcijanie, a nawet, gdy nastąpiła schizma, zaczęli wątpić, czy cudzoziemcy są w ogóle chrześcijanami.

Chodziło tu oczywiście o rzeczy znacznie ważniejsze. Podczas gdy wewnętrzny układ średniowiecza był parafialny i w dużej mierze ludowy, w sprawach większych, a szczególnie w sprawach takich jak pokój czy wojna, większość (choć bynajmniej nie całość) spraw średniowiecza miała charakter monarchiczny. Chcąc zobaczyć, jakiego znaczenia nabrali wówczas królowie, musimy rzucić okiem wstecz na to wielkie tło, utkane jakby z ciemności i świtu, na którym rysują nam się pierwsze postacie naszych dziejów. Tym tłem były wojny z barbarzyńcami. Póki one trwały, świat chrześcijański był nie tylko jednym narodem, ale jakby jednym miastem — i to miastem oblężonym. Wessex był tylko jednym jego murem, a Paryż jedną basztą. W tym samym języku i duchu Beda pisał kronikę oblężenia Paryża i Abbo śpiewał pieśń o Alfredzie. Potem przyszła kolej na podboje i nawracanie: cały koniec ciemnych wieków oraz brzask średniowiecza pełne były niesienia Ewangelii między barbarzyńców. Paradoks wypraw krzyżowych polegał na tym, że choć Saraceni po wierzchu byli bardziej ogładzeni od chrześcijan, zdrowy instynkt kazał ich uważać za burzycieli z ducha. Sprawa z północnymi poganami była prostsza i cywilizacja szerzyła się tam w sposób prostszy. Dopiero jednak pod sam koniec wieków średnich, na krótko przed reformacją, lud Prus, dzikiego kraju, leżącego poza Niemcami, doczekał się wreszcie chrztu. Ktoś, dla kogo nie ma nic świętego, mógłby pozwolić sobie tu na trywialne porównanie chrztu ze szczepieniem ospy i wyrazić przypuszczenie, że dla takich czy innych powodów szczepienie Prusów „nie przyjęło się” nawet wówczas.

Groźbę ze strony barbarzyńców usuwano więc krok za krokiem. Islamu nie potrafiono wprawdzie złamać, ale skutecznie go poskromiono. Wyprawy krzyżowe stały się beznadziejne, lecz stały się i niepotrzebne. Skoro zagrożenie chrześcijaństwa minęło, władcy Europy, którzy połączyli się dla stawienia mu czoła, stanęli oko w oko naprzeciw siebie. Mieli teraz więcej wolnego czasu dla stwierdzenia, że ich własne zapędy władcze wchodzą ze sobą w konflikt. Byłoby to jednak łatwe do przezwyciężenia albo wywołałoby niewielkie tylko zamieszanie, gdyby prawdziwie samorodna twórczość wyrażająca się w życiu lokalnym nie prowadziła ze swej strony do rzeczywistej różnorodności. Nic o tym prawie nie wiedząc, królowie nabrali charakteru przedstawicieli wła i nych społeczeństw. Niejeden z nich, upierając się jeszcze przy drzewie genealogicznym czy tytule prawnym, przemawiał już w imieniu lasów i pieśni całej okolicy. Szczególnie w Anglii ta przemiana znalazła typowy wyraz w przypadku, który wyniósł na tron jednego z najszlachetniejszych ludzi wieków średnich.

