12

Wtorkowy poranek wstał we mgle i wilgoci. Swoją codzienną porcję joggingu odbyłam w tak szybkim tempie, że wróciłam do domu cała spocona. Po śniadaniu przez jakiś czas pracowałam w domu, kończąc przeznaczony dla Fiony raport. Może potraktuje te starannie wystukane na maszynie strony jako dowód postępu w moich poszukiwaniach. Czułam jednak, że mogę ponieść w tej sprawie porażkę i byłam przerażona. Oczekiwałam powrotu Fiony z takim samym entuzjazmem, z jakim w dzieciństwie czekałam na zbliżający się nieuchronnie zastrzyk.

Wyszłam z domu o 9:35. Na chwilę przestało padać i między szarymi chmurami na niebie pojawiły się plamy błękitu. Trawa była szmaragdowozielona, a liście na drzewach lśniły od wilgoci. Na dziesiątą umówiłam się z najlepszym przyjacielem Dowa Purcella, Jacobem Triggiem. Przestudiowałam plan miasta i znalazłam jego adres w samym sercu Horton Ravine. Skierowałam się na wschód Cabana Boulevard i wjechałam na wzgórze. Skręciłam w Promontory Drive i znalazłam się na drodze prowadzącej wzdłuż plaży. Raz jeszcze skręciłam w lewo i od tyłu wjechałam w Horton Ravine. Nagle pomyślałam o Tommym i zrobiło mi się głupio, gdy poczułam, jak na usta wypływa mi szeroki uśmiech.

Mniej więcej po dwóch kilometrach znalazłam ulicę, której szukałam. Skręciłam w prawo w labirynt krętych uliczek i wjechałam na wzgórze. Wszędzie płynęła woda, która zalewała wysypane żwirem podjazdy. Rosnące płytko drzewo przewróciło się, wyrywając z ziemi bruzdę kształtu półksiężyca. Mimo gęstej zabudowy wyglądało na to, że Matka Natura pragnie odzyskać to, co się jej prawnie należy.

Spojrzałam przez szybę od strony pasażera, odczytując nazwiska umieszczone na skrzynkach pocztowych. Wreszcie znalazłam dom o numerze, który podał mi Jacob Trigg. Wielka żelazna brama stała otworem, wjechałam więc w długą krętą alejkę biegnącą wzdłuż kamiennego muru. Na końcu biegnącego w górę podjazdu nagle zrobiło się płasko. Dwupiętrowy dom wzniesiono we włoskim stylu. Był elegancki i prosty, z symetrycznymi oknami i małą, otoczoną balustradą werandą od frontu. Teren dookoła był bardzo starannie utrzymany.

Zaparkowałam samochód i wysiadłam. Wszystkie okna na parterze były nieprzyjemnie ciemne. Przy drzwiach wejściowych nie było dzwonka i nikt nie odpowiedział na moje wielokrotne pukanie. Obeszłam dom, szukając zapalonych świateł lub jakiegoś innego śladu mieszkańców. Wszędzie panowała cisza, przerywana od czasu do czasu szumem kropel spadających z rynien. Czy Trigg mnie wystawił? Rozejrzałam się. Po obu stronach domu rozciągał się elegancki ogród, ale nigdzie nie widziałam ani śladu ogrodnika. Prawdopodobnie było zbyt mokro na jakiekolwiek prace.

Ruszyłam spadzistym trawnikiem w nadziei, że znajdę kogoś, kto mi powie, czy Trigg jest w domu. Przez następny kwadrans snułam się po posiadłości, następując od czasu do czasu na nasiąknięte wilgocią kępki trawy. Na końcu rzędu ozdobnych grusz dostrzegłam cieplarnię, do której przylegała niewielka szopa. W pobliżu zaparkowano elektryczny wózek golfowy. Ruszyłam naprzód świadoma, że podeszwy moich butów toną w błocie.

W środku zauważyłam mężczyznę pracującego przy wysokiej ladzie. Pomimo chłodu miał na sobie szorty w kolorze khaki i zabłocone sportowe buty. Na obu niemal pozbawionych mięśni nogach miał szyny spięte przy kolanach potężnymi śrubami. Obok oparte o ladę stały kule. Mężczyzna nosił na głowie czapeczkę z daszkiem, która przykrywała siwiejące włosy. Na ladzie przed nim stało pięć usychających roślin w doniczkach.

Nie chcąc wchodzić do środka bez pozwolenia zatrzymałam się w progu. Drzwi na tyłach szopy prowadziły do cieplarni. Większość bocznych, przeszklonych ścian pomalowano na biało, lecz gdzieniegdzie pozostawiono czyste miejsca, by do środka wpadało więcej światła. W pomieszczeniu było ciepło, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i mchu.

– Dzień dobry. Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam pana Trigga.

Mężczyzna nie podniósł wzroku.

– To ja. Czym mogę pani służyć?

– Jestem Kinsey Millhone.

Odwrócił się i spojrzał na mnie przelotnie, marszcząc krzaczaste, czarnoszare brwi. Domyśliłam się, że musi być po sześćdziesiątce. Miał siwiejące wąsy, czerwony nos i mocno umięśnioną klatkę piersiową, która przechodziła w pokaźnych rozmiarów brzuszek.

– Miałam nadzieję, że odpowie mi pan na kilka pytań związanych z zaginięciem doktora Purcella – przypomniałam.

– Och, bardzo panią przepraszam – rzucił z uśmiechem. – Zapomniałem zupełnie o pani wizycie. Czekałbym przecież w domu.

