XV. Wojna z wielkimi republikami

Nie zrozumiemy osiemnastego wieku póki będziemy przypuszczali, że krasomówstwo jest rzeczą sztuczną, ponieważ jest dziełem sztuki. Nie popełniamy tego błędu przy żadnej innej ze sztuk. O człowieku uderzającym w klawisze z kości słoniowej na drewnianym fortepianie mówimy, że „gra z dużym uczuciem”. Mówimy to samo, jeśli wylewa swą duszę drapiąc kocie jelito, po zaprawie równie starannej jak u akrobaty. Ciągle jeszcze prześladuje nas przesąd, że werbalny kształt i werbalny efekt muszą być w pewnej mierze wyrazem hipokryzji, jeśli stanowią więź między rzeczami tak żywymi, jak człowiek i tłum. Nie dowierzamy uczuciom mówcy dawnych czasów, ponieważ jego okresy były zaokrąglone i toczone jak gdyby dla przekazania uczuć potomności. Otóż wszelką krytykę wielkich ludzi XVIII stulecia trzeba poprzedzić założeniem, że byli to artyści w najdoskonalszym i najszczerszym sensie. Ich krasomówstwo było nierymowaną poezją i miało ludzkie strony poezji. Nie była to nawet poezja ametryczna. Wiek ten pełen był wielkich okresów, wygłaszanych często za podnietą wielkich chwil, mających w sobie rytm i kadencję pieśni jakby człowieka myślącego pod takt melodii. Zwrot Nelsona: „Z honorem je zyskałem, z honorem umrę wraz z nimi”, ma więcej rytmu niż niejeden tzw. vers libre. Patryka Henryego „Daj mi wolność lub śmierć” mogłoby być wielkim wierszem poematu Walta Whitmana.

Do wielu osobliwych dziwactw Anglików należy to, że uważają się oni za złych mówców. W rzeczywistości jednak większość angielskiego osiemnastowiecza iskrzyła się od błyskotliwych mówców. Możliwe, że pisano lepiej we Francji, nigdzie jednak nie przemawiano lepiej niż w Anglii. Parlament miał sporo błędów, był jednak na tyle szczery, by być retorycznym. Parlament był skorumpowany, podobnie jak dziś, choć z przykładów korupcji robiono wówczas często przykłady odstraszające, podczas kiedy dziś widzimy tam tylko wzory do naśladowania. Parlament nie troszczył się o okręgi wyborcze, podobnie jak dziś, choć okręgi wyborcze odnosiły się może mniej obojętnie do parlamentu. Parlament był snobistyczny, podobnie jak dziś, choć miał może więcej szacunku dla samej pozycji społecznej, a mniej dla samego bogactwa. Parlament był jednak parlamentem. Odpowiadał on naprawdę swej nazwie i spełniał swój obowiązek mówiąc dobrze i starając się mówić dobrze. Nie ograniczał się do robienia rzeczy, które nie znoszą, by o nich mówiono — jak to czyni parlament obecnie. Był on wówczas, ku wiecznej chwale naszego kraju, wielką „jadalnią”, nie tylko sklepem, w którym kupuje się i sprzedaje napiwki finansowe i stanowiska urzędowe. Podobnie jak w wypadku każdego innego artysty, wysiłek, który osiemnastowieczny człowiek wkładał w wymowę, dowodzi jego szczerości, a nie czegoś odwrotnego. Entuzjastyczne przemówienie pochwalne, wypowiedziane przez Burke’a, jest równie bogate i kunsztowne, jak sonet napisany przez kochanka, a to dlatego, że Burke entuzjazmował się rzeczywiście — jak każdy kochanek. Zjadliwe zdanie Juniusa jest równie starannie ułożone jak renesansowa trucizna, a to dlatego, że Junius był rzeczywiście zjadliwy — podobnie jak truciciel. Otóż nikt, kto uprzytomni sobie tę prawdę psychologiczną, nie będzie wątpił ani na chwilę, że wielu angielskich arystokratów osiemnastego wieku żywiło rzeczywisty entuzjazm dla wolności. Gdy wymawiali to słowo, głosy ich brzmiały jak surmy bojowe. Bez względu na to, co ich przodkowie mieli na myśli, ludzie ci myśleli to, co mówili, przemawiając o wspaniałej tradycji Hampden30 czy majestacie Wielkiej Karty. Ci patrioci, których Walpole zwał Chłopcami, liczyli wśród siebie wielu prawdziwych