Edward I chodził we wszystkich blaskach swej epoki. Podjął Krzyż i walczył z Saracenami. Był jedynym godnym przeciwnikiem Szymona de Montfort w tych wojnach z baronami, które, jak to widzieliśmy, były pierwszymi (choć jeszcze słabymi) oznakami rodzącej się teorii, że Anglią powinni rządzić jej baronowie, a nie jej królowie. Wziął się on, podobnie jak Szymon de Montfort, ale solidniej, do rozwijania wielkiej średniowiecznej instytucji parlamentu. Jak już wspomnieliśmy, parlament nałożony został na istniejące demokracje parafialne i sprowadzał się początkowo do wzywania miejscowych przedstawicieli do rady na temat podatków miejscowych. Wzrost znaczenia parlamentu zbiegał się ze wzrostem opodatkowania. Są więc pewne przesłanki teoretyczne dla późniejszych roszczeń parlamentu do wyłącznego prawa nakładania podatków. Początkowo parlament był narzędziem królów sprawiedliwych, a przede wszystkim narzędziem Edwarda I, który kłócił się często ze swoimi parlamentami, a może czasem nie podobał się swemu ludowi (co nie było zresztą nigdy jednym i tym samym), ale na ogół był władcą w najwyższym stopniu reprezentatywnym. W związku z tym należy rozważyć pewne trudne i ciekawe zagadnienie, stanowiące koniec wątku rozpoczętego podbojem normańskim. Edward nie był na pewno nigdy królem bardziej reprezentatywnym, można powiedzieć: królem bardziej republikańskim, niż wtedy, kiedy wyganiał żydów. Problem ten jest tak mało rozumiany i nacechowany uczuciem tak głupiej niechęci względem tej zdolnej i historycznej rasy, że musimy zatrzymać się na chwilę dla omówienia tej sprawy.

Żydzi byli w średniowieczu równie potężni, jak niepopularni. Byli oni kapitalistami tej epoki, posiadaczami płynnych bogactw, gotowych w każdej chwili do wypożyczenia. Można bronić tezy, że w ten sposób byli oni użyteczni. Pewne jest, że w ten sposób ich używano. Można również zupełnie słusznie powiedzieć, że w ten sposób ich nadużywano. Nie chodziło tu jednak o to nadużycie, o którym wspomina się przypadkowo w powieściach, obracających się przeważnie dokoła tej jednej myśli, że wyrywano im zęby. Ci, którzy słyszeli o tym w formie anegdoty o królu Janie, na ogół nie znają dość ważnego szczegółu, że była to anegdota skierowana przeciw królowi Janowi. Anegdota ta wydaje się wątpliwa, opowiadając ją, podkreślano jej wyjątkowość, samo zaś to podkreślanie świadczy, że uważano ją za krzywdzącą. Prawdziwa natomiast niesprawiedliwość położenia żydów była głębsza i przejmowała rozpaczą ten wrażliwy i wysoce cywilizowany lud. Mogli oni słusznie twierdzić, że chrześcijańscy królowie i szlachta, a nawet chrześcijańscy papieże i biskupi, dla celów chrześcijańskich (takich jak wyprawy krzyżowe i katedry) używali pieniędzy, które można było gromadzić w takich stosach tylko przy pomocy lichwy, niekonsekwentnie piętnowanej przez tych samych ludzi, jako niechrześcijańskiej. Gdy zaś nadchodziły gorsze czasy, wydawali oni żydów na pastwę biedaków zrujnowanych tą użyteczną lichwą. Taki był rzeczywisty stan rzeczy, przemawiający na korzyść żydów, toteż bez wątpienia czuli się oni rzeczywiście uciśnieni. Na nieszczęście na korzyść chrześcijan przemawiał fakt, że i oni, z tą samą co najmniej słusznością, czuli w żydzie ciemiężcę. To zaś wzajemne oskarżanie się o tyranię stanowi semicki kłopot wszystkich czasów. Jest pewne, że głos ludu nie tłumaczył tego antysemityzmu brakiem miłosierdzia, ale po prostu uważał go za objaw miłosierdzia. Chaucer wsadza swą klątwę na okrucieństwa hebrajskie w usta przeoryszy o wielkim sercu, która płakała na widok myszy w łapce. Kiedy więc Edward, łamiąc dotychczasową regułę, według której władcy sprzyjali bogaceniu się swych bankierów, wyrzucił obcych finansistów z kraju, jego lud widział w nim zapewne najwyraźniej błędnego rycerza i ojca miłującego swój lud.