– Powinnam była zadzwonić i przypomnieć się. Jestem bardzo wdzięczna, że zechciał mi pan poświęcić trochę czasu.

– Mam nadzieję, że choć trochę pani pomogę – powiedział. – Wszyscy mówią do mnie „Trigg”, więc może sobie pani darować tego „pana”. Jakoś to do mnie nie pasuje. – Oparł się o ladę i zamieszał płyn w jednym ze stojących przed nim wiaderek. Sięgnął po miniaturową różę oplecioną pajęczyną. Ujął ją od dołu, odwrócił do góry nogami i zanurzył w wiaderku. – Jestem zaskoczony, że mnie tu znalazłaś. Mieszkam z córką, ale dziś rano wyszła z domu.

– Trochę sobie pospacerowałam. Cieszę się, że nie trzymasz sfory psów obronnych.

– Zamknąłem je na chwilę – odparł bez zastanowienia.

Miałam nadzieję, że jest to tylko przykład jego specyficznego poczucia humoru. Trudno to było ocenić, gdyż ton jego głosu i wyraz twarzy nie uległy zmianie.

– Gdybyś się zastanawiała, czym się zajmuję, wyjaśniam od razu, że jestem ogrodnikiem. Moja córka ma firmę, która opiekuje się roślinami mieszkańców Horton Ravine. Współpracuje też z hotelami – Edgewater, Montebello Inn i tak dalej. Jej działka to rośliny doniczkowe. Do układania wielkich kompozycji z kwiatów ciętych wynajmują specjalistów. Córka przywozi do mnie chore rośliny i ja opiekuję się nimi, aż wrócą do zdrowia. – Przeniósł ociekający płynem różany krzaczek i zanurzył go w czystej wodzie. Po chwili wyciągnął roślinkę, otrzepał i przyjrzał się Jej dokładnie. – Ten mały cierpi z powodu ataku maleńkich pajączków. Są mikroskopijnych rozmiarów, a spójrz tylko, jakie szkody potrafią wyrządzić. Ten krzaczek miał kiedyś bujne liście, a teraz zostały tylko suche patyki. Zatrzymam go na jakiś czas. Korzenie też wyglądają na przegniłe. Ludzie leją za dużo wody, starając się bardzo między kolejnymi wizytami Susan. A ty masz dobrą rękę do roślin?

– Nie za bardzo. Miałam kiedyś dużą paproć, ale musiałam ją wyrzucić.

– Paskudnie śmierdzi – powiedział, potrząsając głową. Odstawił różę na bok i sięgnął po roślinę w doniczce z terakoty. Patrzyłam, jak zmywa gąbką szary nalot z liści. – To pleśń – rzucił, jakby odpowiadając na moje niezadane pytanie. – Często wystarczy woda z mydłem. Nie mam nic przeciwko środkom chemicznym, ale w walce z czymś takim lubię najpierw spróbować tradycyjnych metod. Nieźle sprawdza się też bezwodnik maleinowy albo siarczek nikotyny. Chyba jestem w tych sprawach bardzo konserwatywny. Susan często się ze mną nie zgadza, ale nie może nie dostrzegać moich małych zwycięstw.

– Rozumiem, że jesteś starym przyjacielem doktora Purcella?

– Znamy się od ponad dwudziestu lat. Byłem kiedyś jego pacjentem, a on moim świadkiem w procesie po wypadku samochodowym.

– Zanim jeszcze zajął się geriatrią?

– Oczywiście – odpadł.

– A czym ty się zajmowałeś? – spytałam z uśmiechem.

– Sprzedawałem lekarstwa. Działałem w trzech okręgach. Odwiedzałem lekarzy prowadzących prywatną praktykę. Poznałem Dowa, gdy miał jeszcze swój gabinet niedaleko szpitala St. Terry.

– Musiałeś sobie świetnie radzić. Posiadłość jest naprawdę przepiękna.

– Bo takie też było odszkodowanie. Trudno je jednak uznać za stosowne zadośćuczynienie. Dużo kiedyś biegałem i grałem w tenisa. Niestety, nie zwracamy uwagi na swoje ciało, dopóki nas nie zawiedzie. To było straszne, ale i tak miałem więcej szczęścia niż inni. – Urwał i spojrzał na mnie uważnie. – Wnioskuję, że rozmawiałaś już z Crystal. Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że będziesz się chciała ze mną spotkać. Jak się sprawy mają?

– Nie najlepiej. Rozmawiałam z wieloma osobami, ale udało mi się zebrać tylko garść teorii. A mnie potrzebne są niezbite fakty.

Ściągnął gęste brwi.

– Podejrzewam, że jeszcze bardziej wszystko zamieszam. Wiele o nim myślałem, raz jeszcze wracałem pamięcią do niedawnych wydarzeń. Policja przesłuchiwała mnie zaraz w pierwszym tygodniu po zaginięciu Dowa i byłem tym równie zaskoczony jak wszyscy inni.

– Jak często się widywaliście?

– Raz czy dwa razy w tygodniu. Wpadał rano na kawę po drodze do Pacific Meadows. Wiem, wiem, wy dziewczyny jesteście przekonane, że mężczyźni nigdy nie rozmawiają o swoich osobistych problemach… tylko o sporcie, samochodach i polityce. My z Dowem byliśmy inni, może dlatego, że miał okazję przejść razem ze mną przez wielki ból i cierpienie. I to bez słowa skargi. Był raczej małomówny i zamknięty w sobie i cenił podobne cechy u innych. Był tylko osiem lat starszy ode mnie, ale traktowałem go jak ojca. Czułem, że mogę mu powiedzieć o wszystkim. Darzyliśmy się zaufaniem i po pewnym czasie on też zaczął mi się zwierzać.

