17

Większą część środy poświęciłam na porządkowanie spraw. O szóstej rano mimo nadciągającego deszczu udało mi się przebiec pięć kilometrów, po czym zaliczyłam jeszcze wizytę w siłowni. Po powrocie do domu wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie i już o 9:15 byłam w biurze. Zaraz też zajęłam się stosem papierów, który zgromadził się na biurku. Wśród nich znalazły się również moje prywatne rachunki, które zapłaciłam z poczuciem triumfu. Lubię trzymać wygłodniałe wilki z dala od drzwi.

Dwa razy siadałam przy maszynie, żeby przygotować ostatni raport dla Fiony, gdyż doszłam do wniosku, że dobrze będzie się wreszcie z tym uporać i wysłać raport pocztą. I tu pojawił się mały problem. Poprzedni raport i rachunek wręczyłam jej przecież dopiero wczoraj, zabrakło mi więc informacji, którymi mogłabym ją zasypać. I szczerze mówiąc, zabrakło mi też gotówki. Stwierdziłam, że policzenie czasu, jaki spędziłam, czekając na wyciągnięcie mercedesa z jeziora, będzie stanowczo nie na miejscu. Jako, że otrzymaną od niej zaliczkę przekazałam w całości braciom Hevener, pozostałe tysiąc siedemdziesiąt pięć dolarów, jakie byłam jej winna, będę musiała podjąć z konta. Jego stan opiewał tylko na czterysta dwadzieścia dwa dolary. Mam oczywiście sporo oszczędności, ale nie chciałam ich naruszać. Poza tym nadal miałam szczerą nadzieję, że Fiona powodowana wdzięcznością za szybkie efekty mojej pracy postanowi wspaniałomyślnie zrezygnować ze zwrotu nadwyżki. Wynajęła mnie przecież, żebym odnalazła Dowa, a ja znalazłam go szybciej, niż którakolwiek z nas podejrzewała, choć niekoniecznie w stanie, jakiego można by sobie życzyć. Nic nie mogłam na to poradzić, ale miałam nadzieję na dowód wdzięczności opiewający na sumę ponad tysiąca dolarów. Ha, ha, ha – już słyszałam jej śmiech.

Zastanawiałam się też, czy nie zadzwonić z kondolencjami do Crystal, ale nie mogłam się do tego zmusić. Nie byłam przecież przyjaciółką domu i bałam się, że mój telefon zostanie odebrany jako akt chorobliwej ciekawości, co oczywiście było zgodne z prawdą.

Tuż po lunchu rozłożyłam teczkę, którą zostawiła mi Mariah Talbot. Obejrzałam oba testamenty i przekonałam się na własne oczy, że cała biżuteria należąca do rodziny Atchesonów powinna trafić w ręce siostry Brendy, Karen. Przeczytałam też dokładnie wszystkie wycinki z gazet. Hatchet w stanie Teksas leżało jakieś sto kilometrów od Houston i liczyło dwa tysiące osiemset mieszkańców. W całej historii miasteczka popełniono tylko jedno morderstwo: w 1906 roku kobieta zabiła męża we śnie polanem, wymierzając mu sześć ciosów w czaszkę. Zrobiła to, gdyż wcześniej upił się o jeden raz za dużo, wybił jej zęby, podbił oczy i złamał nos. Zadowolona ze swego czynu kobieta wrzuciła potem polano do pieca i zagotowała wodę na herbatę.

Tragiczna śmierć Jareda i Brendy Heyenerów trafiła na nagłówki gazet aż po Amarillo, gdzie Brenda urodziła się i wychowała. Zgodnie z doniesieniami, ich ciała znaleziono na pogorzelisku na drugi dzień po pożarze. Ogień natychmiast ogarnął cały dom, karmiony łatwopalnymi substancjami. Ochotniczą straż pożarną wezwano o l:06 nad ranem. Na miejscu zjawiła się po siedemnastu minutach. W tym czasie płomienie szalały już w całym domu, a strażacy skoncentrowali wysiłki na powstrzymaniu ognia, by nie rozprzestrzenił się na sąsiednie posiadłości. Szybko się zorientowano, że nieznany jest los rodziny Heyenerów. Początkowo obawiano się, że pożar zaskoczył we śnie całą czwórkę. Jednak później wyszło na jaw, że Tommy Hevener pojechał do San Antonio odwiedzić przyjaciół. Udało mu się dość szybko skontaktować z Richardem, który podróżował po południowej Francji.

