Merry prowadziła mnie korytarzem. Stały tam metalowe wózki, a na półkach ustawiono tace z kolacją dla tych, którzy woleli jeść w swoim pokoju. Nie minęła jeszcze piąta i podejrzewałam, że tak wczesna pora kolacji była ze strony kuchni próbą połączenia wszystkich trzech posiłków w jedną długą zmianę.
– Pamiętasz tę pielęgniarkę, która stała w drzwiach w sobotę, gdy wychodziłaś? To Pepper Gray. Zaczęła ostro o ciebie wypytywać. Nie puściłam pary z ust, powiedziałam tylko, że wrócisz tu dzisiaj, żeby porozmawiać z panią S. Nieźle mnie objechała. Dowiedziałam się, że nie powinnam z nikim rozmawiać o sprawach kliniki. Wkurzyła mnie jak diabli. Jakim prawem tak mnie traktuje? Nawet nie pracuje w moim dziale.
– Ile mogła usłyszeć?
– To nie ma znaczenia. Nie jej interes. Pomyślałam jednak, że powinnaś o tym wiedzieć, gdybyś się gdzieś na nią natknęła.
Skręciłyśmy w lewo, mijając pokój dla personelu, magazyn i kilka pokoi pacjentów. Wiele drzwi było zamkniętych, a na niektórych przyklejono kartki z życzeniami i wianuszki z zasuszonych kwiatów. Gdzieniegdzie kolorowe litery zawieszone na cienkich sznureczkach układały się wesoło w imiona mieszkańców danego pokoju. Przez drzwi, które pozostawiono otwarte, widać było stojące w środku duże łóżka przykryte narzutami w kwiaty i zdjęcia członków rodziny ustawione na komodach. Każdy pokój był urządzony w innej tonacji kolorystycznej, a okna wychodziły na niewielki ogród, gdzie liście krzewów drżały od pierwszych kropel padającego deszczu. Minęłyśmy starszą kobietę sunącą przez korytarz z pomocą balkonika. Szła bardzo energicznym krokiem, a kiedy dotarła do rogu, odwróciła się tak gwałtownie, że o mało nie upadła. Merry wyciągnęła rękę i pomogła jej utrzymać równowagę. Kobieta przechyliła się lekko, zatoczyła szeroki łuk i ruszyła dalej.
Ruby Curtsinger siedziała na miękkim krześle przy przesuwanych drzwiach, które lekko uchylono, by wpuścić do środka trochę chłodnego, wilgotnego powietrza. Stopy opierała na małym podnóżku. Na gałęzi rosnącego w ogrodzie drzewa wisiał karmnik. Na jego brzegu siedziało kilka małych brązowych ptaków, a reszta czekała w kolejce na podtrzymujących konstrukcję sznurkach. Ruby była drobną, zasuszoną kobietą o małej kościstej twarzy i rękach chudych jak patyczki. Miała rzadkie siwe włosy, lecz wyglądały na świeżo umyte i ułożone. Zwróciła na nas jasnobłękitne oczy i uśmiechnęła się, pokazując mocno przerzedzone zęby. Merry przedstawiła mnie i wyjaśniła, w jakiej sprawie przychodzę, po czym zniknęła.
– Musi pani porozmawiać z Charlesem – powiedziała Ruby. – On widział doktora Purcella po tym, jak ja się już z nim pożegnałam.
– Nie wiem, kto to taki.
– To sanitariusz pracujący na nocnej zmianie. Pewnie gdzieś się tu kręci. Lubi przychodzić wcześniej do pracy, żeby odwiedzić panią Thomton i inne dziewczyny. Grają w remika na pieniądze i musi pani koniecznie posłuchać, jak przy tym wrzeszczą. Kiedy nie mogę zasnąć, dzwonię po niego i wozi mnie po holu na wózku. Czasem siadam w pokoju dla personelu i gramy w euchre *. On uwielbia karty. Jadam posiłki u siebie w pokoju. Nie przepadam za towarzystwem ludzi w jadalni. Jedna kobieta je z otwartymi ustami. Nie chcę na to patrzeć przy stole. To obrzydliwe.
