XIV. Triumf Wigów

Można wierzyć lub nie, że reformacja rzeczywiście coś zreformowała, nie ulega natomiast wątpliwości, że Restauracja niczego naprawdę nie odrestaurowała. Karol II nie był nigdy królem w dawnym tego słowa znaczeniu. Był on przywódcą opozycji w stosunku do swych własnych ministrów. Będąc zręcznym politykiem utrzymał się na swym oficjalnym stanowisku, jego zaś brat i następca był niewiarogodnie głupim politykiem, toteż utracił to stanowisko. Tron był już tylko jednym z urzędów. Pod pewnymi względami Karol II nadawał się do tego bardziej nowoczesnego świata, który się wówczas zaczynał rodzić. Był on człowiekiem wieku raczej osiemnastego niż siedemnastego. Był dowcipny jak bohater komedii. Jednak już komedii Sheridana, a nie Szekspira. Był jeszcze bardziej nowoczesny, kiedy z rozkoszą bawił się czystymi eksperymentami Royal Society i pochylał się pożądliwie nad zabawkami, z których miały wyróść okropne machiny wiedzy. Zarówno on sam, jak i jego brat mieli dwa wspólne ogniwa ze sprawą, która przegrywała w Anglii. Nacisk na te ogniwa spowodował upadek ich dynastii. Pierwszą więzią, której wpływ malał zresztą w praktyce z upływem lat, była oczywiście nienawiść do ich religii. Drugą, która rosła w miarę jak zbliżał się następny wiek, był ich związek z monarchią francuską. Zanim przejdziemy do stulecia znacznie mniej religijnego, musimy się załatwić ze sporem religijnym. Sprawa to jednak powikłana i prawda nie jest łatwa do wykrycia.

Tudorzy zaczęli prześladować dawną religię, zanim jeszcze przestali ją wyznawać. Oto jedna z tych zawiłych komplikacji okresu przejściowego, które dadzą się wyrazić jedynie przy pomocy takich sprzeczności. Osoba o typie Elżbiety, należąca do jej epoki, miała zasadnicze, a nawet gwałtowne przekonanie, że księża powinni żyć w celibacie. Ta sama osoba łamała równocześnie kołem i obdzierała ze skóry każdego, kogo przyłapano na rozmowie z bezżennym księdzem. Ta tajemnica, którą można sobie tłumaczyć na różne sposoby, rozciągała się na kościół anglikański, a w dużym stopniu i na naród angielski. Czy nazwiemy to katolicką ciągłością anglikanizmu, czy po prostu powolnym wykorzenianiem katolic yzmu, nie ulega wątpliwości, że np. taki duchowny protestancki jak Herrick jeszcze w połowie XVII wieku nadziany był „przesądami”, które były katolickie w tym skrajnym znaczeniu, które nazwalibyśmy dziś kontynentalnym. A jednak wielu podobnych mu duchownych protestanckich miało równoległą i odwrotną namiętność, a mianowicie uważało kontynentalny katolicyzm już nawet nie za zbłąkany Kościół Chrystusa, ale za świadomy kościół Antychrysta. Bardzo trudno odgadnąć w tym okresie, ile w religii Anglików było protestantyzmu. Nie ulega jednak wątpliwości jego obecność, a szczególnie jego obecność w ośrodkach tak ważnych jak Londyn. Za Karola II, po czystce terroru purytańskiego, protestantyzm stał się czymś bardziej organicznym i ludzkim niż ekskluzywność wierzeń kalwińskich czy też spryt szlachty z epoki Tudorów. Bunt Monmoutha wykazał, że protestantyzm miał za sobą popularność, choć nie miał dostatecznego poparcia ludu. Hasło „precz z papieżnictwem” podjął tłum, choć nigdy nie podjął go lud. Był to coraz bardziej rosnący tłum miejski, podatny na te epidemie złudzeń, którymi sensacyjna prasa karmi tłumy dzisiejszych miast. Jednym z tych postrachów i sensacji (by nie użyć mniej technicznej nazwy kłamstwa) był „spisek papieski”, burza, którą udało się Karolowi II ostrożnie przetrwać. Drugim była opowieść o Grzejącej Patelni, czyli o podstawionym następcy tronu, burza, która ostatecznie zmiotła Jakuba II.