patriotów — lub raczej prawdziwych chłopców. Jeśli wolimy wyrazić to inaczej, wśród wigowskich arystokratów było wielu, którzy rzeczywiście byli wigami. Wigami zgodnie z wszystkimi idealnymi definicjami, które utożsamiały tę partię z obroną prawa przeciw tyranom i dworakom. Gdyby ktoś jednak z faktu, że wigowscy arystokraci byli wigami, wysnuł wątpliwość, czy wigowscy arystokraci byli rzeczywiście arystokratami, znajdzie łatwo praktyczny sprawdzian i odpowiedź. Da się to sprawdzić na wiele różnych sposobów: czy to analizując ustawy o polowaniu i ogrodzeniach, które uchwalili, czy ścisły kodeks pojedynkowy oraz określenie honoru, do którego wszyscy przywiązywali wagę. Gdyby ktoś jednak podawał naprawdę w wątpliwość, czy słusznie nazywam ich cały świat arystokracją, a zupełną odwrotność tego świata demokracją — znajdzie następujący sprawdzian w historii: otóż kiedy pojawił się na świecie prawdziwy republikanizm, arystokraci angielscy stoczyli z nim natychmiast dwie wielkie wojny — czy też (jeśli ktoś tak woli) — republikanizm stoczył z nimi natychmiast dwie wielkie wojny. Ameryka i Francja odsłoniły prawdziwą naturę parlamentu angielskiego. Lód może skrzyć się, ale prawdziwa iskra pokaże, że jest to tylko lód. Tak więc, skoro czerwony płomień rewolucji polizał mroźne wspaniałości wigów, natychmiast rozległ się syk i doszło do walki. Płomień walczył o stopienie lodu, woda o zalanie ognia.

Jak zaznaczyliśmy, jedną z cnót arystokratów było zamiłowanie do wolności, a szczególnie do wolności dla samych siebie. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że jedną z cnót arystokratów był cynizm. Nie byli oni wychowani na naszych modnych powieściach, w których drewniana, sztywna postać człowieka dobrego nazywa się Waszyngtonem, postać człowieka złego nosi miano Boney31. Zdawali oni sobie wówczas przynajmniej sprawę z tego, że sprawa Waszyngtona nie była tak biała ani Napoleona tak czarna, jak na to wskazuje większość książek będących ogólnie w obiegu. Mieli naturalny podziw dla wojskowego geniuszu Waszyngtona i Napoleona, a jak największą pogardę dla niemieckiej rodziny królewskiej, byli jednak, jako warstwa społeczna, nie tylko wrodzy Waszyngtonowi i Napoleonowi, ale wrodzy w stosunku do obydwu dla tej samej przyczyny, a mianowicie dlatego, że obaj reprezentowali demokrację.

Wyrządzamy wielką niesprawiedliwość angielskim rządom arystokratycznym owych czasów, nie rozumiejąc tej zasadniczej różnicy, zwłaszcza w wypadku Ameryki. Anglików cechuje jakiś przekorny humor, wyrażający się szczególnie w tym, że podczas kiedy często (jak np. w wypadku Irlandii) wyobrażają oni sobie, że mieli słuszność tam, gdzie zupełnie jej nie mieli — również łatwo dają się przekonać (jak w wypadku Ameryki), że zupełnie nie mieli słuszności, kiedy pewne argumenty przemawiają za tym, że mogli — w mniejszym lub większym stopniu — mieć rację. Rząd Jerzego III nałożył pewne podatki na kolonialną społeczność na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Na pewno nie rozumiało się samo przez się, w rozumieniu prawa i precedensu, by rząd imperialny nie miał prawa nakładać podatków na takich kolonistów. Same zaś te podatki nie miały tego dokuczliwego charakteru, który słusznie staje się tak często przyczyną rewolucji. Wigowscy oligarchowie mieli swe wady, jednakże do tych wad nie zaliczał się w żadnej mierze zupełny brak zrozumienia dla wolności, szczególnie dla wolności miejscowej, i to w stosunku do zwykłych awanturniczych krewniaków zza morza. Chatham, wielki przywódca nowej i bardzo narodowej szlachty, był typowym jej okazem choćby w tym sensie, że był wolny od najlżejszego braku