Można mieć różne poglądy na tę sprawę, w każdym razie taki obraz Edwarda daleki był od nieprawdy. Był on najsprawiedliwszym i najsumienniejszym okazem średniowiecznego monarchy. Te zaś właśnie jego cechy pozwalają dojrzeć tym wyraźniej działanie tej nowej siły, która miała pokrzyżować jego plany i w walce z którą zmarł. Będąc sprawiedliwym był on również zdecydowanym legalistą, należy zaś pamiętać — jeżeli nie chcemy po prostu przypisywać własnych poglądów epokom minionym — że w owych czasach wiele sporów miało charakter prawniczy. Różnic dynastycznych i feudalnych nie kojarzono jeszcze wówczas z niczym innym. W tym też duchu poproszono Edwarda o rozjemstwo w sprawie spornych roszczeń do tronu szkockiego. I w tym też rozumieniu rozsądzał on zupełnie, jak się zdaje, uczciwie. Jednakże za sprawą swego prawniczego, czy też, jakby to powiedział ktoś złośliwy, pedantycznego umysłu wstawił klauzulę, że król szkocki jest wasalem króla Anglii. Edward nie zrozumiał zapewne nigdy, jakiego ducha wywołał przeciw sobie, gdyż duch ten nie miał wówczas jeszcze nazwy. Dziś zwiemy go nacjonalizmem. Szkocja oparła się Edwardowi, a przygody wyjętego spod prawa rycerza Wallace’a dostarczyły jej rychło jednej z tych legend, które są ważniejsze od historii. W sposób praktykowany w owych czasach tak samo przynajmniej jak dziś, katoliccy księża szkoccy stali się partią patriotyczną i antyangielską, i nie przestali nią być nawet w czasie reformacji. Wallace został pobity i stracony, ale dach palił się już nad głową. Opowiedzenie się za sprawą narodową ze strony jednego z jego własnych rycerzy, nazwiskiem Bruce, wydało się staremu królowi zwykłą zdradą feudalnego prawa. W szale wściekłości, prowadząc nowy najazd, umarł on na samej granicy Szkocji. W ostatnich swych słowach wielki król polecił, by jego kości niesiono w pierwszym szeregu w czasie bitwy. Te olbrzymich rozmiarów kości pochowano w końcu z napisem nagrobnym „Tu leży Edward Wysoki, który był młotem na Szkotów”. Był to napis prawdziwy, ale w pewnym sensie dokładnie odwrotny od zamierzeń jego autorów. Edward był młotem na Szkotów, nie złamał ich jednak, ale wykuł. Bił bowiem w nich na kowadle i przekuwał ich na miecz.