Tej nocy, o którą pani pyta… kiedy ostatni raz widziałam doktora, wzięłam pigułki, ale nie pomogły mi zasnąć. Zadzwoniłam więc po Charlesa. Powiedział, że zabierze mnie na Szaleńczą Jazdę. Tak nazywał nasze wieczorne wypady. Miał straszną ochotę na papierosa, więc zostawił mnie w holu i wyszedł na zewnątrz. Dlatego tu siedziałam. Charles próbuje rzucić palenie i jest przekonany, że kiedy pali ukradkiem, to się nie liczy. Doktor Purcell nie pozwala nikomu palić w budynku. Twierdzi, że i tak wiele osób ma kłopoty z oddychaniem. To jedna z rzeczy, o których wtedy rozmawialiśmy.
– Która była godzina?
– Chyba za pięć dziewiąta. Nie rozmawialiśmy długo.
– Czy pamięta pani coś jeszcze?
– Powiedział mi, że jestem piękna. Zawsze mi to powtarza, choć wiem, że żartuje. Zapytałam go też o synka. Zapomniałam, jak ma na imię.
– Griffith.
– Zgadza się. Doktor prosił żonę, żeby przywoziła go tu co tydzień z wizytą. Oczywiście, po jego zniknięciu nie pokazała się ani razu. Nóżki tego dziecka prawie nigdy nie dotykały podłogi. Nosili go stale na rękach, a kiedy chciał coś dostać, pokazywał tylko rączką i pochrząkiwał. Powiedziałam doktorowi: „Nigdy nie nauczy się mówić, jeśli będziecie go tak traktować”. Od razu się ze mną zgodził. Rozmawialiśmy też o pogodzie. Był piękny wieczór. Zupełnie jak wiosną i księżyc był niemal w pełni. Potem wyszedł i nigdy więcej już go nie widziałam.
– Czy może mi pani powiedzieć, w jakim był nastroju? Był zły? Smutny?
Przyłożyła palec wskazujący do policzka i przez chwilę się zastanawiała. Artretyzm wykrzywił jej zupełnie kciuk, który sterczał nienaturalnie i żałośnie.
– Powiedziałabym, że był jakby nieobecny. Musiałam go dwa razy zapytać, czy zorganizuje nam jakieś wyjście. Karmią nas tu całkiem nieźle. Nie chcę narzekać, ale jedzenie na mieście jest takie zabawne. Moglibyśmy się stąd wyrwać na jakiś czas. Każde małe odstępstwo od codziennej rutyny jest bardzo mile widziane.
W drzwiach pojawiła się Latynoska w szpitalnym fartuchu.
– Przyniosłam pani kolację – powiedziała. – Chce pani zjeść przed telewizorem i obejrzeć swój ulubiony program? Zaczyna się za pięć minut i chyba nie chce się pani spóźnić. Początek jest zawsze najlepszy.
Podeszła do krzesła Ruby i postawiła tackę na małym stoliku na kółkach. Zdjęła aluminiową pokrywkę, odsłaniając żeberka z zapowiedzianymi w menu dodatkami. W zielonej galaretce tonęły kawałki owoców w syropie.
– Dziękuję – powiedziała Ruby i uśmiechnęła się do mnie. – Przyjdzie pani jeszcze do mnie, moja droga? Miło się z panią rozmawiało.
– Postaram się. I wie pani? Następnym razem przyniosę pani wielkiego cheeseburgera.
– I Big Maca. Widziałam w telewizji reklamy. Wygląda bardzo smakowicie.
– To prawda. Może pani na mnie liczyć.
Ruszyłam korytarzem w stronę pokoju dla personelu.
Wsunęłam głowę do środka.
– Szukam Charlesa – rzuciłam.
Mężczyzna siedzący z gazetą przy stole był po pięćdziesiątce. Podobnie jak kobieta roznosząca tace z jedzeniem miał na sobie szpitalny fartuch. Był szczupłym, wąskim w ramionach Mulatem. Odłożył gazetę i wstał z krzesła.
– Charles Biedler – przedstawił się. – W czym mogę pani pomóc?
Wyjaśniłam, kim jestem, i zrelacjonowałam mu moją rozmowę z Ruby Cartsinger.
– Wiem, że odpowiadał już pan na wiele pytań, ale byłabym wdzięczna, gdyby raz jeszcze powiedział mi wszystko, co pamięta.
