II. Prowincja rzymska Brytania

Wyspa, na której żyjemy, miała niegdyś ten wysoce poetycki przywilej, że była krańcem świata. Jej najdalej wysunięte krańce stanowiły ultima Thule, czyli drugi koniec „nigdzie”.

Gdy te wyspy, zgubione w pomroce mórz północnych, dostały się w końcu w światło dalekosiężnych reflektorów Rzymu, wydawało się Rzymianom, że dotarli do najdalszego kresu rzeczy, zaspokoiwszy raczej dumę niż chęć posiadania.

Poczucie to było uzasadnione nawet względami geograficznymi. Ten kraj na końcu wszechrzeczy miał w sobie rzeczywiście coś, czego nie można określić słowem innym niż krańcowość. Brytania mniej jest wyspą niż archipelagiem, a przynajmniej jest labiryntem półwyspów. W niewielu innych krajach można tak łatwo i tak dziwnie znaleźć morze wśród pól czy pola wśród morza. Wielkie rzeki zdają się nie tylko spotykać w oceanie, lecz o mało nie stykają się ze sobą wśród pagórków. Cały kraj, choć na ogół nizinny, opiera się na zachodzie na górach. Prehistoryczna tradycja każe mu szukać w stronie zachodzącego słońca wysp jeszcze senniejszych niż on sam. Wyspiarze zaś podobni są do swej wyspy. Choć różni jako narody — na które się dziś rozpadają Szkoci, Anglicy, Irlandczycy, czy też Walijczycy z zachodnich pogórzy — nie posiadają zupełnie prostackiego posłuszeństwa śródlądowych Niemców, czy też bon sens franęais, który może być do woli — cięty lub banalny. Jest coś wspólnego wszystkim mieszkańcom Brytanii, coś, czego nie potrafiły rozdzielić nawet akty unii. Najtrafniej można by to było chyba nazwać brakiem pewności, charakterystycznym dla ludzi chodzących po skałach i po skraju rzeczy. Żądza przygód, upodobanie w wolności, humor bez dowcipu, zadziwiają ich krytyków i zadziwiają ich samych. Ich dusze postrzępione są jak ich wybrzeża. Wszyscy cudzoziemcy stwierdzają u nich pewne zakłopotanie — wyraża się ono u Irlandczyków pomieszaniem mowy, a u Anglików pomieszaniem myśli. Jest w ich myślach coś podwójnego, jakby odbicie duszy w wielu wodach. Spośród wszystkich narodów są oni najmniej przywiązani do czystego klasycyzmu, tej władczej prostoty, którą Francuzi praktykują subtelnie, a Niemcy po grubiańsku, Brytyjczycy zaś prawie wcale. Lubią oni kolonizować i emigrować, znani są poza tym z tego, że w każdym kraju czują się jak u siebie w domu, we własnym zaś kraju czują się jak na wygnaniu. Są w stałej rozterce między przywiązaniem do domu a przywiązaniem do czegoś innego, czego wytłumaczeniem, czy też tylko symbolem, jest morze. Rozterka ta dźwięczy w anonimowej kołysance, która jest najsubtelniejszym utworem literatury angielskiej i głuchym refrenem wszelkich poematów angielskich — „Gdzieś za wzgórzami, hen, w oddali”.

Ów wielki bohater racjonalistyczny, który podbił Brytanię, niezależnie od tego, czy był, czy nie był swawolnym półbogiem z „Cezara i Kleopatry”, jedno jest pewne: był on na pewno Latynem z krwi i kości, a wyspy nasze opisał z całą zwięzłą trzeźwością swego stalowego pióra. Jednak i ten opis mieszkańców Brytanii pióra Juliusza Cezara ma w sobie coś z tej tajemnicy, która jest czymś głębszym niż nieznajomość faktów. Jak się zdaje, mieszkańcami Brytanii rządziła wówczas ta straszna instytucja, jaką jest pogańskie kapłaństwo. Głazy, dziś bezkształtne, a jednak ustawione w symboliczne kształty, świadczą o ładzie i pracy tych, którzy je dźwigali. Ich kult religijny był prawdopodobnie kultem natury. Postawa ta, być może, wycisnęła pewne piętno na żywiołowym charakterze, jakim przesiąknięta jest sztuka naszej wyspy. Konflikt między tym kultem a tolerancją cesarstwa każe nam się jednak domyślać obecności czegoś, co na ogół wyrasta z kultu natury — to jest nienaturalności.