– Ludzie go podziwiali.

– Mieli ku temu wszelkie podstawy. Dow jest bardzo dobrym człowiekiem… albo był. Nie bardzo wiem, w jakim czasie powinniśmy o nim mówić. Mam nadzieję, że nadal w teraźniejszym, ale to się z czasem okaże. Crystal powiedziała mi, że to Fiona postanowiła skorzystać z twoich usług.

– Tak. Wyjechała w interesach do San Francisco, ale wraca dziś po południu. Rozmawiam z kim się tylko da i zbieram informacje w nadziei, że uda mi się ją przekonać, że nie wyrzuciła pieniędzy w błoto.

– Nie przejmowałbym się tym aż tak bardzo. Trudno ją zadowolić – powiedział. – Kto jeszcze oprócz mnie znalazł się na twojej liście?

– Rozmawiałam z jednym z jego wspólników…

– Z którym?

– Z Joelem Glazierem. Nie spotkałam się jeszcze z Harveyem Broadusem. Rozmawiałam też z pracownikami kliniki i z jego córką Blanche. Z Melanie jeszcze nie.

Na dźwięk tego imienia uniósł brwi, ale powstrzymał się od komentarza.

– A co z Lloydem Muscoe, byłym mężem Crystal? Spotkałaś się z nim?

– Nie zamierzałam, ale mogę to zrobić. Widziałam go u Crystal w piątkowe popołudnie, gdy przyjechał po Leilę. Jaką rolę tu odgrywa?

– Może mało ważną, ale kto wie. Jakieś cztery miesiące temu Dow wspominał, że spotkał się z Lloydem. Doszedłem do wniosku, że ma to coś wspólnego z Leilą, ale może niekoniecznie. Leila przez krótki czas mieszkała z Lloydem. Opowiadała wszystkim naokoło, że jest już wystarczająco dorosła, by sama podejmować decyzje. Crystal miała już dość kłótni, więc Leila przeniosła się do Lloyda. Zaczęła właśnie ósmą klasę. Nie było jej w domu tylko dwa miesiące, a sprawy wymknęły się zupełnie spod kontroli. Zaczęła łapać złe stopnie, chodziła na wagary, pojawił się alkohol i narkotyki. Dow postanowił wziąć sprawy we własne ręce i tak Leila trafiła do Fitch Academy. Teraz kontrolują każdy jej ruch, a ona oczywiście obwinia o wszystko Dowa. Widzi w nim tyrana, a za takowego uważa każdego, kto nie pozwala jej robić tego, na co ma ochotę.

– Na Lloyda też jest wściekła. Kiedy odwiedziłam Crystal, nie chciała się z nim widzieć, ale Crystal w końcu postawiła na swoim.

– Nie wątpię, że się na niego wścieka. Uważa, że powinien ją stamtąd zabrać. Oczywiście Leila sobie nie ma nic do zarzucenia. W jej wieku zawsze szuka się winy u innych.

– A co się stało, gdy Dow pojechał do Lloyda? Pokłócili się?

– Nie znam szczegółów, ale nawet gdyby Lloyd chciał mu wyrządzić krzywdę, bałby się, że sprawa szybko wyjdzie na jaw. Jest na to za sprytny.

Sięgnęłam do torby i wyjęłam starą kopertę, żeby móc coś zapisać.

– Czy mógłbyś mi podać jego adres?

– Nie znam go na pamięć. Ale mogę ci powiedzieć, gdzie to jest. To duży dom z żółtymi okiennicami. Stoi na rogu Missile i Olivio. Lloyd wynajmuje małe studio na tyłach.

– Chyba znam to miejsce – odparłam. – Domyślam się, że stosunki między Lloydem i Crystal układają się poprawnie.

– Mniej więcej. Ona nadal gotowa jest czołgać się u jego stóp. Zawsze była pod jego wielkim wpływem.

– Jak to?

– Żyli z jej zarobków, gdy pracowała jako striptizerka w Las Vegas. To był jeden z tych ognistych związków, pełen alkoholu i kłótni. Kończyło się na tym, że jedno lub drugie wzywało policję. Byli gotowi się pozabijać. Dzięki Crystal Lloyd trafiał do aresztu, lecz ona potem szybko zmieniała zdanie i odmawiała złożenia oficjalnej skargi. On oskarżał ją o napaść i pobicie, a potem szybko dawali sobie buzi i godzili się. Historia stara jak świat. Kiedy poznała Dowa, rzuciła to wszystko i przeniosła się z córką do Santa Teresa. Potraktowała go chyba jako bilet do lepszego życia, bo tak w istocie było. Problem polegał na tym, że Lloyd przyjechał za nią i wpadł w szał. Nie mógł uwierzyć, że go rzuciła, po tym wszystkim, przez co razem przeszli. Jednak chyba bardziej chodziło mu o to, że stracił nad nią kontrolę.

– Skąd o tym wiesz?

– Od Dowa. Martwił się chyba, że Lloyd znajdzie jakiś sposób, by odzyskać utraconą władzę nad Crystal. Ona sprawia wrażenie silnej kobiety, ale kiedy w grę wchodzi Lloyd, zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. On z kolei twierdzi, że jest mu coś winna za to, że wywróciła jego życie do góry nogami.

– Ma jakąś pracę?