Jednakże ten ostatni cios nie byłby spadł, gdyby nie jeden z tych nielogicznych, ale drogich usposobieniu angielskiemu lokalizmów. Dyskusja na temat kościoła anglikańskiego różni się, tak wówczas jak dziś, od większości innych dyskusji jedną istotną cechą: nie jest to dyskusja nad tym, co dana instytucja powinna czynić, albo czy tę instytucję należałoby zmienić — ale czym ta instytucja w istocie jest. Jedna partia, tak wówczas, jak dziś, popierała ten kościół tylko dlatego, że był protestancki. Otóż Anglikom przytrafiło się coś, co jest nie do pomyślenia u Szkotów czy Irlandczyków. Masy prostych ludzi kochały kościół anglikański, nie mając pojęcia o tym, czym on był. Miał on wpływ na pewno różny od wpływu Kościoła w średniowieczu, ale także bardzo różny od jałowego prestiżu kościoła warstw wyższych, który się doń przylepił w wieku następnym. Macaulay, mając zupełnie inny cel na oku, poświęcił kilka stron na udowodnienie, że społecznie duchowny anglikański zaliczał się w XVII wieku po prostu do lepszych sług. Macaulay miał zapewne słuszność. Nie domyślał się on jednak, że było to tylko zwyrodniałe przedłużenie bardziej demokratycznego duchowieństwa wieków średnich. Księdza nie traktowano wówczas jak dżentelmena, ale chłopa traktowano jak księdza. W ówczesnej Anglii, podobnie jak w dzisiejszej Europie, wielu ludzi wyobrażało sobie, że stan duchowny był czymś wyższym niż stan szlachecki. Mówiąc krótko, kościół narodowy był wówczas naprawdę narodowy, i to w sposób, który budził żywe uczucia, choć słabo sprecyzowane myśli. Gdy tedy wydawało się, że Jakub II zagraża tej religijnej wspólnocie, reakcja na tę groźbę miała charakter bądź co bądź bardziej ludowy niż niechęć nadętych wigowskich lordów. Należy do tego dodać fakt ogólnie dziś zapomniany, że wpływy zwane wówczas papieżnickimi uważano rzeczywiście za rewolucyjne. Jezuita wydawał się Anglikom nie tylko konspiratorem, ale czymś w rodzaju anarchisty. U wielu Anglików abstrakcyjne spekulacje myślowe budzą coś w rodzaju konsternacji, abstrakcyjne zaś spekulacje jezuitów takich jak Suarez zajmowały się skrajną demokracją i rzeczami, o których się w Anglii nikomu nie śniło. Ostatnie propozycje Stuartów na rzecz tolerancji wydawały się dlatego wielu ludziom równie szerokie i puste jak ateizm. Jedynymi Anglikami siedemnastego wieku, którzy mieli w sobie coś z tej transcendentalnej abstrakcyjności, byli kwakrzy. Wygodna angielska kompromisowość wzdrygnęła się, gdy te dwie rzeczy podały sobie ręce. Coś znacznie poważniejszego niż intryga Stuartów doprowadziło do zbliżenia tych dwu filozoficznych skrajności, jedynie dlatego, że obie posiadały założenia filozoficzne. Doprowadziło to do przymierza między znużonym i zmiennym umysłem Karola II a subtelnym i oderwanym od świata duchem Williama Penna.