– Mogę pani pokazać, gdzie doktor zaparkował samochód tego wieczoru i gdzie ja stałem.
– Wspaniale.
Wziął złożoną gazetę i razem ruszyliśmy do wyjścia. Zatrzymałam się, by wziąć parasol i zdjąć z wieszaka pelerynę. Trzymałam ją nad głową, a Charles osłaniał się gazetą przed atakującą nas ostro falą deszczu. Zatrzymał się na końcu podjazdu i wskazał stojące na parkingu samochody.
– Widzi pani tego niebieskiego volkswagena? Tam było miejsce doktora. Widziałem, jak przechodzi przez parking. Wsiadł potem do samochodu i tędy wycofał.
– Nie widział pan nikogo innego?
– Nie, ale o dziewiątej wieczór w tamtej części parkingu jest ciemniej niż teraz. Było dość ciepło. Miałem na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, ale nie było mi zimno jak teraz. Jak zawsze, coś do niego krzyknąłem, on mi coś odpowiedział, nic ważnego.
– I nie wydarzyło się nic niezwykłego?
– Nie przypominam sobie.
– Próbuję to sobie wyobrazić. Ruby powiedziała, że przerzucił przez ramię marynarkę. Czy niósł coś jeszcze?
– Raczej nie. A jeśli nawet, to nie pamiętam.
– A kluczyki?
– Musiał trzymać je w ręce. Nie pamiętam, żeby sięgał do kieszeni.
– Otworzył więc drzwiczki i co potem?
– Nic sobie nie przypominam.
– Czy w samochodzie zapaliło się światło?
– Być może. Wsiadł i dopiero po chwili włączył silnik. Skręcił tutaj, żeby móc swobodnie wyjechać przez bramę.
– Zwykle tak robił?
Charles zamrugał oczami i przytaknął.
– Tak.
Jego gazeta zaczęła przemakać. Trzeba było wracać pod daszek.
– Schowajmy się przed tym deszczem.
Wróciliśmy do wejścia i zatrzymaliśmy się chwilę przed drzwiami.
– Czy pamięta pan coś jeszcze? Cokolwiek, nawet jeśli wydaje się to panu mało ważne.
– Nie zawołał „dobranoc”, jak robił to zawsze, gdy mnie mijał. Groził mi też palcem, bo wiedział, że postanowiłem rzucić palenie.
– Czy szyba w samochodzie była opuszczona?
– Nie jestem pewny.
– Nie widział pan w samochodzie nikogo poza doktorem?
Charles potrząsnął głową.
– Na pewno?
– Tak. To wszystko, co wiem.
– Bardzo panu dziękuję. Jeśli przypomni pan sobie cokolwiek, proszę do mnie zadzwonić, dobrze? – Wyjęłam z torby wizytówkę. – Można mnie złapać pod tym numerem. Jeśli muszę wyjść, zawsze włączam automatyczną sekretarkę.
Ruszyłam w stronę parkingu. Po chwili odwróciłam się. Charles nadal tam stał, więc pomachałam mu na pożegnanie.
Przez chwilę siedziałam w samochodzie zaparkowanym w miejscu, gdzie dwunastego września stał mercedes doktora Purcella. Rozejrzałam się wokół. Co mu się mogło przytrafić? Krople deszczu uderzały o dach samochodu, jakby ktoś stukał palcami o blat stołu. Nikt go nie napadł. Siedział przez jakiś czas w samochodzie… co tam robił? Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wyjechałam z parkingu, kierując się podobnie jak Purcell w stronę Dave Levine Street. Obejrzałam się do tyłu. Charles już zniknął. Podjazd był pusty, a w padającym deszczu oświetlone wejście do ośrodka było lekko zamazane.
Skręciłam w prawo. Przyglądałam się bacznie obu stronom ulicy. Szpital Santa Teresa znajdował się o cztery przecznice stąd. W okolicy było sporo budynków związanych z opieką medyczną, stało też parę bloków i domów jednorodzinnych. I tyle. Żadnych barów czy restauracji, gdzie doktor mógł wpaść na drinka. Dojechałam do następnego skrzyżowania; nie miałam pojęcia, w jakim kierunku pojechał tego feralnego wieczoru.