– Jeśli tak, to nierzucającą się w oczy. Przez pewien czas pracował w firmie budowlanej, ale twierdzi, że nadwerężył sobie plecy. Będzie żył z odszkodowania, dopóki źródełko nie wyschnie. To jego sposób na życie. Po co się przemęczać, jeśli można się bez tego nieźle w życiu ustawić.

– Ale Crystal uwolniła się już chyba spod jego wpływu?

– Kobieta taka jak ona nigdy nie uwolni się spod wpływu mężczyzny.

Wsunęłam kopertę do torby, zastanawiając się nad innym godnym uwagi tematem.

– A książka Dowa? To jeden z powodów, dla których Crystal twierdzi, że coś mu się stało. Jej zdaniem nie mógłby tak po prostu wyjechać: po pierwsze z powodu Griffitha, a po drugie z powodu książki, nad którą pracował.

Przez twarz Trigga przemknął grymas bólu.

– Wyjaśnijmy jedno: Dow był bardzo przejęty tym projektem, ale okazał się on o wiele trudniejszy, niż myślał. I chyba coraz bardziej się do niego zniechęcał. Martwił się też Fioną. Żądała od niego coraz więcej pieniędzy. Była przekonana, że do niej wróci, wiedział o tym doskonale i to nie dawało mu spokoju. Dlatego tam się wybierał.

– Co masz na myśli, mówiąc „tam”?

– Zamierzał spotkać się z Fiona, żeby wszystko raz na zawsze wyjaśnić.

– Tego wieczoru, gdy zniknął?

– Tak mi powiedział. W ten piątek zjedliśmy razem śniadanie. Mówił, że Fiona koniecznie chce się z nim spotkać. Ona zawsze stawiała mu jakieś żądania. Wybacz, że tak to ujmę, ale ta baba potrafi dać nieźle w dupę. Raz jeszcze powiedziałem mu to, co powtarzałem do znudzenia: ona nie odpuści, dopóki nie wyrwie mu wszystkiego. Nie mogła go powstrzymać, gdy odchodził, ale na pewno każe mu za to drogo zapłacić.

– Jakim cudem mogła dojść do przekonania, że Dow opuści Crystal i wróci do niej?

– Powiedział mi, że wszystko sobie ułożyła i wytłumaczyła. Twierdziła, że tylko ona potrafi go zrozumieć i być z nim na dobre i na złe. Rozumiem, że w tym wypadku chodziło przede wszystkim o „na złe”.

– Słyszałam od Fiony, że Dow już wcześniej dwa razy znikał z domu. Wiesz, dokąd jeździł?

– Do kliniki odwykowej. Wspomniał, że był na „farmie osuszającej”.

– Alkohol?

– Tak. Nie chciał, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Bał się, że pacjenci stracą do niego zaufanie, gdy się dowiedzą, że nie potrafi zapanować nad nałogiem.

– Słyszałam od paru osób, że znów zaczął popijać.

– To prawdopodobnie sprawka Fiony. Ona z każdego byłaby w stanie zrobić alkoholika.

– Czy także i tym razem nie mógł się zaszyć w jakiejś klinice?

– Mam taką nadzieję. Ale przecież dałby już komuś znać. Minęło tyle czasu.

– Fiona twierdzi, że wtedy też nikomu nie powiedział ani słowa.

– To nie do końca prawda. Mnie powiedział.

– A co wiesz o tym zamieszaniu w Pacific Meadows?

Trigg potrząsnął głową.

– Niewiele. Wiem, że sprawy nie miały się najlepiej. Poradziłem mu, żeby wynajął adwokata, ale on odparł, że jeszcze na to za wcześnie. Coś podejrzewał, ale chciał to najpierw sam sprawdzić.

– Podobno bał się, że Crystal go opuści, gdy sprawa stanie się głośna. – Trigg wrzucił gąbkę do wiaderka. – Może Fiona właśnie na to liczyła – podsumował.


Do biura wróciłam o 11:25. Znalazłam tam Jennifer pochyloną nad szufladą. Miała na sobie spódniczkę tak krótką, że można było bez trudu podziwiać zarys jej pośladków. Jej długie nogi były pięknie opalone dzięki wolnym dniom spędzanym na plaży w towarzystwie przyjaciół.

– Jennifer, naprawdę musisz zacząć nosić dłuższe spódnice – powiedziałam. – Pamiętasz ten wierszyk: „Widzę lampki, widzę świeczki, widzę też twoje majteczki?”.

Wyprostowała się gwałtownie i zaczęła nerwowo obciągać brzeg spódnicy. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że wyglądała na prawdziwie zawstydzoną. Podreptała do biurka ze stukotem klapek na drewnianych podeszwach. Usiadła, odsłaniając nagie uda tak wysoko, że musiałam odwrócić wzrok.

– Były dla mnie jakieś wiadomości? – spytałam.

– Tylko jedna. Pani Purcell powiedziała, że wróciła już do domu i czeka na ciebie o drugiej.

– Kiedy? Dzisiaj czy jutro?

– Och.

– Nie ma sprawy. Dowiem się. Coś jeszcze?

– To. – Podała mi kopertę poczty kurierskiej. Wewnątrz znalazłam podpisaną przez Fionę umowę. Cholera. Już zdążyłam znienawidzić poczucie, że jestem z nią prawnie związana.

– Masz też gościa. To jakaś pani. Wprowadziłam ją do twojego pokoju i poczęstowałam kawą.

To zwróciło moją uwagę.

– Zostawiłaś ją samą w moim pokoju?

– Mam dużo pracy. Nie mogłam tam z nią siedzieć.

– A skąd wiesz, że nie grzebie teraz w moim biurku? – Wiedziałam, że na jej miejscu na pewno bym to zrobiła.