Ten zbieg okoliczności, czy też bieg wypadków, często obserwowany w dziejach Anglii, na skutek którego (z takich czy innych powodów) nasi najpotężniejsi królowie pozostawiali swą władzę w stanie zachwianym, zaznaczył się pod następnym panowaniem, kiedy to odżyły spory pomiędzy baronami i północne królestwo pod Brucem wywalczyło sobie ostatecznie wolność w bitwie pod Bannockburn. Panowanie to jednak stanowiło tylko interludium, za następnego zaś króla widzimy dalszy rozwój nowej tendencji narodowej. Wielkie wojny francuskie, rozpoczęte przez Edwarda III, w których Anglia zyskała tyle chwały, nabierały charakteru coraz bardziej nacjonalistycznego. Uwzględniając nawet zmienionego ducha czasów, musimy najpierw uprzytomnić sobie, że Edward III podniósł w stosunku do Francji roszczenia równie legalne i dynastyczne, jak Edward I w stosunku do Szkocji. Roszczenia te były znacznie może słabsze co do treści, ale równie poprawne co do formy. Myślał on, czy nawet powiedział, że rości sobie prawo do królestwa, tak jakby jakiś ziemianin powiedział, że ma prawo do majątku. Sądząc powierzchownie, była to sprawa do rozpalrzenia przez prawników angielskich i francuskich. Ktokolwiek chciałby jednak wywnioskować z tego, że lud ówczesny był baranem, przechodzącym z rąk do rąk, wykazałby całkowity brak zrozumienia dziejów średniowiecza, jako że barany nie miewają związków zawodowych. Wojsko angielskie zawdzięczało dużo swej siły warstwie wolnych kmieci (yeomen). Piechota zaś, a szczególnie łucznicy, zawdzięczali swe powodzenie w dużej mierze temu ludowemu duchowi, który już pod Courtrai wysadził był z siodeł wysokie rycerstwo francuskie. Istota zagadnienia sprowadzała się jednak do tego, że podczas kiedy prawnicy gadali jeszcze ciągle o Prawie Salickim, to żołnierze, którzy dawniej byliby gadali o prawie cechowym czy ziemskim, gadali już teraz o prawie angielskim czy francuskim. W tym dążeniu do dopatrzenia się czegoś poza miastem, bractwem cechowym, powinnościami feudalnymi czy też ziemią gromadzką, przodowali Francuzi. Całą historię tej przemiany ukazuje fakt, że Francuzi zaczęli od dawna nazywać naród Większym Krajem. Francja była pierwszym z narodów i pozostała wzorem dla innych. Była jedynym narodem będącym narodem i niczym więcej. Ale w tym starciu Anglicy scementowali się równie silnie, toteż z prawdziwie patriotycznym poklaskiem spotkały się prawdopodobnie zwycięstwa pod Crecy i Poitiers, a na pewno późniejsze zwycięstwo pod Azincourt. To ostatnie zaszło dopiero po wewnętrznych przewrotach w Anglii, które rozważymy później. Nacjonalizm rósł w czasie ciągłych wojen z Francją. Równie ciągłym zjawiskiem była angielska tradycja legend, które zrodziły się po Azincourt. Znalazły one wyraz w niewyszukanych w formie, ale pełnych ducha balladach sprzed epoki wielkich pisarzy elżbietańskich. Henryk V Szekspira nie jest na pewno Henrykiem V z historii, ale jest bardziej historyczny. Jest on nie tylko osobą rozsądniejszą i sympatyczniejszą, ale również mającą większe znaczenie. Tradycja całej tej historii nie była bowiem tradycją Henryka, ale pospólstwa, które przerobiło Henryka na Harryego. W armii pod Azincourt było tysiąc Harrych, nie tylko jeden, toteż postać, którą Szekspir ulepił z legend wielkiego zwycięstwa, jest w dużej mierze wizerunkiem Anglika wieków średnich, tak jak go wszyscy ludzie widzieli. Nie mówił on sam co dzień wierszem, jak bohater Szekspira, ale byłby to chętnie czynił. Nie mogąc zaś mówić wierszem — śpiewał. Lud angielski ukazuje się nam we współczesnych opisach przede wszystkim jako lud śpiewający. Był on widocznie nie tylko ekspansywny, ale i skłonny do przesady. I pewno szarżował, nie tylko na polu bitwy. Piękny, krotochwilny obrazowy język, który przetrwał w komicznych pieśniach i codziennej mowie angielskich biedaków jeszcze po dziś dzień, narodził się szczęśliwie w epoce, kiedy Anglia stawała się narodem. Przetrwał on, mimo że współczesny biedak, pod naciskiem gospodarczego postępu, stracił częściowo wesołość i zachował tylko humor. Jednakże na tym przedwiośniu patriotyzmu nowa jedność państwa mało jeszcze ciążyła na biedakach i dlatego szewc w armii Henryka, który u siebie w domu myślałby najpierw o tym, że było to święto św. Kryspina, patrona szewców, mógł prawdziwie i szczerze wiwatować na cześć pogromu lanc francuskich gradem strzał, wznosząc okrzyki na cześć św. Jerzego i Wesołej Anglii.

Sprawy ludzkie skomplikowane są w sposób niewygodny, toteż owo przedwiośnie patriotyzmu było zarazem jesienią społeczeństwa średniowiecznego. W następnym rozdziale postaram się wytropić siły rozkładające tę cywilizację. W tym już jednak miejscu, zaraz po wzmiance o pierwszych zwycięstwach, należy podkreślić rozgoryczenie i jałowe ambicje, ujawniające się coraz bardziej w późniejszych okresach, w miarę przeciągania się wojen francuskich. Francja była w tym czasie znacznie mniej szczęśliwa od Anglii — zdrada jej szlachty i słabość jej królów nękały ją prawie w tym samym stopniu, co najazd wyspiarzy. A jednak od tej właśnie rozpaczy i tego poniżenia rozdarło się w końcu niebo i ukazało jasność zjawiska, które najtrzeźwiejszemu nawet z historyków trudno nazwać inaczej niż cudem.