Wróciłam do biura i o 17:30 wystukiwałam na maszynie kolejną część raportu. Dobrze jest, gdy trzeba ubrać wszystko w słowa i nadać im zwartą formę. Odjęłam od zaliczki kolejne cztery godziny pracy. Pozostało mi do odpracowania jeszcze tysiąc sto dwadzieścia pięć dolarów. Powoli ogarniał mnie niepokój. Nie zbliżyłam się ani o krok do rozwiązania tajemnicy zaginięcia doktora Purcella. Nie miałam nawet określonego planu i nie wiedziałam, co dalej począć. Co jeszcze mogłam zrobić? Fiona chciała poznać efekty mojej pracy. Niby szłam do przodu, ale cel jakoś nie chciał się przybliżać. Spojrzałam na zegarek. 18:02. Zerwałam się z miejsca. Już byłam spóźniona. Wrzuciłam raport do torby, żeby się nim później zająć, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Na zalanych deszczem ulicach panował spory ruch. Stojąc na światłach, odwróciłam lusterko wsteczne, by sprawdzić, jak wyglądam. Rzadko się maluję, więc nie zauważyłam żadnej różnicy. W świetle lamp ulicznych byłam blada, z grzywą brązowych włosów na głowie. W dżinsach i swetrze nie prezentowałam się zbyt atrakcyjnie, ale trudno. Nie miałam czasu, by wpaść do domu i zmienić ubranie. A co niby miałabym włożyć? W szafie nie mam żadnych eleganckich ciuchów.
Zaparkowałam samochód przed domem i przebiegłam truchtem odległość dzielącą mnie od restauracji Rosie. Otworzyłam drzwi, wrzuciłam parasol do stojaka i powiesiłam pelerynę na wieszaku. W piątek wieczorem z powodu brzydkiej pogody restauracja świeciła pustkami, lecz dziś panował straszliwy tłok. Szafa grająca i telewizor ryczały na cały regulator. Przy barze zgromadziła się grupka kibiców z przejęciem oglądająca poniedziałkowy mecz. W powietrzu wisiały kłęby dymu z papierosów, a wszystkie stoliki były zajęte. Z prowadzących do kuchni drzwi wyszedł William z uniesioną nad ramieniem tacą, a Rosie w ekspresowym tempie otwierała butelki z piwem. Rozejrzałam się dookoła, zastanawiając się, czy udało mi się zjawić przed Tommym. Nagle poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłam się i zauważyłam go siedzącego w pierwszym boksie po prawej.
O mój Boże.
Był gładko ogolony i miał na sobie białą koszulę, na którą naciągnął niebieski sweter. Powiedział coś, lecz nie dosłyszałam jego słów. Pochyliłam się i poczułam zapach aqua velva. Kiedy odezwał się raz jeszcze, dreszcz przeniknął całe moje ciało aż do stóp.
– Chodźmy stąd. – Wstał i zdjął z krzesła płaszcz przeciwdeszczowy.
Skinęłam głową i zaczęłam przepychać się do wyjścia. Czułam, że idzie za mną, gdyż jedną rękę położył mi na plecach. Gest ten wprowadzał pewną intymność, która powinna wzbudzić mój sprzeciw, ale, niestety, tak się nie stało. Zatrzymaliśmy się przy wejściu, żebym mogła wziąć parasol i pelerynę. Tommy włożył płaszcz i podniósł kołnierz.
– Dokąd pójdziemy? – spytał.
– Niedaleko stąd, przy plaży, jest mała knajpka. Możemy tam pójść piechotą.
Jego parasol był większy, więc rozłożył go i trzymał nad moją głową, gdy wyszliśmy w ulewny deszcz. Położyłam dłoń na rączce zaledwie o milimetry od jego palców. Ruszyliśmy niepewnym krokiem, jak dzieje się zawsze, gdy dwie osoby idą pod jednym parasolem. Lało jak z cebra, a przez materiał parasola spadała na nas delikatna mgiełka. Obok przejechał samochód, rozchlapując zalewającą ulicę wodę.
Tommy zatrzymał się.