liberalizmu i niechęci do kolonii jako takich. Byłby im dał wolność i okazał nawet swą przychylność, gdyby tylko mógł je utrzymać jako kolonie. Burke, który był wówczas najwymowniejszym głosem wiggizmu i miał później dowieść, jak zupełnie głos ten był głosem arystokracji, posunął się oczywiście jeszcze dalej. Nawet North poszedł na kompromis. A chociaż Jerzy III, będący głupcem, mógłby odmówić kompromisu — przecież sam nie wypełnił bolingbrokowskiego planu o restytucji władzy królewskiej. Racja Amerykanów, prawdziwa przyczyna przyznawania im słuszności w tym sporze, leżała o wiele głębiej niż sam spór. Spór toczył się nie z martwą monarchią, ale z żywą arystokracją. Amerykanie wypowiedzieli wojnę czynnikowi o wiele wspanialszemu i o wiele groźniejszemu aniżeli starowina Jerzy. Mimo to powszechna tradycja, szczególnie w Ameryce, wyobrażała sobie, iż był to przede wszystkim pojedynek między Jerzym III a Jerzym Waszyngtonem. Takie wyobrażenia, jak to już zauważyliśmy wielokrotnie, są — mimo metaforycznego charakteru — rzadko kiedy fałszywe. Głowa króla Jerzego nie o wiele była pożyteczniejsza na tronie niż na karczemnym szyldzie. W każdym razie szyld istotnie coś oznaczał — był znakiem czasów. Oznaczał karczmę, która handlowała niemieckim, nie angielskim piwskiem. Oznaczał tę cechę polityki wigów, którą Chatham wykazał wtedy, kiedy stosował politykę tolerancji wobec samej Ameryki, a politykę nietolerancji wobec Ameryki sprzymierzonej z Francją. Jednym słowem, ten drewniany szyld oznaczał zbliżenie się do Fryderyka Wielkiego. Oznaczał angielsko-niemieckie przymierze, które w znacznie późniejszym okresie dziejów miało się obrócić w stary jak świat „teutoński wyścig”.

Ogólnie i szczerze mówiąc, możemy stwierdzić, że spór ten wymusiła Ameryka. Pragnęła ona separacji, a separacja była dla niej tylko innym określeniem wolności. Ameryka nie myślała o tym, że wykracza przeciw swoim obowiązkom jako kolonii. Już wtedy myślała o swoich prawach jako republiki. Negatywny wpływ tej tak drobnej różnicy zdań nigdy nie odmieniłby świata, gdyby nie pozytywny wpływ wielkiego ideału, można nawet powiedzieć: nowej, wielkiej religii. Istotą zagadnienia był fakt, iż amerykańscy koloniści odczuwali, że mogliby być czymś. Odczuwali również — i mieli rację — że Anglia nie przyłożyłaby ręki do tego, żeby oni mogli stać się tym „czymś”. Anglia zgodziłaby się prawdopodobnie na udzielenie kolonistom różnego rodzaju koncesji oraz konstytucyjnych przywilejów. Nie zgodziłaby się jednak na przyznanie im równości. Nie mam tu na myśli równości z Anglią, ale równość wzajemną kolonistów. Chatham mógł wejść w kompromis z Watzyngtonem, ponieważ Waszyngton był dżentelmenem. Chathamowi w głowie nie mogłoby się pomieścić, żeby krajem mogli rządzić nie-dżentelmeni. Burke gotów był pozornie przyznać Ameryce wszystko, ale nigdy nie zgodziłby się na przyznanie jej tego, co w końcu uzyskała. Gdyby zobaczył amerykańską demokrację, byłby nią przerażony tak samo, jak był przerażony demokracją francuską, tak jak byłby przerażony każdą inną demokracją. Jednym słowem, wigowie byli liberalnymi i wspaniałomyślnymi arystokratami. Ale arystokratami. Dlatego też ich koncesje były tyle samo warte, co ich podboje. Z rzadkim u nas upokorzeniem zwykliśmy mówić o wątpliwej roli, jaką odegraliśmy w secesji Ameryki. Nie wiem, czy ta rola zwiększa, czy umniejsza owo upokorzenie, mocno jednak podejrzewam, że nasz wpływ na tę sprawę był znikomy. Wierzę, że nasza rola w tym wypadku była bardzo mała. Przecież w gruncie rzeczy to nie my odpędzaliśmy kolonistów amerykańskich. Nikt ich w ogóle nie pędził. Wiodło ich światło, które szło przed nimi.