Możliwe, że na skutek oczywistego cudu nacjonalizm stał się nieśmiertelny. Wolno wyrazić przypuszczenie, choć sprawa ta jest zbyt trudna, by ją tu analizować, że w wielkiej moralnej przemianie, która przekształciła cesarstwo rzymskie w społeczeństwo chrześcijańskie, tkwiło coś, dzięki czemu każda wielka rzecz, której ta przemiana dawała później początek, dostawała przy chrzcie obietnicę trwałości lub przynajmniej nadzieję na trwałość. Możliwe, że każda z idei tej epoki nosiła w sobie zarodki nieśmiertelności. Na pewno czegoś takiego dopatrzeć się można w koncepcji, która małżeństwo przekształciła z umowy w sakrament. Bez względu jednak na powody tego zjawiska — to jedno jest pewne, że nawet u jak najbardziej świeckich ludzi naszych własnych czasów stosunek do rodzinnego kraju stał się nie umowny, lecz sakramentalny. Możemy sobie mówić, że flagi są szmatami, czy granice fikcjami, ale ci sami ludzie, którzy to powtarzali przez pół swego życia, umierają potem za szmatę i darci są w strzępy w obronie fikcji. Dzieje się to nawet w chwili, w której to piszę. Gdy w roku 1914 zagrzmiała trąba do boju, nowoczesna ludzkość zgrupowała się w narody prędzej, zanim sobie zdążyła uprzytomnić, co uczyniła. Człowiek rozumny nie znajdzie powodu, by wątpić, że jeśli ten sam dźwięk rozlegnie się za lat tysiąc, ludzkość powtórzy dokładnie to samo. Choćby jednak ten wielki i dziwny stan ducha nie miał okazać się trwały, istota rzeczy leży w tym, że odczuwamy go dziś jako trwały. Trudno dać definicję wierności, ale może zbliżymy się do niej nazywając ją uczuciem rodzącym się tam, gdzie obowiązek nie ma granic. Minimum zaś obowiązku, czy nawet przyzwoitości, wymagane od patrioty, stanowi maksimum wymagane przez jak najwznioślejszą koncepcję małżeństwa. Patriotyzm, tak jak go ogół rozumie, nie sprowadza się do zwykłego stosunku obywatela do państwa. W rozumieniu ogółu patrio tyzm obowiązuje na czasy lepsze i gorsze, tłuste i chude, na zdrowie i chorobę, na potęgę i chwałę narodu, jak i na jego pohańbienie i upadek. Nie wystarczy podróżować w nawie państwa w charakterze pasażera. W razie potrzeby trzeba umieć zatonąć wraz z okrętem.

Nie widzę potrzeby powtarzania tu opowieści o tym trzęsieniu ziemi, w czasie którego przejaśnił o się niebo ukazując ponad zamieszaniem i poniż eniem tronów władczą postać kobiety z ludu. Ona, sama jedna, osamotniona, była istną — Rewolucją Francuską. Stała się żywym dowodem, że pewna moc leżała nie w francuskich królach czy w francuskich rycerzach, ale w samych Francuzach. Sam fakt jednak, że dojrzała ona coś ponad sobą, co było czymś więcej niż błękit nieba, fakt, że żyła życiem świętej i umarła śmiercią męczeńską, wybił na nowym uczuciu narodowym uświęcone znamię. Fakt zaś, że walczyła ona za kraj pobity i że — nawet mimo jego zwycięstwa — została sama w końcu pokonana, ten fakt charakteryzuje trudny do zrozumienia czynnik ofiarnego oddania się, o którym mówiłem przed chwilą, czynnik godzący nawet pesymizm z patriotyzmem. W tym miejscu wydaje się wskazane rozważyć wpływ tej ofiary na poezję i rzeczywistość Anglii.