– To szaleństwo. Tu stoi mój samochód. – Wyjął z kieszeni kluczyki i otworzył drzwiczki nowiutkiego czerwonego porsche z rejestracją HEYNER 2. Wsunęłam się do środka, co nie było wcale łatwe, zważywszy na to, że samochód był bardzo niski, a wzdłuż krawężnika płynęły strumienie wody. Tommy zatrzasnął drzwiczki od strony pasażera i obszedł samochód. Wnętrze wyłożono skórą w kolorze karmelu. Pachniało wielkimi pieniędzmi jak w pokoju z uprzężą w stajniach milionerów.
– Gdzie twoja furgonetka? – spytałam.
– To samochód do pracy. Ten jest dla przyjemności. Pięknie wyglądasz. Stęskniłem się za tobą.
Podczas krótkiej jazdy do restauracji rozmawialiśmy o błahostkach. Tommy wysadził mnie przy samych drzwiach. Weszłam do środka i zamówiłam stolik, podczas gdy on szukał miejsca do zaparkowania. Po chwili siedzieliśmy przy dwuosobowym stoliku koło okna w wąskiej bocznej sali. W powietrzu unosił się zapach smażonego czosnku, cebuli, pieczonych kurczaków i marynaty. Panowała bardzo intymna atmosfera, bo z powodu ulewy tylko połowa stolików była zajęta. Rozlegał się szmer przyciszonych rozmów i szczęk sztućców. W mroku migotały płomyczki świec. Kelner przyniósł nam dwie karty i po krótkiej konsultacji Tommy zamówił butelkę kalifornijskiego chardonnay. Czekając na realizację zamówienia, bawił się widelcem, suwając nim po papierowej serwetce. Na ręce miał zegarek z białego złota i złotą bransoletkę z wygrawerowaną grupą krwi. Ciężkie zapięcia lśniły na jego opalonej skórze.
– Przeczytałem twój kwestionariusz. Jesteś rozwiedziona.
Podniosłam dwa palce.
– Ja nigdy nie byłem żonaty – powiedział. – Jestem zbyt niezależny.
– Jakoś zawsze podobam się facetom, którzy nigdzie nie mogą zagrzać miejsca.
– Może cię zaskoczę, kto wie. Masz jakąś rodzinę?
– Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam pięć lat. Wychowywała mnie siostra mamy, Gin. Ona też już nie żyje.
– Nie masz rodzeństwa?
Potrząsnęłam przecząco głową.
– A twoi mężowie? Kim byli?
– Pierwszy był gliną. Poznałam go na stażu.
– Ty też pracowałaś w policji?
– Przez dwa lata.
– A drugi?
– Był muzykiem. Bardzo utalentowanym. Dochowanie wierności przychodziło mu z trudem, ale poza tym był bardzo miły. Gotował i grał na pianinie.
– Talenty godne podziwu. Gdzie jest teraz?
– Nie mam pojęcia. Wspominałeś, że twoi rodzice nie żyją.
– To dziwne uczucie, kiedy zostajesz sierotą w dorosłym wieku, ale nie jest aż tak źle. Czym się zajmował twój ojciec?
– Był listonoszem. Rodzice byli małżeństwem od piętnastu lat, gdy pojawiłam się na świecie.
– Byliście więc razem tylko przez pięć lat.
– Tak. Wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
– Biedna mała.
– Wszyscy jesteśmy biedni. Takie jest życie – ucięłam.
Do stolika podszedł kelner z chardonnay i obserwowaliśmy, jak zgodnie z przyjętym rytuałem otwiera butelkę i nalewa odrobinę wina do spróbowania. Po chwili napełnił dwa kieliszki. Nie zdążyliśmy nawet spojrzeć na menu, więc poświęciliśmy parę minut na podjęcie decyzji. W końcu zamówiłam pieczonego kurczaka, a Tommy pasta puttanesca. Postanowiliśmy jednak zacząć od sałatki. Gdy zjawiła się na stole, Tommy powiedział:
– Opowiedz mi o swoim chłopaku. Jak się wam układa?
Opuściłam widelec i nagle zapragnęłam bronić Dietza.
– Dlaczego miałabym ci o nim opowiadać?
– Nie bądź taka drażliwa. Chciałbym wiedzieć, do czego zmierzamy.
– Do niczego. Jemy tylko kolację.
– Chyba zanosi się na coś więcej.
– Naprawdę? A na co?
– Nie mam pojęcia. Dlatego pytam.