Światło to przyszło z Francji, podobnie jak wojska Lafayette’a, które niosły pomoc Waszyngtonowi. Francja wiła się już wtedy w bólach, rodząc olbrzymią duchową rewolucję, która wkrótce miała nadać światu nowe kształty. Ówczesny świat błędnie rozumiał ową niszczącą i twórczą doktrynę. Błędnie rozumie się ją i dzisiaj, pomimo wspaniałej jasności stylu, w jakim wyłożył ją Rousseau w „Umowie społecznej” i Jefferson w „Deklaracji Niepodległości”. Rzeknij tylko słowo „równość”, a — w wielu dzisiejszych krajach czterystu głupców podskoczy natychmiast na równe nogi, żeby ci dowieść, że jeśli dobrze poszukasz, możesz przecież znaleźć ludzi wyższych i przystojniejszych niż inni ludzie. Czyż Danton nie zauważył, że wyższy był od Robespierre’a? Czy Waszyngton nie zdawał sobie sprawy, że jest przystojniejszy od Franklina? Nie tutaj jednak miejsce, żeby wprowadzać jakąś filozofię. Posługując się parabolą, wystarczy powiedzieć mimochodem, że kiedy mówimy, iż wszystkie pensy są równe, nie mamy bynajmniej na myśli faktu, że wszystkie pensy wyglądają jednakowo. Mamy natomiast na myśli fakt, że są one absolutnie równe w swej jedynej właściwości, która stanowi ich najważniejszą cechę. Ujmując rzecz praktycznie, można powiedzieć, że są to monety o pewnej wartości, czyli że dwanaście owych wartości równa się jednemu szylingowi. Ujmując rzecz symbolicznie — lub mistycznie — można rzec, iż na wszystkich tych monetach wybita jest podobizna króla. Dodać również należy, iż najbardziej praktycznym — choć również najbardziej mistycznym — zsumowaniem zagadnienia równości jest fakt, że wszyscy ludzie noszą na sobie podobieństwo Króla królów. Jest rzeczą oczywistą, że idea ta leżała u podstaw całego chrześcijaństwa, nawet w instytucjach o formie mniej popularnej niż np. pospólstwo średniowiecznych republik włoskich. Dogmat o równych obowiązkach zawiera w sobie dogmat o równych prawach. Nie znam takiego autorytetu chrześcijańskiego, który by nie przyznał, że zamordowanie biedaka jest równie zbrodnicze jak zamordowanie bogacza, że włamanie się do nieelegancko umeblowanego domu jest rzeczą równie złą jak włamanie się do domu umeblowanego ze smakiem. Ale świat odchodził coraz dalej i dalej od tych truizmów. Jednak nikt na świecie nie odszedł od nich dalej niż grupa wielkich arystokratów angielskich. Idea równości ludzi jest po prostu ideą o ważności człowieka. A właśnie nie co innego, jak tylko to pojęcie o ważności zwyczajnego człowieka wydawało się przerażające i nieprzyzwoite dla pewnej grupy społecznej, która cały swój heroizm i całą swoją religię zasadzała jedynie na pojęciu dżentelmena. Wyglądało to tak, jak gdyby nagus wszedł do parlamentu. Nie ma tu miejsca na pełne omawianie moralnych następstw zagadnienia, wystarczy jednak wykazać, że krytycy, którzy interesują się różnicami ludzkich typów czy talentów — niewątpliwie marnują swój czas. Jeżeli rozumieją, że dwie monety mogą mieć tę samą wartość bez względu na to, że jedna z nich jest błyszcząca, a druga matowa — może byliby w stanie pojąć, że dwóch ludzi może głosować na to samo bez względu na to, że jeden z nich jest rozgarnięty, a drugi tępy. Jeżeli jednak będą się upierać przy swoich zastrzeżeniach twierdząc, że przecież niektórzy ludzie są tępi, mogę się tylko poważnie z nimi zgodzić twierdząc, że niektórzy ludzie są naprawdę bardzo tępi.