O wszystkich jednak spornych dziś kwestiach Cezar milczy. Nie mówi nam np., czy język w Brytanii był wówczas „celtycki” (niektóre bowiem z nazw jej miejscowości nasuwają przypuszczenie, że język ten, w niektórych przynajmniej okolicach, był już wtedy teutoński). Nie wiem, ile jest prawdy w tych domysłach, uważam jednak, że doniosłość ich jest mocno przesadzona. Sam Cezar przyznał, że rzucił na Brytanię tylko okiem podróżnika. Gdy jednak znacznie później Rzymianie wrócili i uczynili z Brytanii prowincję rzymską, wykazywali w dalszym ciągu szczególną obojętność na sprawy, które podniecają dziś tylu profesorów. Zależało im w Brytanii tylko na braniu i dawaniu tego samego, co wzięli i dali w Galii. Nie wiemy, czy mieszkańcy Brytanii byli wówczas, a więc czy są dziś, Iberyjczykami czy Cymbrami, czy Teutonami. Wiemy natomiast, że rychło stali się Rzymianami.

Od czasu do czasu odkrywa się w nowoczesnej Anglii jakieś pozostałości, w rodzaju np. rzymskiego bruku. Takie zabytki rzymskie oddalają od nas raczej niż nam przybliżają rzeczywistość rzymską. Powodują one, że coś, co jest jeszcze bardzo bliskie, wydaje się dalekie, a coś, co jest jeszcze żywe, wydaje się nie żyć. Wygląda to, jakby żywemu człowiekowi napis nagrobny wystawić na drzwiach wejściowych jego własnego domu. Napis taki byłby prawdopodobnie pochlebny, odstraszałby jednak gości. Jeśli chodzi o Francję i Anglię, to nie to jest istotne, że mają one pozostałości rzymskie, ale że są pozostałościami Rzymu. Po prawdzie są one nie tyle pozostałościami, ile relikwiami, gdyż ciągle jeszcze działają cuda. Rząd topoli jest relikwią bardziej rzymską niż rząd kolumn. Prawie wszystko, co zwiemy dziś dziełem natury, wyrosło przecież jak grzybnia na tych dziełach pierwotnego człowieka, a nasze lasy są mchem na kościach olbrzyma. Pod nasieniem naszych zbóż i korzeniami naszych drzew leżą fundamenty, które znaczą swoją obecność odłamkami rzymskich dachówek i cegieł, a poprzez kolory naszych kwiatów polnych przebija kolor rzymskiego bruku.

Brytania była pod bezpośrednią władzą Rzymu przez pełne czterysta lat, dłużej, niż jest protestancka, a znacznie dłużej, niż jest przemysłowa. Co to znaczyło być prowincją rzymską, musimy wyjaśnić w paru słowach, inaczej bowiem nie zrozumiemy tego, co zaszło później, a w szczególności tego, co zaszło w bezpośrednim następstwie. Być Rzymianinem nie znaczyło być poddanym w tym sensie, jaki nadawali mu cyniczni politycy niedawnych czasów, którzy żywili nadzieję, że jedno dzikie plemię podbije drugie, czy też w sensie, że doczekają się wymarcia Irlandczyków. W wypadku bowiem Rzymu i Brytanii zarówno zdobywcy, jak i podbici byli poganami, a obie strony miały instytucje, które wydają nam się nieludzkie w swoim pogaństwie: triumf, rynek niewolników oraz brak wszelkiej wrażliwości nacjonalistycznej, jaka cechuje nowoczesne dzieje.