– Raczej nie. Sprawia wrażenie miłej osoby.

Czułam, że jeszcze chwila i eksploduję.

– Ja też sprawiam wrażenie miłej osoby. I co z tego? Jak długo tam siedzi? – Szczerze mówiąc, wyżywałam się na biednej Jennifer za Fionę, ale i tak byłam nieźle wkurzona.

Jennifer skrzywiła się na znak, że mocno się zastanawia.

– Niedługo. Jakieś dwadzieścia minut. Może dłużej.

– Czy to przynajmniej ktoś, kogo znam?

– Chyba tak – odparła słabo. – Nazywa się Mariah jakaś tam. Doszłam po prostu do wniosku, że wygodniej jej będzie czekać na ciebie tam niż tutaj.

– Jennifer, przez ten czas mogła mnie już okraść ze wszystkiego.

– Już mi to mówiłaś. Przepraszam.

– Lepiej nie przepraszaj i nie rób tego więcej. – Ruszyłam korytarzem, lecz spojrzałam na nią raz jeszcze. – I włóż rajstopy – rzuciłam. Kiedy mijałam biurko Idy Ruth, ta unikała mojego wzroku. Bez wątpienia była zachwycona, że nareszcie miałam do czynienia z próbką możliwości Jennifer.

Drzwi mojego pokoju były zamknięte. Kiedy weszłam do środka, zobaczyłam kobietę siedzącą na krześle przeznaczonym dla gości. Pusty kubek po kawie postawiła przed sobą na biurku. Obrzuciłam bacznym spojrzeniem blat i mogłabym przysiąc, że moje dokumenty są lekko przesunięte. Gdy spojrzałam na nią zaskoczona, zwróciła na mnie oczy niebieskie jak u syjamskiego kota.

Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia sześć lat, lecz włosy miała zupełnie siwe. Była bez makijażu, a jej skóra lśniła ciepłym blaskiem przy srebrnych, zaczesanych gładko do tyłu włosach. Miała ładnie zarysowaną szczękę; nos i podbródek zdradzały zdecydowanie, a brwi wznosiły się łagodnym łukiem nad błękitnymi oczami. Spódnica eleganckiego szarego kostiumu była dość krótka, a czarne lśniące rajstopy podkreślały smukłość nóg. Na jednym kolanie miała wyraźną bliznę. Po lewej stronie krzesła postawiła czarny neseser. Wyglądała jak prawniczka z potężnej firmy adwokackiej. Może ktoś postanowił wytoczyć mi proces.

Podeszłam niepewnie do biurka i usiadłam w fotelu. Kobieta zdjęła żakiet i zgrabnym ruchem powiesiła go na oparciu krzesła. Z kształtu mięśni jej ramion wywnioskowałam, że ćwiczy znacznie więcej ode mnie.

– Mariah Talbot – przedstawiła się. Jedwabny top zaszeleścił, gdy pochyliła się, by podać mi rękę. Długie, wypielęgnowane paznokcie pomalowane były lakierem w neutralnym kolorze. Całość stwarzała wrażenie chłodnej, wypracowanej w każdym szczególe elegancji. Jedyną rzucającą się w oczy rzeczą była biała blizna, prawdopodobnie po oparzeniu, na prawym przedramieniu.

– Czy byłyśmy umówione? – spytałam. Nie potrafiłam ukryć nieufności.

– Nie, ale przychodzę tu w sprawie, która na pewno panią zainteresuje – odparła z niezmąconym spokojem. Moja postawa najwyraźniej nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Siedziała niczym uosobienie opanowania, kompetencji, skuteczności i determinacji. Zaciętego wyrazu jej twarzy nie łagodził nawet uśmiech, który zresztą rzadko się na niej pojawiał.

– O co chodzi?

Pochyliła się i położyła przede mną na biurku swoją wizytówkę. MARIAH TALBOT, WYDZIAŁ SPRAW SPECJALNYCH, FIRMA UBEZPIECZENIOWA GUARDIAN, dalej adres i numer telefonu, którymi nie zaprzątałam sobie głowy. Logo firmy przedstawiało czterolistną koniczynę. Na każdym z listków umieszczono napisy: Dom, Auto, Życie i Zdrowie.

– Musimy porozmawiać o człowieku, od którego wynajmuje pani pokój.

– O Henrym?

– O Richardzie Hevenerze.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale tego na pewno nie.

– A o co chodzi?

– Może pani o tym nie wie, ale Richard i Tommy są dwujajowymi bliźniakami.

– Naprawdę? – spytałam, myśląc jednocześnie: A kogóż to do cholery obchodzi?

– I jeszcze jedna rzecz, o której pani pewnie też nie wie. Richard i Tommy zamordowali swoich rodziców w Teksasie w 1983 roku.

Czułam, jak lekko rozchylają mi się wargi, jakbym przygotowywała się do śmiechu na dźwięk puenty świetnego dowcipu.

Połączenie błękitnych oczu i srebrnych włosów było naprawdę uderzające. Nie mogłam od niej oderwać wzroku.

– Wynajęli kogoś, by włamał się do domu – ciągnęła obojętnym tonem. – O ile mi wiadomo, plan polegał na tym, by włamywacz rozpruł sejf i wyszedł z domu z pokaźną ilością gotówki i biżuterii, której wartość oblicza się na blisko milion dolarów. Matka chłopców, Brenda, była starszą z sióstr pochodzących z bardzo zamożnej teksańskiej rodziny Atchesonów. Odziedziczyła oszałamiającą kolekcję biżuterii, którą zapisała w testamencie swojej jedynej siostrze Karen. Te cacka były w rodzinie przekazywane z pokolenia na pokolenie od lat.