Wielu Anglików zaniepokoiło się wówczas nie na żarty stuartowskim planem tolerancji, czy był on szczery, czy nieszczery. Budził niepokój, ponieważ wydawał się teoretyczny, a więc grożący niespodziankami. Wyprzedził swój wiek, czy też (by użyć języka inteligentniejszego) — był zbyt subtelny i eteryczny dla atmosfery tego wieku. Do tego zaś przywiązania do epoki, cechującego umiarkowanych Anglików, należy dodać (nie wiemy, w jakim stosunku) agresywną nienawiść do papieżnictwa, maniacką, lecz zupełnie szczerą. Jak widzieliśmy, państwo obrócono już od dawna w narzędzie do torturowania księży i ich przyjaciół. Mówi się o odwołaniu edyktu nantejskiego, angielscy prześladowcy nie mieli jednak nigdy tak tolerancyjnego edyktu do odwołania. W tym czasie prześladowcy angielscy, podobnie jak francuscy, gnębili tylko mniejszość. Niestety, była inna dziedzina, w której panował szał prześladowania większości. Tu osiągnęła swój punkt szczytowy i przybrała swój straszliwy charakter przewlekła zbrodnia, zwana rządami nad Irlandią. Zbyt dużo czasu zabrałoby szczegółowe wyliczanie tej gęstej sieci zbrodniczych ustaw, sieci, która pokrywała ten kraj aż po koniec XVIII wieku. Wystarczy tu powiedzieć, że postawa w stosunku do Irlandczyków znalazła swój tragiczny wyraz w wygnaniu Stuartów, w jednym z tych aktów, które zostają w pamięci na zawsze. Jakub II, uchodząc przed opinią Londynu, a może i Anglii, schronił się w końcu do Irlandii, która chwyciła za broń po jego stronie. Książę Orański, wezwany na tron przez arystokrację, wylądował w Irlandii z armią angielską i holenderską i wprawdzie wygrał bitwę nad rzeką Boyne, lecz armia jego utknęła pod Limerick dzięki geniuszowi wojennemu Patryka Sarsfielda. Niepowodzenie było tak zupełne, że dało się jedynie przywrócić pokój, obiecując Irlandczykom, w zamian za poddanie Limericku, pełną wolność religijną. Nowy rząd angielski zajął miasto i niezwłocznie złamał obietnicę. Cóż tu więcej na ten temat powiedzieć? Tragiczna to konieczność, że Irlandczycy o tym pamiętają, tragiczniejsza jednak, że Anglicy o tym zapomnieli. Kto zapomni swego grzechu, powtarzać go będzie w nieskończoność.

I tu jednak pozycja Stuartów była słabsza w swym aspekcie świeckim, a w szczególności zagranicznym. Arystokraci, na których przeszła ostatecznie władza w czasie rewolucji, tracili już wszelką nadnaturalną wiarę w protestantyzm jako przeciwieństwo katolicyzmu. Mieli jednak bardzo naturalną wiarę w Anglię jako przeciwnika Francji, a nawet, w pewnym sensie, w angielskie instytucje jako przeciwne instytucjom francuskim. Będąc najmniej średniowiecznymi z wszystkich ludzi na świecie, potrafili jednak chełpić się jakimiś średniowiecznymi swobodami, Wielką Kartą, parlamentem i sądami przysięgłych, potrafili również odwołać się do prawdziwie średniowiecznej legendy o wojnie z Francją. Typowy osiemnastowieczny oligarcha, jakim był Horace Walpole, potrafił się żalić, że przewodnik w jakimś starym kościele zawraca mu głowę szczątkami jakiejś nieważnej osoby zwanej św. Jakimśtam, podczas gdy on sam rozglądał się za szczątkami Jana z Gaunt26. Mógł on to powiedzieć z całą naiwnością sceptyka, nie domyślając się nigdy, jak daleko — mówiąc tak — odbiegał od Jana z Gaunt. Chociaż arystokraci wyobrażali sobie średniowiecze jako balową maskaradę, przecież i w tym wyobrażeniu było miejsce na to, żeby żołnierz walczący przeciw Francji — mógł w jakiś dekoracyjny sposób udrapować się w zbroję Czarnego Księcia z koroną Henryka z Monmouth na głowie. Mówiąc krótko, w tej sprawie arystokraci byli niewątpliwie popularni, jak patrioci będą zawsze popularni. Wprawdzie ostatni Stuartowie byli również dalecy od braku patriotyzmu, a szczególnie Jakub II — zasługujący słusznie na miano założyciela brytyjskiej floty wojennej — ale jeśli chodzi o zagranicę, to ich sympatie leżały po stronie Francji. Schronili się do niej, starszy przed — a młodszy po swym panowaniu, i Francja pomagała w późniejszych wysiłkach jakobitów zmierzających do przywrócenia dynastii. W oczach zaś nowej Anglii, a szczególnie nowej szlachty angielskiej, wrogiem była Francja.