Nie byłem nigdy zdania, by rola patrioty miała polegać na obrzucaniu własnego kraju utartymi i nieprzekonywającymi komplementami. Nie zrozumie jednak Anglii ten, kto nie pojmie, że wymieniony powyżej epizod historyczny, który w sposób oczywisty wskazuje, iż Anglia nie miała racji — łączy się w rezultacie z ciekawą właściwością, która wskazuje, że Anglicy mieli wyjątkowo rację. Nikt porównujący nas uczciwie z innymi krajami nie może twierdzić, byśmy zaniedbywali budowy grobowców prorokom, których kamienowaliśmy, czy nawet prorokom, którzy ciskali w nas kamienie. Angielska tradycja historyczna odznacza się pewną niedbałą wielkodusznością, która zawsze popada w końcu w chwalenie nie tylko wielkich cudzoziemców, ale i wielkich wrogów. Często obok wielkiej niesprawiedliwości ma ona nielogicznie szeroki gest. Załatwia się z jakimś wielkim narodem ignorując go po prostu, natomiast do wielkiej osobistości odnosi się z serdecznym uwielbieniem. Szereg przykładów tej właściwości można by znaleźć i w tym rozdziale naszych dziejów, gdyż nasze książki robią z Wallace’a człowieka lepszego, niż nim był naprawdę, podobnie jak przyznawały później Waszyngtonowi nawet wyższe ideały, niż te, które posiadał w rzeczywistości. Thackeray śmiał się z portretu Wallace’a pędzla panny Jane Porter, według której szedł on na wojnę — płacząc, z piękną lnianą chusteczką do nosa. Jednakże jej postawa była bardziej angielska i nie mniej ścisła, a jej idealizacja była bliższa prawdy niż własne pojęcia Thackeraya o średniowieczu brudnych hipokrytów, zakutych w zbroje. Jeśli Edward, figurujący w dziejach jako tyran, potrafił płakać ze współczucia, to wydaje się dość prawdopodobne, że Wallace płakał również, z chusteczką czy bez. W każdym razie romans panny Porter oddawał ściśle rzeczywistość nacjonalizmu. Wiedziała ona znacznie więcej o szkockich patriotach, żyjących na wiele wieków przed jej czasem, niż wiedział Thackeray o irlandzkich patriotach, których miał pod nosem. Thackeray był człowiekiem wielkim, w tej sprawie był on jednak człowieczkiem bardzo małym, doprawdy ledwie że dostrzegalnym. Przykłady Wallace’a i Waszyngtona i wielu innych przytaczamy tu jednak tylko po to, by wykazać naszą ekscentryczną wielkoduszność, którą okupujemy niektóre z naszych uprzedzeń. Narobiliśmy wiele głupstw, dokonaliśmy jednak przynajmniej jednej pięknej rzeczy: wybieliliśmy naszych najgorszych wrogów. Jeśli uczyniliśmy to w stosunku do śmiałego szkockiego zagończyka oraz do przedsiębiorczego właściciela niewolników ze stanu Virginia, to nie odmówimy chyba naszego uznania i tej jedynej białej postaci wśród prostego tłumu żołdaków. Uważam, że w nowoczesnej Anglii panuje w tej sprawie coś jakby powszechny entuzjazm. Pewien wielki krytyk angielski napisał książkę o tej bohaterce jedynie w celu zganienia wielkiego krytyka francuskiego za to, że nie pochwalił jej dostatecznie. Nie wierzę, by żył dziś jakiś Anglik, który, gdyby mu zaproponowano wcielenie się w Anglika z owych czasów, nie zrzekłby się zaszczytu jazdy z wieńcem zwycięzcy na skroni, na czele wszystkich włóczni spod Azincourt, na rzecz wcielenia się w tego prostego żołnierza angielskiego, o którym mówi tradycja, że złamał swą włócznię, by zrobić z niej krzyż dla św. Joanny d’Arc.

Загрузка...