Pierwsze doniesienia prasowe przepełniało przerażenie z powodu tak tragicznej śmierci szanowanych mieszkańców miasteczka i współczucie dla synów, którzy ponieśli tak straszną stratę. Zamieszczono też długie artykuły biograficzne o Brendzie i Jaredzie: opisywano jej pracę na rzecz społeczności i jego sukcesy w świecie interesów. Na pogrzebie zjawiły się tłumy ludzi; orszak ciągnął się przez parę przecznic. Zrobione na cmentarzu zdjęcia ukazywały dwie trumny tonące w powodzi kwiatów i Richarda ze schyloną głową. Tommy wpatrywał się w grób z wyrazem rozpaczy na twarzy. Zdolności aktorskie chłopców nie zrobiły na Mariah wrażenia, ale ich smutek można było uznać za płynący ze szczerego, udręczonego serca.

Po paru dniach zidentyfikowano zapalnik i substancje łatwopalne i powiązano je z Caseyem Stonehartem. Dwudziestotrzyletni przestępca nie okazał się zbyt bystry, gdyż potrzebne mu materiały nabył w miasteczku oddalonym o zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów. Kryminalna przeszłość i mocno wątpliwa inteligencja chłopaka szybko skłoniły policję do wysnucia wniosku, że nie mógł działać sam. Zdecydowanie nie był na tyle bystry, by samodzielnie opracować i wprowadzić w życie taki plan. W ciągu następnych sześciu miesięcy ton artykułów uległ zmianie. Do wyników śledztwa podchodzono coraz bardziej sceptycznie i zaczęto powoli rozważać możliwość ewentualnego udziału braci. Oni ze swej strony ostro protestowali i zaprzeczali, deklarując swoją niewinność. Stojące na straży prawa władze i szef straży pożarnej odpowiedzieli na to całą serią wyważonych oświadczeń. Przygotowali je bardzo starannie w nadziei, że gdyby ich podejrzenia okazały się fałszywe, unikną procesu o zniesławienie. Całe to zamieszanie trwało przez parę tygodni, po czym ucichło. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś dodatkowe informacje, lecz większość późniejszych doniesień powtarzała jedynie to, co wszyscy już wiedzieli. Caseyowi Stonehartowi nie poświęcono zbyt wiele miejsca w gazetach. Od czasu do czasu zastawiano się jedynie, gdzie też może się podziewać.

Czytając między wierszami, można było wyraźnie wyczuć narastające wśród urzędników państwowych napięcie. Prokuratora okręgowego oskarżono o nieudolność. Pracował w coraz większym stresie i w końcu został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska. Pomimo rozpoczęcia drugiego, jeszcze bardziej drobiazgowego śledztwa, nie znaleziono żadnych dowodów. W stan oskarżenia postawiono oficjalnie Caseya Stoneharta, in absentia, lecz Tommy i Richard Hevenerowie uniknęli publicznego upokorzenia. Jakiś rok później dwa krótkie artykuły doniosły o procesie, który wytoczyli firmie Guardian Casualty, próbując odebrać należne im odszkodowanie. Sześć miesięcy później wspomniano przelotnie o zakończeniu procesu i podziale majątku. Cóż za przygnębiający splot wydarzeń. Przerzuciłam artykuły jeszcze raz, by się upewnić, że niczego nie pominęłam.

Cała ta historia napełniła mnie niepokojem. Czułam, jak drzemiący we mnie Zamaskowany Mściciel szykuje się do walki, gotów wymierzyć sprawiedliwość i wyrównać rachunki. Jednocześnie nie mogłam zapomnieć o zarzutach Henry’ego. Przyznaję, że jestem (czasami) narwana i nie mogę znieść systemu, który nakazuje grać według ściśle określonych reguł. Nie oznacza to wcale, że nie darzę należnym szacunkiem prawa i porządku. Wręcz przeciwnie. Irytuje mnie tylko to, że przestępcy mają tyle praw, podczas gdy ich ofiary mogą liczyć na tak niewiele. Ściganie łajdaków w sądach nie tylko kosztuje fortunę; nie gwarantuje też, że sprawiedliwości stanie się zadość. Nawet jeśli walka zakończy się sukcesem, to ciężko wywalczony wyrok dla jakiegoś bandyty nie przywróci życia osobom przez niego zamordowanym. Choć nie znoszę podchodzić do życia w sposób praktyczny i uporządkowany, zaczęłam się skłaniać ku racjom Henry’ego. Postanowiłam, że tę sprawę pozostawię własnemu biegowi.