Metamorfozę, której uległy stosunki zagraniczne Anglii pod koniec wieku siedemnastego, symbolizują dwa bardzo różne a konkretne wydarzenia. Pierwszym jest wstąpienie na tron króla holenderskiego, drugim króla niemieckiego. Pierwsze odznacza się wszystkimi cechami, które z rzeczy nienaturalnej mogą uczynić naturalną. Z drugim wiązał się warunek, którego nawet jego autorzy nie mogli nazwać naturalnym, a tylko koniecznym. Wilhelm Orański przypominał działo wciągnięte w wyłom muru: działo zagraniczne, i to strzelające w zatargu bardziej zagranicznym niż angielskim, ale jednak w zatargu, w którym Anglicy — a w szczególności angielska arystokracja — mogli odegrać wielką rolę. Jerzy Hanowertki był po prostu czymś wetkniętym w dziurę w murze przez angielskich arystokratów, którzy nie przeczyli, że dziurę zatkali byle czym. Pod wieloma względami Wilhelm, mimo swego cynizmu, podtrzymywał legendę o wielkim i surowym purytanizmie. Był kalwinem. Nikt natomiast nie wiedział, ani nie dbał o to, czym był Jerzy. Wystarczyło, że nie był katolikiem. W swej ojczyźnie był on częściowo republikańskim urzędnikiem tego, co niegdyś było eksperymentem czysto republikańskim. Na tle klarownych, acz zimnych ideałów siedemnastego wieku. Jerzy u siebie był mniej więcej tym samym, czym był król ludożerców u siebie — dzikim władcą personalnym, nie na tyle jednak logicznym, by zasługiwał na miano despoty. Wilhelm był człowiekiem o inteligencji bystrej, choć ciasnej. Jerzy pozbawiony był wszelkiej inteligencji. Ważne jest, jeśli chodzi o efekt zewnętrzny, iż Wilhelm żonaty był z królewną z rodu Stuartów i wstąpił na tron pod rękę ze Stuartówną. Był postacią dobrze znajomą i nateżał do naszej rodziny królewskiej. Z Jerzym natomiast pojawiło się w Anglii coś, czego nie widziano tam nigdy przedtem, coś, o czym w piśmiennictwie średniowiecznym czy renesansowym prawie się nie wspomina, chyba że się wspomina tak jak dziś o Hotentotach. Z Jerzym pojawił się w Anglii — barbarzyńca zza Renu.

Panowanie królowej Anny, wypełniające okres między tymi dwoma zagranicznymi królami, stanowi więc okres naprawdę przejściowy. Stanowi ono pomost między czasami, w których arystokraci byli jeszcze przynajmniej na tyle słabi, by zawołać na pomoc męża silnego, a czasami, kiedy arystokraci byli już na tyle silni, by rozmyślnie zawołać człowieka słabego, który by im pozwolił robić, co im się spodoba. Sprowadzać coś do symbolu znaczy upraszczać, i to upraszczać nadmiernie. Całą tę sprawę można jednak określić symbolicznie jako walkę dwu wielkich postaci, dwu dżentelmenów i ludzi genialnych, obu odważnych i widzących jasno swój cel przed sobą, na każdym zaś innym punkcie stanowiących gwałtowny kontrast.

Jednym z nich był Henryk lord Bolingbroke, drugim zaś Jan Churchill, słynny i osławiony książę Marlborough. Historia Churchilla jest w pierwszym rzędzie historią rewolucji i jej powodzenia; historia Bolingbroke’a jest historią kontrrewolucji i jej klęski.