– Mamy określić, co nas łączy? Znam cię zaledwie od godziny.
Na jego ustach pojawił się uśmiech. Moja obcesowość, nad którą nie potrafiłam zapanować, jakoś nie robiła na nim wrażenia.
– Raczej od dwóch. Spotkałem cię w biurze dwa razy, a teraz to. – Wypił wino i napełnił swój kieliszek ponownie, najpierw jednak dolał wina do mojego. Jego oczy były niesamowicie zielone.
– No cóż, na pewno nie znam cię wystarczająco długo. Poza tym jesteś za młody.
Uniósł brwi, a ja poczułam, że się rumienię.
– Dlaczego postanowiliście zamieszkać w Santa Teresa? – spytałam.
– Zmieniasz temat.
– Nie lubię, gdy ktoś mnie naciska.
– Porozmawiajmy o seksie. Powiedz mi, co lubisz w łóżku, na wypadek, gdybyśmy mieli kiedyś tam się znaleźć.
Roześmiałam się.
– Porozmawiajmy o szkole średniej. Ja mojej nie znosiłam. A ty?
– Było nieźle. I zabawnie. Przez dwa lata z rzędu byłem dowódcą drużyny obrony cywilnej. Zaliczyłem cztery różne college, ale żadnego nie skończyłem. Może jeszcze kiedyś spróbuję. Chciałbym mieć dyplom.
– Ja mam za sobą dwa semestry, ale bardzo mi się tam nie podobało. Potem chodziłam na kurs hiszpańskiego dla dorosłych, ale pamiętam tylko ole i buenos dias.
– Umiesz gotować?
– Nie, ale jestem bardzo pedantyczna.
– Ja też. Mój brat to prawdziwe prosię. Na pierwszy rzut oka nigdy byś go o to nie posądziła. Lubi się dobrze ubrać, ale w samochodzie ma chlew.
– Ja wożę na tylnym siedzeniu puszki oleju silnikowego.
– To część twojej pracy – podsumował wspaniałomyślnie.
Rozmawialiśmy dalej w tym tonie i stwierdziłam, że podoba mi się jego twarz. Nie mogłam też powiedzieć, by jego ciało nie wywarło na mnie sporego wrażenia; był szczupły i pięknie umięśniony. Ciekawe, co porabia dziś wieczorem Dietz. Nie znajdował się nigdzie w pobliżu, więc co za różnica? Podoba mi się bardzo niewielu mężczyzn, ale nie dlatego, że jestem wybredna. Próbuję się chronić, co oznacza, że odrzucani ich w przedbiegach z wyjątkiem tych… jakich? Nie wiedziałam, co sprawia, że w towarzystwie niektórych mężczyzn decyduję się wyłączyć mechanizmy obronne. Chyba chemia. Skoncentrowałam się na kurczaku i spróbowałam tłuczonych ziemniaków, które uwielbiam i stawiani na równi z masłem orzechowym.
Tommy dotknął mojej dłoni.
– Dokąd mi umknęłaś?
Podniosłam wzrok i spojrzałam prosto w jego zielone oczy. Wysupłałam palce z jego uścisku.
– Czy to randka?
– Tak.
– Ja nie chodzę na randki.
– To widać.
– Mówię poważnie – odparłam. – Nie jestem dobra w te klocki.
– Musisz być. Dwa razy wyszłaś za mąż, a teraz masz chłopaka.
– Po drodze miałam jeszcze paru. To nie znaczy, że dobrze sobie z tym wszystkim radzę.
– Moim zdaniem całkiem nieźle. Podobasz mi się. Nie musisz się zgrywać. No, rozchmurz się.
– Dobra – rzuciłam pokornie.
Kiedy o dziewiątej wyszliśmy z restauracji, na ulicach było jeszcze mokro, choć deszcz już nie padał. Dostrzegłam porsche Tommy’ego zaparkowane po drugiej stronie ulicy. Na placu zabaw dla dzieci było ciemno, a zacumowane w porcie łodzie rozjaśniały mrok kropeczkami świateł. Czekałam, aż Tommy otworzy drzwiczki.
– Chciałbym ci coś pokazać – powiedział, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Jest jeszcze wcześnie. Dobrze?