Jednakże cesarstwo rzymskie nie niszczyło narodów, ale je raczej tworzyło. Mieszkańcy Brytanii nie byli nigdy dumni z tego, że byli Brytami, byli jednak później dumni z nazwy Rzymian. Stal rzymska była w tym samym przynajmniej stopniu magnesem, co mieczem. W rzeczywistości było to raczej okrągłe stalowe zwierciadło, do którego przychodziły wszelkie narody, aby w nim podobiznę swoją oglądać. Jeśli zaś chodzi o Rzym jako miasto, to sama małość państwowej komórki była gwarancją wielkości państwowych eksperymentów. Było bowiem oczywiste, że sam Rzym nie mógł rządzić światem, tak jak nie mogła rządzić światem Rutlandia. Chcę przez to powiedzieć, że nie mógł on rządzić innymi rasami tak, jak np. Spartanie rządzili Helotami czy Amerykanie Mutzynami. Tak wielka machina państwowa musiała być ludzka, musiała mieć uchwyt dostosowany do każdej ręki. Cesarstwo rzymskie z konieczności stawało się coraz mniej rzymskie, w miarę jak stawało się coraz bardziej cesarstwem. Niedługo po tym, jak Rzym dał Brytanii zdobywców, Brytania zaczęła dawać Rzymowi cesarzy. Z Brytanii, jak twierdzili z dumą jej mieszkańcy, wyszła wielka cesarzowa Helena, matka Konstantyna. A nie kto inny, tylko właśnie Konstantyn — jak ogólnie wiadomo — był pierwszym władcą, który kazał rozwiesić ową proklamację, o której zachowanie czy zdarcie nie przestają walczyć wszystkie następne pokolenia.

O tej rewolucji nikt nie potrafił nigdy mówić bezstronnie. Autor niniejszej książki nie będzie się wysilał na niepotrzebne udawanie, iż jest bezstronny.

Stało się już od dawna komunałem — nie przestając być paradoksem — że była to najbardziej rewolucyjna ze wszystkich rewolucji, skoro wisielca na niewolniczej szubienicy kojarzyła z Ojcem w niebiosach. Jest jednak inny jeszcze czynnik historyczny, z którego musimy zdać sobie sprawę. Nie zapuszczając się w rozważania na temat niezmiernej wagi przedchrześcijańskiego Rzymu, należy koniecznie wyjaśnić, dlaczego wszyscy Europejczycy, na długo jeszcze po upadku imperium rzymskiego, widzieli w nim pewien mistyczny sens. Dante miał chyba na ten temat najskrajniejsze poglądy, nasiąknęło nimi jednak całe średniowiecze, ich echa odzywają się jeszcze w naszych czasach. Rzym traktowano jak potężnego, choć upadłego, człowieka, ponieważ był największym osiągnięciem człowieka. Z wyroków Bożych wynikało nieodwołalnie, że cesarstwo rzymskie musi zwyciężyć — choćby tylko po to, by mogło upaść. Stąd szkoła Dantego wyciągała paradoksalny wniosek, że żołnierze rzymscy zabili Chrystusa nie tylko na mocy prawa, lecz nawet na mocy Boskiego prawa. By zwykłe prawo mogło zawieść w chwili najwyższej próby, musiało ono być prawem rzeczywistym, a nie jedynie prostym wojskowym bezprawiem. Toteż narzędziami Boskimi byli zarówno Piłat, jak i Piotr. Dlatego to średniowiecznemu poecie zależało na dowodzie, że rządy rzymskie były zwykłymi dobrymi rządami, a nie uzurpacją. Cała bowiem rewotucja chrześcijańska sprowadzała się do twierdzenia, że w tej sprawie rządy dobre były równie złe, jak rządy złe. Nawet dobre rządy nie były na tyle dobre, by rozpoznać Boga wśród złodziei. Twierdzenie to ma niezmierną wagę, gdyż powoduje przewrót w sumieniach, utratę całego pogańskiego zaufania w pełną samowystarczalność miasta czy państwa. Wywodzi się z niego pewnego rodzaju wieczysta zasada, zawierająca zarzewie wieczystego buntu.