Sięgnęła do nesesera i wyjęła duży segregator. Znalazła tam teczkę i wyciągnęła ją w moją stronę.

– To wycinki z gazet. I kopie każdego z dwóch testamentów.

Otworzyłam teczkę i spojrzałam na pierwsze wycinki. Pochodziły z 15, 22 i 29 stycznia 1983 roku. Wszystkie trzy artykuły ilustrowano zdjęciami Richarda i Tommy’ego. Stojąc w towarzystwie adwokata ubranego w trzyczęściowy garnitur, wyglądali bardzo poważnie. Nagłówki głosiły, że bracia przesłuchiwani są w sprawie morderstwa Jareda i Brendy Hevener. Pozostałe artykuły opisywały postępy śledztwa, które ciągnęło się przez rok. Odpuściłam sobie testamenty.

Mariah Talbot mówiła dalej:

– Proszę zauważyć, że w niektórych artykułach pojawia się nazwisko ich ciotki Karen. Włamania dokonał Casey Stoneheart, punk, którego przymykali już sześć razy za różne przestępstwa, począwszy od drobnych kradzieży po podpalenie. To jego specjalność. Jesteśmy przekonani, że otworzył sejf dzięki otrzymanej od braci kombinacji cyfr. Potem wyłączył czujniki dymu i podpalił dom, by zatrzeć ślady zbrodni. Prawdopodobnie – to oczywiście tylko nasze przypuszczenie – miał za to dostać większość biżuterii, którą mógł bez problemu dzięki swoim kontaktom sprzedać. Chłopcy mieli wziąć gotówkę i może kilka bardziej wartościowych precjozów, a potem zwrócić się do firmy ubezpieczeniowej o odszkodowanie za dom, jego zawartość i oczywiście biżuterię. Nie zapominajmy też o samochodach. Pożar zniszczył dwa mercedesy. Państwa Hevener znaleziono związanych i zakneblowanych w sypialni. Zmarli w wyniku zaczadzenia. Na szczęście oszczędzono im śmierci w płomieniach. Nigdzie jednak nie można było znaleźć chłopców. Cudownym zrządzeniem losu obaj wyjechali z miasta i mieli żelazne alibi. – Stoneheart, chłopak, który wykonał brudną robotę, zniknął jakiś czas potem. Prawdopodobnie nie żyje, lecz nie mamy na to żadnych dowodów. Nikt go od tamtej pory nie widział, więc można przypuszczać, że się go pozbyli. Wspólnik zbrodni zawsze stanowi słabe ogniwo w tego typu układach.

– Może się gdzieś zaszył?

– Gdyby tak było, to na pewno skontaktowałby się ze swoją rodziną. To zgraja nieudaczników i lumpów, ale są lojalni do szpiku kości. Nie obeszłoby ich wcale to, co zrobił.

– Skąd pewność, że ta lojalność nie każe im milczeć i nie zdradzać jego kryjówki?

– Szeryf zarządził kontrolę poczty i podsłuch. Proszę mi wierzyć, nie dotarła do nich żadna wiadomość. Ten dzieciak nie potrafi być sam. Gdyby żył, nie mógłby znieść rozstania z rodziną.

Odchrząknęłam.

– Kiedy to się zdarzyło? – Wiedziałam, że już o tym wspominała, ale jakoś to do mnie nie docierało.

– W 1983 roku. W Hatchet w Teksasie. Dość szybko zaczęliśmy podejrzewać chłopców, ale oni byli niezwykle sprytni. Niewiele elementów wskazywało na rolę, jaką w tym wszystkim odegrali… poza tymi oczywistymi. Finansowo stanęli na nogi. To było dla nich lepsze niż wygrana na loterii. Wszyscy wiedzieli, że żyli z rodzicami w zgodzie, nie było żadnych kłótni, nikt nie podnosił w ostatnim czasie sumy ubezpieczenia. Praktycznie nic ich też nie łączyło z Caseyem Stoneheartem. Nie zarejestrowano żadnych rozmów telefonicznych pomiędzy nim i braćmi. Nikt nie podejmował z kont bankowych znaczącej sumy, co mogłoby sugerować zaliczkę dla Caseya. Ten dzieciak był nikim, nie miał nawet własnego konta. Pieniądze trzymał w materacu, najlepszym słomianym banku świata. Chodzili razem do szkoły średniej. Casey rok niżej od braci Hevenerów, ale nic ich bezpośrednio nie łączyło. Nie grali w kręgle w tej samej lidze ani nie trzymali się razem.

Wszystkie moje uczucia dla Tommy’ego wyparowały w jednej chwili.

– A co z testamentem rodziców? Czy jest tam coś ciekawego?

Mariah potrząsnęła głową.

– Nikt nie wprowadzał tam żadnych zmian od czasu powstania tych dokumentów tuż po narodzinach chłopców. Adwokat okazał się pod tym względem trochę opieszały. Bliźniacy osiągnęli pełnoletność i trzeba było dokonać pewnych zmian. Ciotka Karen nadal pozostaje ich prawną opiekunką, gdyby coś przydarzyło się rodzicom.

– Co zwróciło na braci uwagę policji?