Ruszył z miejsca i zawrócił na Cabana Boulevard. Skierowaliśmy się na zachód, mijając z lewej strony port jachtowy i Santa Teresa City College z prawej. Wjechaliśmy na wzgórze i skręciliśmy w lewo na najbliższym skrzyżowaniu. Nie musiał mi mówić, że zmierzamy do Horton Ravine. Uśmiechnął się.
– Chcę ci pokazać nasz dom.
– A co z Richardem? Nie będzie miał nic przeciwko temu?
– Pojechał na pokera do Bell Garden.
– A jeśli przegra i wróci wcześniej do domu?
– Na pewno nie wróci przed świtem.
Przemknęliśmy obok filarów stojących przy wjeździe do Horton Ravine. Droga była szeroka i ciemna. Brak ogrodzeń przy wielu posesjach stwarzał wrażenie, że jedziemy przez wieś, mijając pastwiska, stajnie i światła domów migające wśród drzew. Tommy wybrał mocno okrężną drogę. Podejrzewałam, że chce zademonstrować drzemiące w porsche możliwości. Po chwili skręcił w prawo i wjechał na półokrągły podjazd. Spojrzałam przelotnie na potężną budowlę o białych ścianach i czerwonym dachu. Wszystkie podcienia i balkony zalewał blask zainstalowanych na zewnątrz lamp. Tommy otworzył pilotem bramę garażu i wjechaliśmy do wielkiego surowego wnętrza, pachnącego jeszcze świeżą farbą. W garażu, który mógł pomieścić cztery samochody, trzy miejsca były puste. Doszłam do wniosku, że Richard jeździ sportowym samochodem równie imponującym jak porsche brata. Otworzyłam drzwiczki i wysiadłam. Tommy szukał w kieszeni kluczy. W garażu nie było żadnych półek, narzędzi ani rupieci. Nigdzie nie widać też było ogrodowych mebli ani kartonowych pudeł z napisem „Boże Narodzenie”. Tommy otworzył drzwi i weszliśmy do kuchni. Na centralce alarmu nie migotało żadne światełko. Po lewej stronie znajdowała się mała łazienka i służbówka, a po prawej pralnia. Na blatach w kuchni spostrzegłam całe stosy przysyłanych pocztą ulotek i katalogów. Osobno leżały instrukcje obsługi automatycznej sekretarki, kuchenki mikrofalowej i elektrycznego piekarnika, który najwyraźniej nigdy jeszcze nie był używany. Podłogę wyłożono czerwoną meksykańską terakotą, wypolerowaną na błysk. Tommy rzucił klucze na lśniący biały blat.
– I co o tym myślisz?
– Żadnego alarmu? To dziwne w takim domu jak ten.
– Mówisz jak glina. Zainstalowaliśmy alarm, ale nigdy go nie włączamy. Kiedy się tu sprowadziliśmy, Richard tak często uruchamiał go przez przypadek, że firma zaczęła nam liczyć pięćdziesiąt dolców od każdego fałszywego wezwania, a policja nie chciała już przyjeżdżać. Stwierdziliśmy, że gra niewarta świeczki.
– Miejmy nadzieję, że włamywacze o tym nie wiedzą.
– Jesteśmy ubezpieczeni. Chodź, za dziesięć centów masz niepowtarzalną okazję zwiedzić dom.
Oprowadził mnie, zatrzymując się tu i ówdzie, by opowiedzieć o planach wystroju wnętrz. Na parterze podłogi z szerokich dębowych desek ciągnęły się przez salon, jadalnię, pokój dzienny, wyłożony boazerią gabinet i dwa pokoje dla gości. Na piętrze podłogi pokrywała w całości gruba wełniana wykładzina w kolorze kawy z mlekiem. Znajdowały się tam dwie duże sypialnie, pokój do ćwiczeń i dość miejsca w szafach dla dziesięcioosobowej rodziny. Całość przypominała wzorcowy, idealny dom pokazywany na targach budownictwa. Wiele pokoi było pustych, a te, w których ustawiono parę sztuk mebli, mimo wszystko też sprawiały takie wrażenie. Nigdzie nie było widać żadnych drobiazgów, pamiątek ani zdjęć. Uświadomiłam sobie, że Tommy, podobnie jak ja, lubi podróżować przez życie bez zbędnego bagażu – żadnych dzieci, zwierzaków i roślin w doniczkach. Pokój dzienny to przede wszystkim bogato wyposażony bar, mnóstwo czarnej skóry i ogromny telewizor do oglądania transmisji z rozgrywek sportowych. Nie zauważyłam nigdzie żadnych dzieł sztuki ani książek, ale może nie zdążyli ich jeszcze rozpakować.