Tę właśnie okoliczność należy mieć stale na uwadze przy studiowaniu pierwszej połowy dziejów Anglii, do niej bowiem sprowadza się cały spór między duchownymi a królami.

Podwójne panowanie religii i cywilizacji utrzymywało się w pewnym sensie przez wieki i zanim przyszły pierwsze niepowodzenia, należy przyjąć, iż istota tego panowania była w gruncie rzeczy ta sama. I bez względu na to, jaki był jego początek — w dużej mierze doprowadziło ono do równości. Niewolnictwo istniało nadal niewątpliwie, podobnie jak w najdemokratyczniejszych państwach starożytności. Nieokrzesana biurokracja istniała niewątpliwie, podobnie jak w najdemokratyczniejszych państwach naszych czasów. Nie było jednak śladu tego, co w naszych czasach rozumiemy przez arystokrację — tym bardziej zaś nie było zjawiska, które rozumiemy jako rasowe panowanie. Jeśli można w ogóle mówić o jakichś zmianach, zachodzących w tym dwupoziomowym społeczeństwie równych obywateli i równych niewolników, to chyba tylko o powolnym wzroście potęgi Kościoła kosztem potęgi cesarstwa. Głównym wyjątkiem od reguły równości była instytucja niewolnictwa, ale ta łagodniała powoli pod działaniem dwóch przyczyn: słabła ona zarówno na skutek słabnięcia cesarstwa, jak i na skutek wzmacniania się Kościoła.

Zagadnienie niewolnictwa nie było dla Kościoła trudnością doktrynalną, wymagało jednak wysiłku wyobraźni. Arystoteles i inni pogańscy mędrcy, którzy definiowali „sztuki niewolne” czy „pożyteczne”, uważali niewolnika za narzędzie, za siekierę do rąbania drzewa czy czegokolwiek innego, co wymaga rąbania. Kościół nie potępił samego rąbania, czuł jednak, że tnie szkło diamentem. Nękało go wspomnienie, że diament jest bez porównania cenniejszy od szkła. Chrześcijaństwo bowiem nie mogło zadowolić się pogańskim uproszczeniem, że człowiek stworzony został do pracy, która przecież miała bez porównania mniej nieśmiertelnej wagi niż sam człowiek.

Mniej więcej w tym okresie historii Anglii przytacza się powszechnie anegdotę o pewnym żarcie Grzegorza Wielkiego. I taki jest, zdaje się, jej prawdziwy sens:

W myśl teorii rzymskiej z barbarzyńskich niewolników miał być pożytek. Jednak święty Grzegorz za sprawą swego mistycyzmu odczuł w nich piękno, bowiem „Non Angli sed Angeli” znaczyło tyle co „Nie niewolnicy, lecz dusze”. Mimochodem warto zaznaczyć, że w nowoczesnym państwie, najbardziej kolektywnie chrześcijańskim, jakim była Rosja, chłopów pańszczyźnianych liczono zawsze na „dusze”. Powiedzenie wielkiego papieża, choć zbanalizowane, stanowi pierwszy zapewne błysk tych aureoli, które się pojawią na arcydziełach sztuki chrześcijańskiej. Tak więc Kościół, choć mógł mieć inne wady, z własnej natury wypracowywał równość społeczną. Kłóci się natomiast z historią przypuszczenie, jakoby hierarchia Kościoła opierała się na arystokracji, czy też miała ten sam charakter. Hierarchia duchowna była raczej odwrotnością arystokracji; Kościół nauczał bowiem (przynajmniej w teorii), że ostatni mają być pierwszymi. Irlandzka bulla, głosząca, że „jeden człowiek jest tyle wart, co drugi, a nawet znacznie więcej”, wyraża prawdę, jak to bywa często z powiedzeniami pozornie sprzecznymi. I prawda ta była ogniwem łączącym chrześcijaństwo z obywatelstwem. Spośród wszystkich zwierzchników jedynie święty nie obniża ludzkiej godności; nie będąc świadomym swej wyższości nad innymi, ma tylko większą świadomość swej niższości.