W kilka lat po powrocie Lafayette’a z wyprawy, która pomogła do założenia republiki w Ameryce, człowieka tego wyrzucono z własnego kraju za to, że opierał się założeniu republiki we Francji. Postęp nowego ducha był tak szalony, że republikanin „Nowego świata” doczekał się nazwy reakcjonisty w świecie starym. Kiedy Francja przeszła od teorii do praktyki, przed światem stanęło zagadnienie, które było nie do pomyślenia w związku ze wstępnym eksperymentem na słabo zaludnionych amerykańskich wybrzeżach kolonialnych. Najpotężniejsza z monarchii ludzkich, niby jakiś monstrualny, przeogromny bałwan z żelaza — stopiła się w piecu hutniczym nie o wiele większym niż ona sama i przemodelowała się w równie olbrzymich rozmiarach i w kształcie, którego ludzie nie mogli zrozumieć. Najsłabiej rozumieli go liberalni arystokraci angielscy. Były, rozumie się, praktyczne powody, dla których angielska polityka zagraniczna zwracała się stale przeciwko Francji, rojalistycznej czy republikańskiej. U podstaw leżało pragnienie, żeby nie dopuścić do tego, by jakiś cudzoziemiec mógł nam zagrażać od strony flandryjskiego wybrzeża. W mniejszym stopniu kryła się w tym kolonialna rywalizacja, w której Anglia taką sławę zyskała dzięki zdolnościom politycznym Chathama i czynom zbrojnym Wolfe’a oraz Clive’a. Pierwszy motyw odwrócił się przeciw nam z jakąś dziwną ironią, gdyż po to, żeby trzymać Francuzów z dala od Flandrii, z rosnącym entuzjazmem rzuciliśmy się w braterską przyjaźń z Niemcami. Świadomie paśliśmy i tuczyli tę potęgę, która w przyszłości miała pożreć Belgię w taki sposób, w jaki Francja nigdy by jej nie pożarła, potęgę, która poprzez morza zagrozić nam miała takimi środkami terroru, o jakich żadnemu Francuzowi nigdy by się nie śniło. W rzeczy samej głębsze sprawy cementowały naszą postawę w stosunku do Francji przed — i porewolucyjnej. Logicznie i historycznie biorąc, jest przecież tylko jeden krok od despotyzmu do demokracji, a oligarchia jest równie daleka od obydwóch. Kiedy upadła Bastylia, Anglikowi wydało się po prostu, że to despota zmienił się w rozjuszony motłoch. Kiedy do władzy doszedł młody Bonaparte, Anglikowi wydało się, że to rozjuszony motłoch po raz wtóry przemienił się w despotę. Nie mylił się Anglik uważając, iż są to dwa zmienne oblicza jednego i tego samego zjawiska. Zjawiskiem tym była równość. Bo przecież, kiedy miliony ludzi podlegają na równi jednemu prawu, czyż jest jakaś różnica w tym, że podlegają oni również jednemu prawodawcy? Powszechne życie społeczne jest płaszczyzną. Jedyną rzeczą, której Anglicy nigdy nie rozumieli, jeśli idzie o Napoleona — mimo miliarda angielskich studiów na temat tej tajemniczej osobowości — jest zagadnienie, jak dalece był on człowiekiem bezosobowym. O mały włos nie powiedziałem: jak małą osobistością był Napoleon. Sam przecież powiedział: „Przejdę do historii z moim kodeksem w ręku”. Jeśli idzie o praktyczne skutki, w odróżnieniu od samego imienia i samej sławy tego aktu, można by z większą prawdą powiedzieć, że kodeks ten przejdzie do historii z ręką Napoleona przyłożoną do nieco zamazanego podpisu. Tak więc jego prawodawczy testament rozbił wielkie posiadłości obszarnicze i zadowolonych chłopów zachęcił do życia, tam, gdzie imię Napoleona jest przekleństwem, gdzie imię Napoleona jest prawie nieznane. Jest rzeczą naturalną, że za jego życia niszczący splendor jego wojskowych sukcesów przeszywał oczy jak błyski od pioruna. Deszcz, który spadł po napoleońskiej burzy, był jednak cichy i pozostawił po sobie orzeźwiającą moc. Nie potrzeba tutaj powtarzać, że rozbiwszy jedną koalicję światową po drugiej, w bitwach, które są arcydziełami sztuki wojennej — załamał się ostatecznie na dwóch względnie znanych przyczynach: na oporze Rosji i na oporze Hiszpanii. Pierwsza przyczyna — jak wiele rosyjskich spraw — miała podłoże religijne. W drugim wypadku zaznaczył się w sposób jaskrawy czynnik, który nas tutaj interesuje: męstwo, czujność oraz wysokie napięcie narodowego ducha Anglii XVIII stulecia. W długiej kampanii hiszpańskiej zahartował się i zatriumfował wielki żołnierz irlandzki, znany później pod nazwiskiem Wellingtona. Postać jego nabrała znaczenia głębszego symbolu od chwili, kiedy ostatecznie stanął oko w oko z Napoleonem podczas jego ostatniej klęski pod Waterloo. Chociaż Wellington posiadał umysł zbyt logiczny, aby go można w ogóle nazwać Anglikiem, był przecież pod wieloma względami typowym przedstawicielem arystokracji: posiadał umysł ironiczny i niezależny. Jeżeli jednak chcemy sobie wyobrazić, jak ludzie tego typu tkwili sztywno w obrębie swej ograniczonej klasowości — wystarczy przypomnieć, iż Wellington — jak się zdaje — sądził, że załatwił się z Napoleonem, kiedy powiedział, że nie jest on prawdziwym dżentelmenem. Gdyby jakiś chytry a doświadczony Chińczyk wyraził się o chińskim Gordonie, że „nie jest on naprawdę mandarynem”, to — biorąc logicznie — powinniśmy uważać, że system chiński zasłużył sobie na swą reputację skostniałego i egzotycznego.