W sypialniach zrozumiałam, że kupili gotowe wyposażenie w salonie meblowym. Wszystkie meble doskonale do siebie pasowały. W pokoju Tommy’ego królowało jasne drewno w nowoczesnym stylu. U Richarda łóżko, komoda, szafa i dwa stoliki przy łóżku wykonano z ciężkiego, ciemnego drewna, a całość z uchwytami z ciężkiego metalu kojarzyła się hiszpańskimi hacjendami. Wszystko było nieskazitelnie czyste. Na pewno co tydzień zjawiała się tu co najmniej trzyosobowa ekipa sprzątająca.
Obeszliśmy cały dom i wróciliśmy do kuchni. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że upłynęło sporo czasu. Pomimo wcześniejszych zapewnień Tommy podobnie jak ja obawiał się, że Richard może się tu zjawić w każdej chwili. Miał co prawda wrócić dopiero za parę godzin, ale czułam jego obecność niemal w każdym pokoju. Tommy nie wspomniał ani słowem o lodowatym zachowaniu brata, a ja nie chciałam drążyć tematu. Byłam pewna, że ich wzajemny chłód nie ma ze mną nic wspólnego.
– Masz ochotę na drinka? – zapytał Tommy, wykazując się niezwykłą odwagą.
– Nie, dziękuję. Mam jeszcze sporo pracy. Dzięki za zwiedzanie. Dom jest naprawdę piękny.
– Trzeba jeszcze włożyć trochę pracy, ale podoba nam się tutaj. Musisz obejrzeć wszystko za dnia. Okolica jest przepiękna. – Spojrzał na zegarek. – Teraz lepiej odwiozę cię do domu.
Wzięłam torbę i ruszyłam za nim. Poczekałam w samochodzie, aż zamknął dom. W pachnącym skórą wnętrzu porsche uświadomiłam sobie, że coś się między nami zmieniło. Rozmawialiśmy po drodze, ale ja robiłam to tylko po to, by ukryć, jak bardzo mi się podoba. Tommy znalazł miejsce do zaparkowania niedaleko Rosie, kawałek od mojego domu. Kiedy wysiadałam z samochodu, podał mi rękę, a ja próbowałam wysunąć się ze środka z jak największym wdziękiem. Sportowe samochody powinny zdecydowanie być wyposażone w urządzenia do katapultowania.
Z restauracji Rosie dochodził nieco już przyciszony szum rozmów, ale i tak uderzył mnie kontrast między tym miejscem a cichą knajpką, w której jedliśmy kolację. Z pobliskich drzew spadały uwięzione w liściach krople deszczu, a płynąca wzdłuż krawężników woda szumiała niczym miejski potok. Staliśmy tak przez chwilę, nie wiedząc, jak się pożegnać. Tommy wyciągnął rękę i poprawił metalową klamerkę na przedzie mojej peleryny.
– Nie chcę, żebyś przemokła. Czy mogę cię odprowadzić?
– Mieszkam tuż obok. Dom nawet stąd widać.
Uśmiechnął się.
– Wiem. Znalazłem adres w twoim kwestionariuszu i sprawdziłem to wcześniej. Wygląda sympatycznie.
– Wścibski jesteś.
– Tylko jeśli chodzi o ciebie – odparł.
Uśmiechnął się raz jeszcze, a ja musiałam odwrócić wzrok. Powiedzieliśmy chórem „No cóż” i wybuchnęliśmy śmiechem. Zrobiłam parę kroków do tyłu i patrzyłam, jak otwiera drzwiczki samochodu i sadowi się za kierownicą. Po chwili zamruczał silnik. Rozbłysły reflektory i Tommy ruszył z piskiem opon. Odwróciłam się i poszłam w stronę domu, gdy szum samochodu rozpłynął się gdzieś na końcu ulicy. Muszę wyznać, że moja bielizna zrobiła się nagle ciepła i lekko wilgotna.