Churchill jest postacią typową dla tych nadzwyczajnych czasów w tym rozumieniu, że łączy chwałę z brakiem honoru. Skoro nowa arystokracja utwierdzi swe stanowisko w narodzie, w ciągu następnych paru pokoleń, wyda z siebie typy nie tylko arystokratyczne, ale i rycerskie. Rewolucja sprowadziła nas do roli kraju rządzonego wyłącznie przez dżentelmenów; na ludowych uniwersytetach i szkołach wieków średnich, podobnie jak na cechach i klasztorach, położono łapę i uczyniono z nich to, czym są obecnie — fabryki dżentelmenów, o ile nie po prostu fabryki snobów. Trudno sobie dziś wyobrazić, że szkoły, które zwiemy obecnie Public Schools, były niegdyś rzeczywiście publiczne. Za czasów rewotucji zaczęły się już stawać równie prywatne, jakimi są obecnie. W osiemnastym wieku istnieli jednak przynajmniej wielcy dżentelmeni w szlachetnym, może zbyt szlachetnym znaczeniu, dawanym obecnie temu słowu. Z nazwiskami Nelsona i Foxa kojarzymy typ człowieka nie tylko po prostu uczciwego, ale gwałtownego i romantycznego w swej uczciwości. Jak widzieliśmy, późniejsi reformatorzy ogołacali kościoły przez fanatyzm, podczas gdy pierwsi reformatorzy ogołacali je przez chciwość. Osiemnastowieczni wigowie chwalili często z czystej wielkoduszności to, co siedemnastowieczni wigowie uczynili przez czystą nikczemność. Jak nikczemna zaś była ta nikczemność, potrafimy ocenić dopiero, kiedy uprzytomnimy sobie, że pewien wielki bohater-żołnierz nie posiadał nawet zwykłych cnót wojskowych: lojalności wobec swego sztandaru i posłuszeństwa wobec starszych oficerów, i że przez kampanie, które uczyniły go nieśmiertelnym, przekradał się na sposób uprawiającego złodziejstwo marudera. Skoro Wilhelm wylądował w Torbay na zaproszenie innych panów wigowskich, Churchill, chcąc osłodzić swoje judaszostwo czymś idealistycznym, udał się do Jakuba z udanymi zapewnieniami miłości i wierności, po czym wyruszył niby to bronić kraju przed inwazją, a potem z zimną krwią poddał armię w ręce najeźdźcy. Niewielu ludzi mogłoby się pokusić o taki artyzm w wykonaniu. Na miarę swych możliwości wszyscy politycy rewolucji trzymali się tego etycznego wzoru. Póki jeszcze otaczali tron Jakuba, trudno było znaleźć takiego, który by nie był w kontakcie z Wilhelmem. Skoro zaś później otoczyli tron Wilhelma, nie było takiego, który by nie pozostawał w kontakcie z Jakubem. Tacy to ludzie pokonali irlandzki jakobityzm zdradzając w Limerick, tacy to ludzie pokonali szkocki jakobityzm zdradzając w Glencoe.

Tak więc dziwna, a jednak wspaniała historia osiemnastowiecznej Anglii jest historią wielkości ufundowanej na małości, piramidy odwróconej wierzchołkiem na dół. By użyć innego porównania, naszą nową merkantylną oligarchię symbolizowały zewnętrzne nawet cechy jej wielkiej siostrzycy, merkantylnej oligarchii weneckiej. Cała solidność była w nadbudowie, cała chwiejność w fundamentach. Wielka świątynia Chathama27

i Warren Hastingsa28 wzniesiona była początkowo na rzeczach równie nietrwałych jak woda i równie lotnych jak piana. Jest oczywiście tylko grą fantazji, jeżeli kojarzy się ten niestały żywioł z czymś niespokojnym i nawet zdradliwym w usposobieniu panów morza. W samej bowiem genezie, jeśli nie w późniejszych pokoleniach naszej kupieckiej arystokracji, było coś aż nazbyt kupieckiego, coś, co zarzucano również dawniejszemu jeszcze okazowi takiej społeczności i co nazwano Punica fides. Wielki rojalista Strafford, idąc na śmierć po utracie wszelkich złudzeń, powiedział: „Nie ufajcie królom”. Wielki rojalista Bolingbroke mógłby dorzucić: „Przede wszystkim jednak nie ufajcie królom kupców”.