Samo jednak nazwisko Wellingtona wystarczy, żeby wysunąć tu inne nazwisko i zaraz przypomnieć, że to zestawienie — choć właściwe — nie wyczerpuje przecież sprawy. Było nieco prawdy w twierdzeniu, że Anglik nigdy nie czuł się tak bardzo Anglikiem, jak wtedy, kiedy znajdował się poza Anglią, że nigdy tak nie „zalatywało” od niego ziemią ojczystą, jak wtedy, kiedy pływał po morzach. Przez naszą psychikę narodową przewinęło się coś, co nigdy nie miało żadnego imienia — poza ekscentrycznym i naprawdę niezwykłym imieniem Robinsona Crusoe. Jest to zjawisko tym bardziej angielskie, że niepodobna go zupełnie odkryć w Anglii. Jest rzeczą wątpliwą, żeby jakiś francuski czy niemiecki chłopiec pałał specjalną chęcią, by jego rodzinne łany zbóż czy winnic stały się pustyniami. Tymczasem niejeden chłopiec angielski marzył, żeby jego rodzinna wyspa stała się pustynią. Można by nawet powiedzieć, że Anglik był typem zbyt wyspiarskim, żeby mieszkać na wyspie. Budził się najczęściej do życia wtedy, kiedy wyspę jego odcinano od fundamentów świata, kiedy wisiała w powietrzu jak planeta lub unosiła się na skrzydłach jak ptak. I, jakby na przekór temu twierdzeniu, prawdziwą armię brytyjską stanowiła flota: najzuchwalsi wyspiarze rozproszyli się po ruchomym archipelagu okrętów wielkiej floty. Jak rosnący w siłę blask — wciąż wisiała nad tą flotą legenda Armady. Była to ogromna flota, co w wielkiej glorii pływała dlatego, że kiedyś była niewielka. Na długo przed dniem, kiedy Wellington zobaczył Waterloo, okręty wykonały już swe zadanie i w drzazgi rozbiły francuską flotę na hiszpańskich wodach. Na morzu zostało — jak latarnia morska — życie i śmierć Nelsona, który padł z gwiazdami na piersiach i z sercem, które otworzyło przed światem bóle osobiste. Pamięci Nelsona nie określi żadne inne słowo jak tylko — mit. Sama godzina jego śmierci, sama nazwa jego okrętu — owiane są duchem tej bohaterskiej doskonałości, którą krytycy nazywają „długą ręką przypadkowych wydarzeń”, a prorocy — Bożą ręką. Same jego błędy i upadki miały charakter heroiczny, nie w jakimś luźnym, ale w klasycznym sensie, gdyż padł tak, jak padają legendarni herosi: osłabiony przez miłość do kobiety, ale nigdy niewyprowadzony w pole przez żadnego nieprzyjaciela-mężczyznę. I dlat ego Nelson na zawsze pozostanie wcieleniem czysto poetyckiego ducha Anglików, ducha tak poetyckiego, że mieni się tysiącem barw, a czasami nawet przemienia się w prozę. Niedawno temu, w epoce rozumu, w kraju, który już wtedy określał siebie jako przyziemny i kupiecki, w kraju, gdzie cylindry i kominy fabryczne rosnąć zaczynały jak pogrzebowe pomniki wydajności pracy — ów syn wiejskiego pastora żył do ostatniego tchu w promienistej chmurze i odgrywał rolę fantastycznej baśni. Pozostanie on na zawsze nauką dla tych, którzy Anglii nie rozumieją, a tajemnicą dla tych, którym się wydaje, że ją rozumieją. Jeśli idzie o stronę materialną, powiódł on swoje okręty do wiktorii i zginął na obcym morzu. Jeśli idzie o sens symboliczny, czyn jego ukazał nam coś, co nie da się opisać, co bliskie jest sercu i brzmi jak narodowe przykazanie: to on spalił swoje okręty i on rozniecił wieczny pożar na Tamizie.

Загрузка...