Podczas gdy miliony księżulków i braciszków zakonnych podgryzały, jak myszy, pęta dawnego niewolnictwa, robił postępy inny proces, który nazwaliśmy słabnięciem cesarstwa. Dziś jeszcze proces ten trudny jest do wytłumaczenia. Podlegały mu w równej mierze wszystkie instytucje wszystkich prowincji, a w szczególności instytucja niewolnictwa. Ze wszystkich zaś prowincji skutki tego procesu odczuwała najdotkliwiej Brytania, leżąca na samym skraju świata, czy nawet poza nim. Nie należy jednak traktować Brytanii jako przypadku odosobnionego. Pierwszą połowę dziejów Anglii pozbawiono sensu próbując uczyć tych dziejów w szkołach w oderwaniu od owej społeczności chrześcijańskiej, do której Brytania wówczas należała i którą się chlubiła. Zgadzam się w pełni z pytaniem Kiplinga: „Cóż wiedzą o Anglii ci, co znają tylko Anglię?” Nie podzielam jednak poglądu, że Anglik najskuteczniej poszerza swój umysł zwiedzając Wagga-Wagga i Timbuktu. Wydaje mi się zatem konieczne, choć bardzo trudne, zarysowanie w paru słowach poglądu na to, co się działo wówczas z resztą ludności Europy.

Sam Rzym, twórca całego tego potężnego świata, był w nim punktem najsłabszym. Był centralą, która słabła i słabła, aż wreszcie zniknęła. Rzym w takiej samej mierze wyzwolił świat, co rządził nim, aż wreszcie przestał być zdolnym do dalszych rządów. Jeśli nie liczyć obecności papieża i jego stale rosnącej, nadprzyrodzonej powagi, Wieczne Miasto upodobniło się do pierwszego lepszego z jego własnych miast prowincjonalnych. Wynikły z tego raczej lokalne nieporządki, niż jakiś światowy bunt umysłów. Zapanowała anarchia, lecz nie wybuchło powstanie, gdyż każde powstanie musi mieć jakąś podstawę ideową, a zatem (zdaniem ludzi myślących) jakieś władze. Gibbon nazwał swe epiczne dzieło „Schyłkiem i upadkiem cesarstwa rzymskiego”. Cesarstwo pochyliło się, lecz nie upadło. Trwa do dziś.

Choć drogą znacznie jeszcze bardziej okólną, niż działalność Kościoła, ta decentralizacja i ten rozwój wypadków podważały jednak również ustrój starożytnego państwa oparty na niewolnictwie. Ów partykularyzm wyprodukował istotnie tę śmietankę dzielnicowych kacyków, z której wywiedzie się feudalizm. Ale o tym później. Ten partykularyzm przyczyniał się również do zniszczenia niewolnictwa, choć był to tylko wpływ pośredni, niepozostający w żadnej proporcji z bezpośrednim wpływem Kościoła katolickiego. U schyłku pogaństwa praca niewolnicza, podobnie jak nasza własna praca w przemyśle, upodabniająca się coraz bardziej do niewolnictwa, przybierała coraz większe rozmiary, aż wreszcie rozlała się zbyt szeroko, by można było nad nią panować. Poddany zaczął uważać, że pan „widzialny” jest mu dalszy niż nowy, „niewidzialny”. Niewolnik przekształcił się w chłopa pańszczyźnianego, tzn. można go było uwięzić, ale nie można było usunąć go poza nawias. Skoro już raz zaczął należeć do ziemi, w krótkim czasie ziemia zaczęła należeć do niego. Nawet stara i niezbyt precyzyjna mowa tych, którzy niewolników traktowali jak bydło, rozróżniała między człowiekiem, który jest krzesłem, a człowiekiem, który jest domem. Kanut mógł domagać się tronu dla siebie, jeśli jednak pragnął zasiąść w swej sali tronowej, musiał iść i zająć go sam. Podobnie mógł powiedzieć swemu niewolnikowi, by się wynosił, swemu poddanemu jednak mógł tylko kazać zostać.