– Żaden z nich nie jest dobrym aktorem. Bardzo się starali, ronili łzy, ale widać było, że to tylko na pokaz. W tym czasie obaj nadal mieszkali z rodzicami. Tommy był jednym z tych wiecznych studentów; nie chciał za nic dorosnąć i zacząć żyć na własny rachunek. Richard z kolei uważał się za „przedsiębiorcę”, co oznaczało, że pożyczał pieniądze, by natychmiast je wydać. Jared był oburzony. Nazywał synów pijawkami i miał ich serdecznie dość. Brenda też. Dowiedzieliśmy się o tym później od ich bliskich przyjaciół.

– Rozumiem, że braci postawiono w stan oskarżenia?

Mariah potrząsnęła głową.

– Detektywom nie udało się zebrać dość dowodów, by przekonać prokuratora. Firma ubezpieczeniowa oczywiście nie chciała wypłacić odszkodowania, ale chłopcy oddali sprawę do sądu i zmusili ją do podjęcia odpowiednich kroków. Ponieważ nie zostali aresztowani, oskarżeni ani skazani, firma Guardian nie miała wyjścia – musiała zapłacić.

– Ile?

– Po dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dwie polisy na życie. Ubezpieczenie za dom i samochody zamknęło się w kwocie blisko siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Proszę nie zapominać, że mówimy o Teksasie. Wartość nieruchomości jest znacznie niższa niż tutaj. Poza tym mimo niewątpliwego talentu do interesów Jared nigdy nie zdołał zbić prawdziwej fortuny. Wiele transakcji zawierał bez wątpienia pod stołem, więc trudno mówić o udokumentowanych dochodach. Jeśli jednak do ubezpieczenia dodamy gotówkę z sejfu – a było tam blisko sto tysięcy – i biżuterię, widać jasno, że chłopcy nieźle się obłowili. Firma Guardian i Karen Atcheson, ciotka chłopców, przygotowują się do procesu, by odzyskać utracone pieniądze. Jesteśmy przekonani, że bracia nadal mają biżuterię, ale ciężko będzie to udowodnić. Mnie powierzono przeprowadzenie wstępnego dochodzenia.

– Dlaczego dopiero teraz, skoro morderstwo popełniono trzy lata temu? Wiem, że w sprawach cywilnych o wiele łatwiej o dowody, ale i tak musicie się nimi wykazać.

– Pojawił się informator… ale boi się mówić. To bardzo delikatna sprawa. Sam jest podpalaczem, zawodowcem, który dwa razy rozmawiał z Caseyem – raz przed podpaleniem, a drugi zaraz po. Casey korzystał z jego doświadczeń, bo zadanie trochę go przerosło. W swojej żałosnej karierze nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił.

– A co wspólnik dostał w zamian?

– Część łupu Caseya. Kiedy dowiedział się o zabójstwie, nie chciał się do niczego przyznać. Bał się, że go w to wrobią albo – co gorsza – że bracia go zabiją. Teraz zdecydował się mówić i dlatego sądzimy, że powinniśmy spróbować.

– Dlaczego nie pójdzie na policję?

– Pójdzie, jeśli firma Guardian przedstawi dowody.

Odsunęłam od siebie teczkę.

– A w jakiej sprawie przychodzi pani do mnie?

Mariah uśmiechnęła się pod nosem, jakby rozbawiona moim pytaniem.

– Trochę tu węszyłam. Wygląda na to, że pieniążki się kończą i bracia zaczynają sobie skakać do oczu. Szczerze mówiąc, liczyliśmy na to, że kiedyś zaczną mieć problemy z forsą. Dlatego Richard zgodził się wynająć pani biuro, jeśli jeszcze sama pani na to nie wpadła. Zaproponowała mu pani czynsz za sześć miesięcy z góry, a on bardzo potrzebuje gotówki.

– Skąd pani o tym wie?

– Podstawiliśmy innego kandydata, pisarza szukającego spokojnego miejsca z dala od domu. Odrzucając jego kandydaturę, Richard wspomniał o gotówce, jaką ma dostać. Spory między braćmi mogą okazać się dla nas niezwykle korzystne. Zawsze miałam nadzieję, że jeden z nich się załamie i wsypie drugiego. Tropimy ich od trzech lat i teraz jesteśmy już bardzo blisko.

– A co to ma wspólnego ze mną?

– Chcielibyśmy, żeby pani dla nas pracowała.

– Jak?

– Mogłaby pani wspomnieć o pewnym paserze w Los Angeles. To jubiler. Jego interes jest niby legalny, ale pod tą przykrywką zajmuje się paserstwem. Interesują go kradzione precjoza, pod warunkiem że ich jakość lub ilość warte są ryzyka. Kiedy braciom zacznie brakować pieniędzy, być może zapragną sięgnąć do zapasów, bo chyba ich jeszcze nie naruszyli.

– Ale od pasera dostaną znacznie mniej, niż te rzeczy są warte.

– Co innego mogą zrobić?

– Być może powinni spróbować sprzedać je na aukcji, w domu Sotheby albo Christie?

– Tam wymagaliby dokumentu potwierdzającego, że te precjoza rzeczywiście do nich należą, a tego przecież nie mogą dostarczyć. Mogą też spróbować je sprzedać osobie prywatnej i dlatego postanowiliśmy trochę ich pogonić.

– Przekażę im więc informacje o jubilerze i co wtedy?

– Poczekamy, czy chwycą przynętę, a potem ich przygwoździmy. Prokurator okręgowy z Houston rozmawiał już z tutejszym i są gotowi do gry. Kiedy będziemy wiedzieli, że biżuteria jest w domu braci, zdobędziemy nakaz i wejdziemy do środka.

– Na jakiej podstawie?