Bolingbroke uosabia cały splot przekonań, które zaważyły silnie na dziejach Anglii, ale które straciliśmy z oczu na ostatnich zakrętach dziejów. Bez zrozumienia tych przekonań nie pojmiemy jednak naszej przeszłości ani, muszę dodać, naszej przyszłości. Rzecz ciekawa, że najlepsze książki angielskie osiemnastego wieku pełne są tych spraw, a jednak nowoczesna kultura nie dostrzega ich tam. Pełno ich u dra Johnsona, który właśnie te sprawy miał na myśli, kiedy potępiał rządy mniejszości w Irlandii oraz kiedy mówił, że diabeł był pierwszym wigiem. Pełno ich u Goldsmitha. Do nich sprowadza się cała pointa subtelnego poematu „Wieś opuszczona”. Wyłożone są one również teoretycznie z wielką jasnością i odwagą w „Proboszczu z Wakefield”. Pełno ich u Swifta, który znalazł na tym polu intelektualne braterstwo broni z samym Bolingbrokeem. W czasach królowej Anny takie było zapewne zdanie większości ludzi w Anglii. Ale mniejszość zaczęła rządzić — nie tylko w Irlandii.

Te przekonania, po mistrzowsku wyłożone przez Bolingbroke’a, miały wiele aspektów. Może najważniejsze w praktyce było przekonanie, że jedną z cnót despoty jest dystans. Kacyk lokalny najdotkliwiej zatruwa ludziom życie. Z tej tezy wynika truizm, że dobry król jest nie tylko czymś dobrym, ale może najlepszym. Wynikał z niej również paradoks, że nawet zły król jest królem dobrym, ponieważ jego ucisk osłabia szlachtę i zmniejsza nacisk na pospólstwo. Jeśli jest tyranem, torturuje głównie tych, którzy torturują. Zamordowanie przez Nerona własnej matki nie wyszło może na dobre jego duszy, nie była to jednak wielka strata dla cesarstwa. Bolingbroke miał więc zupełnie racjonalistyczną teorię jakobityzmu. Poza tym miał on umysł subtelny i typowy dla osiemnastego wieku: był wolnomyślnym deistą i miał jasny i klasyczny styl angielski. Miał on jednak w sobie również ducha awanturniczego i wspaniałą odwagę polityczną, i on to wystąpił po raz ostatni na rzecz Stuartów. Pokonali go wielcy możnowładcy wigowscy, stanowiący zespół kierowniczy nowego reżimu szlacheckiego. Mając zaś w pamięci, kto go pokonał, zbędne prawie dodawać, że pokonano go przy pomocy podstępu.