Tak więc obie powolne przemiany tych czasów zmierzały do przekształcenia narzędzia w człowieka. Człowiek ten zaczął się zakorzeniać, a wszystko, co ma korzenie, uzyskuje również z czasem prawa.

Schyłek Rzymu pociągnął za sobą wszędzie de-cywilizację, upadek literatury, prawa, dróg i środków komunikacyjnych oraz przerost regionalizmu w samowolę. Na krańcach cesarstwa ta de-cywilizacja przeszła jednak w zdecydowane barbarzyństwo na skutek bliskości dzikich sąsiadów, gotowych niszczyć na ślepo, podobnie jak ogień niszczy martwe przedmioty. Poza apokaliptycznym nalotem szarańczy w postaci Hunów — byłoby przesadą mówić nawet w tych najciemniejszych wiekach o potopie barbarzyńców, przynajmniej jeśli chodzi o cały świat starej cywilizacji. Jednakże nie popełnimy przesady mówiąc o powodzi barbarzyńców w odniesieniu do zdarzeń na niektórych krańcach cesarstwa, na takich skrajach znanego świata, od których opisu zaczętiśmy tę książkę. A na samym właśnie skraju świata leżała Brytania.

Możliwe, choć mało jest na to dowodów, że cywilizacja rzymska pokrywała Brytanię warstwą cieńszą niż inne prowincje, była to jednak wysoce cywilizowana cywilizacja. Ogniskowała się ona dokoła wielkich miast, takich jak York, Chester, Londyn, gdyż miasta są starsze od hrabstw, a nawet starsze od państw. Miasta te połączone były siecią wielkich gościńców, które były i są kośćcem Brytanii. W miarę jednak słabnięcia Rzymu kościec ten zaczął trzeszczeć pod naciskiem barbarzyństwa.

Na początek natarli od północy Piktowie, mieszkający na obecnym tzw. Niżu Szkockim. Cały ten oszołamiający okres pełen jest krótkotrwałych sojuszów między szczepami, przy czym pieniądz grał wielką rolę — opłacano barbarzyńców, by napadali, i opłacano ich, by sobie szli. Wydaje się pewne, że w tym zamieszaniu rzymska Brytania zapłaciła za pomoc mało okrzeranych ludów żyjących w tej szyi Danii, w której leży obecnie księstwo Szlezwigu.

Sprowadzeni po to, by walczyć z jedną stroną, walczyli naturalnie ze wszystkimi. Nastąpiło stul ecie walk, pod których ciosami bruk rzymski pokruszył się na jeszcze mniejsze kawałki. Można się chyba nie zgadzać z twierdzeniem historyka Greena, że dla dzisiejszego Anglika nie powinno być miejsca świętszego niż to miejsce w pobliżu Ramsgate, na którym wylądowali ludzie z Szlezwigu, lub z twierdzeniem, że pojawienie się tych ludzi stanowi faktyczny początek naszych dziejów wyspiarskich. Będziemy bliżsi prawdy mówiąc, że sprowadziło to nieomal ich przedwczesny koniec.

Загрузка...