– Będziemy mieli pasera, a on przynajmniej część kolekcji. Braciom ciężko się będzie z tego wytłumaczyć.

– A jeśli się z nim nie skontaktują?

– Opracowaliśmy też inny plan, którego na razie wolałabym nie zdradzać. Może chce pani obejrzeć tę biżuterię? – Raz jeszcze sięgnęła do nesesera, tym razem po mniejszy segregator ze zdjęciami. Wyjmowała jedno po drugim i kładła przede mną na biurku, krótko opisując przedstawione na zdjęciu cacko. – Naszyjnik z brylantów wart sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Bransoletka z brylantów i szafirów w stylu art deco – dwadzieścia cztery tysiące. Pierścionek z brylantem o masie 7,63 karata. Wartość sześćdziesiąt cztery tysiące. I jeszcze to: naszyjnik z osiemdziesięciu sześciu brylantów. Gdzieś pomiędzy czterdziestoma trzema a pięćdziesięcioma tysiącami. Przepraszam za jakość tych zdjęć. To polaroidy. Wszystkie dobre odbitki krążą po południowej Kalifornii. – Skończyła rozkładać zdjęcia. Recytowała ceny jak akwizytor wędrujący z towarem od drzwi do drzwi.

– Skąd pewność, że jeszcze je mają?

– Mamy ku temu pewne podstawy – odparła. – Wiemy, że nabyli sejf. Zainstalowali go w domu, żeby móc się nawzajem obserwować. Problem polega jednak na tym, że nie mamy żadnych podstaw prawnych, żeby tam wejść.

– To zabawne. Byłam tam wczoraj wieczorem.

– Jak się to pani udało?

– Richard wyjechał. Tommy zaprosił mnie i oprowadził po domu.

– Nie zauważyła pani jednak sejfu.

– Niestety, nie. Nie ma tam prawie mebli, ściany są puste. Mogę pani tylko powiedzieć, że alarm nie działa. Podobno Richard tak często go uruchamiał, że w końcu postanowili wszystko rozłączyć. Teraz jest już tylko ozdobą w oknach.

– To interesujące. Będę musiała to przemyśleć. Kiedy się pani znów z nim spotka?

– Nie zamierzam się już wcale z nim spotykać! Po tym co mi pani powiedziała?

– Szkoda. Mogłaby nam pani bardzo pomóc. Tommy nieraz interesował się już kobietami, ale Richard zawsze wszystko ucinał. Nie ufa swojemu braciszkowi, który bardzo lubi mówić. Richard chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielkie zagrożenie pani sobą przedstawia.

– Ja?

– Oczywiście. Tommy panią podrywa, a to daje pani władzę. Niewielką, ale zawsze. Ma pani dostęp do domu.

– Nie zamierzam się tam zakradać i węszyć. Po co miałabym jeszcze raz oglądać dom? A poza tym, nawet gdyby udało mi się znaleźć sejf, i tak nie miałabym pojęcia, jak go otworzyć.

– Wcale byśmy tego od pani nie wymagali. Zależy nam tylko na tym, by go zlokalizować, a to chyba nie jest takie trudne. Nie chcemy, żeby chłopcy pozbyli się zawartości, zanim zdobędziemy nakaz rewizji.

Zastanowiłam się przez chwilę.

– Nie zrobię niczego, co jest sprzeczne z prawem.

Mariah uśmiechnęła się.

– Proszę dać sobie z tym spokój. Z tego co wiemy, wynika jasno, że kiedy trzeba, gotowa jest pani trochę to prawo obejść.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.

– Sprawdziliście mnie?

– Musieliśmy wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Prosimy panią tylko o przekazanie informacji o paserze z Los Angeles.

– Nie podoba mi się to. Za duże ryzyko.

– Nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Zgadza się?

– Może dla pani.

– Powiedziałam już, że wynagrodzimy poświęcony dla nas czas.

– Nie chodzi o pieniądze. Nie mam zamiaru dawać dupy, żebyście mogli przygwoździć braciszków. Jestem wielką fanką sprawiedliwości, ale nie zamierzam płacić za jej wymierzenie własnym ciałem.

– Nikt panią nie prosi o to, żeby poszła z nim do łóżka. Pani życie osobiste pozostaje pani wyłączną sprawą. – Urwała nagle. Sama często stosuję tę sztuczkę, dając rozmówcy czas na przemyślenie sprawy.

Ujęłam ołówek w dwa palce i zaczęłam nim lekko uderzać o blat biurka.

– Zastanowię się nad tym i dam pani znać.

– Byle nie za długo. – Położyła na biurku karteczkę z nazwiskiem i adresem. – To nazwisko tego jubilera. Sposób przekazania tej informacji pozostawiam już wyłącznie pani. Może nam pani wystawić rachunek za poświęcony sprawie czas i benzynę. Jeśli uzna pani, że nie chce nam pomóc, trudno. Ufamy jednak, że nie wspomni pani o tym nikomu.

Wzięłam kartkę do ręki i spojrzałam na nazwisko.

– Pod jakim numerem mogę panią znaleźć?

– Będę stale w ruchu. W nagłych wypadkach może pani zadzwonić pod numer z mojej wizytówki, ale lepiej będzie, jeśli to ja się do pani odezwę za parę dni, by sprawdzić, jak się sprawy mają. Nie chcę, żeby chłopcy dowiedzieli się o mojej obecności w mieście. Depczę im po piętach od lat, a z tymi włosami na pewno rzucam się w oczy. Jeśli dowiedzą się o naszej rozmowie, będzie pani miała kłopoty, więc proszę na siebie uważać.

Загрузка...