Małe niemieckie książątko wstąpiło na tron, czy też raczej zostało posadzone na tronie jak kukła, a wielki rojalista angielski poszedł na wygnanie. W dwadzieścia lat później pojawia się on znowu i wyznaje ponownie swą żywą i logiczną wiarę w monarchię ludową. Typowe dla zupełnej bezinteresowności i szlachetności jego umysłu było, że dla tego oderwanego ideału skłonny był wzmocnić spadkobiercę króla, którego usiłował był wykluczyć od tronu. Nie przestał nigdy być rojalistą, ale nigdy nie był jakobitą. Nie chodziło mu o rodzinę królewską, ale o urząd króla. Mówił o tym urzędzie z zachwytem w swej wielkiej książce „Król patriota”, napisanej na wygnaniu. Skoro zaś uważał, że prawnuk Jerzego był dostatecznym patriotą, pragnął tylko, by miał w sobie więcej z króla. Na starość zrobił jeszcze jedną próbę, przy pomocy tak mało obiecujących narzędzi, jak Jerzy III i lord Bute. Gdy zaś złamały mu się one w ręce, zmarł z całą godnością sed victa Catoni. Wielka arystokracja kupiecka rosła dalej, aż doszła do pełnej dojrzałości. Chcąc jednak uchwycić dobre i złe strony jej wzrostu, najlepiej będzie przeanalizować, od pierwszego do ostatniego, nieudolne zamachy stanu Bolingbroke’a. W pierwszym dążył on do pokoju z Francją i do zerwania związku z Austrią. W drugim zmierzał znów do pokoju z Francją i do zerwania związku z Prusami. W przerwie między jednym a drugim nasienie lichwiarskich panów na Brandenburgu wybujało potężnie. Byli oni już wówczas cudownym dzieckiem, które miało się stać tak ogromnym problemem Europy. Pod koniec tej epoki Chatham, który uosabiał i nawet stworzył — przynajmniej jeśli chodzi o pozory zewnętrzne — wszystko to, co określamy jako imperium brytyjskie, był u szczytu sławy własnej i swego kraju. Reprezentował on pod każdym względem nową Anglię, zrodzoną z rewolucji, szczególnie zaś pod tymi względami, pod którymi ten ruch wydaje się wielu ludziom sprzeczny w sobie, mimo że stanowił najbardziej zwartą całość. Tak więc Chatham był wigiem, a nawet w swoisty sposób był liberałem, tak jak jego syn. Był jednak również imperiatistą, a nawet — mówiąc dzisiejszym językiem — Jingo29. Partia zaś wigów była konsekwentnie partią Jingo. Był on arystokratą, jako że wszyscy politycy byli wówczas arystokratami. Był jednak również zabitym komercjalistą — nieledwie kartagińczykiem. W związku z tym pozostaje pewna jego cecha, która panujący kierunek arystokratyczny uczyniła może bardziej ludzkim, ale zmienić go nie mogła. Mam tu na myśli jego umiejętność posługiwania się warstwami średnimi. James Wolfe, który padł szczytnie, wypędzając Francuzów z Quebeku, był właśnie młodym żołnierzem średniej szarży. Robert Clive, który otworzył Anglikom złote bramy Indii, był młodym urzędnikiem Kompanii Wschodnioindyjskiej. Była to jedna z mocnych stron osiemnastowiecznej arystokracji, że potrafiła ona gładko posługiwać się bogatszą burżuazją. Nie w tym szwie miało się rozedrzeć społeczeństwo. Chatham był wymownym mówcą parlamentarnym i choć parlament ciasny był wówczas jakby jakiś senat, był to jednak senat złożony z senatorów wielkiej miary. Samo to słowo przypomina nam spiżowe dźwięki tych szlachetnych rzymskich okresów, którymi lubili się posługiwać. Słusznie zwiemy te okresy klasycznymi, choć niesłusznie zimnymi. Pod pewnymi względami nie mogło być niczego dalszego od całej tej subtelnej, choć kwiecistej uczoności, tej książęcej i patrycjuszowskiej uprzejmości, od całej tej atmosfery wolności i przygód na morzu — niż małe śródlądowe państewko skąpych sierżantów z Poczdamu, musztrujących zwykłych dzikusów na prostych żołnierzy. A jednak ich wielki szef był jakby cieniem Chathama padającym na świat — tym rodzajem cienia, który wyolbrzymia zarazem i zniekształca. Angielscy lordowie, których pogaństwo uszlachetnione było patriotyzmem, widzieli tu coś pokracznego, co wytosło z ich własnych teorii. To, co u Chathama było pogaństwem, u Fryderyka Wielkiego było ateizmem. Co zaś u pierwszego było patriotyzmem, u drugiego trudno określić inaczej niż nazwą prusactwa. Ludożercza teoria społeczności, która z samego swego przyrodzenia może pożerać inne społeczności, wtargnęła w świat chrześcijański. Jej autokracja i nasza własna arystokracja zbliżyły się do siebie i wydawały się przez pewien czas jakby zaślubione, nie wcześniej jednak zanim umarł Bolingbroke, który na łożu śmierci uczynił gest, jak gdyby pragnął wzbronić zapowiedzi na to małżeństwo.

Загрузка...