Wyszłam z biura tuż przed trzecią i piechotą udałam się do banku. Na szczęście czek, który wypisałam dla Hevener Properties, jeszcze nie został zrealizowany. Może Richard zbierał czeki od wszystkich swoich najemców i dopiero potem pobierał gotówkę. Zablokowałam wypłatę, wróciłam do biura i napisałam do Richarda krótki liścik z przeprosinami. Wyjaśniłam mu, że z przyczyn niezależnych ode mnie i ostatecznie zdecydowałam się nie wynajmować od niego biura. Mając mój podpis na umowie, mógł mnie równie dobrze podać do sądu. Nie sądziłam jednak, by to zrobił. W swojej sytuacji na pewno wolał unikać sporów prawnych. O wpół do szóstej skończyłam pracę. Po drodze do domu przejechałam koło poczty i wrzuciłam list do skrzynki. Do domu dotarłam jakieś dwanaście minut później. Nie muszę dodawać, że było mi o wiele lżej na duszy.

Zanim weszłam do siebie, przeszłam przez podwórko i zajrzałam do Henry’ego. Chciałam mu powiedzieć, że postanowiłam posłuchać jego rady. Rezygnując z podjęcia się tej sprawy, postanowiłam, że oddam mu sprawiedliwość i przyznam, że to on poruszył we mnie resztki zdrowego rozsądku. W kuchni paliło się światło. Zapukałam lekko w szybę. Henry się nie pojawił. Nie było słychać jego pianina, nikt się w środku nie ruszał. Wyczułam w powietrzu smakowity zapach gulaszu, więc doszłam do wniosku, że nie mógł wyjść na długo.

Wróciłam do siebie, zapaliłam lampkę na biurku i rzuciłam torbę na stołek w kuchni. Zebrałam rozsypaną na podłodze pocztę. Znalazłam tam wyłącznie reklamy, które szybko wrzuciłam do kosza. Światełko na automatycznej sekretarce migotało wesoło. Wcisnęłam guzik odtwarzania.

Tommy Hevener.

– Cześć, to ja. Myślałem o tobie. Może uda mi się złapać cię później. Zadzwoń, kiedy wrócisz.

Szybko wykasowałem wiadomość, żałując z całego serca, że nie mogę tego samego zrobić z Tommym.

Poszłam do kuchni. W sobotę otworzyłam ostatnią puszkę zupy pomidorowej, wiedziałam więc, że w domu nie ma już nic do jedzenia. Sprawdziłam jednak zawartość szafek i lodówki. Niestety, nie widziałam nigdy przepisu, który wymagałby użycia dwóch opakowań sosu sojowego, filiżanki oliwy z oliwek, chrupek, pasty z anchois, syropu klonowego i sześciu zwiędłych marchewek ze smutnymi resztkami natki, która wyglądała jak przerzedzone, zielone włosy. Zdolna pani domu na pewno przyrządziłaby z tych składników coś bardzo smakowitego, ale ja musiałam się poddać. Raz jeszcze zarzuciłam torbę na ramię i wyszłam z domu. Kolacja u Rosie – cóż za miła odmiana.

Wieczorne powietrze było wilgotne i pachniało piwnicą. Z małymi przerwami padało już od sześciu dni. Nawet ci, którzy początkowo cieszyli się ze zmiany pogody, przeklinali teraz pod nosem dokuczliwe krople. Ziemia przypominała gąbkę, a strumienie niebezpiecznie sięgały brzegów. Jeśli wkrótce nie przestanie padać, położone niżej tereny lada moment mogą zostać zalane. Część polnych dróg pokrywał już muł, a niewidoczne pod wodą kamienie stanowiły zagrożenie dla kierowców.

W spokojnej zazwyczaj restauracji przy barze kłębił się spory tłumek. Zwabieni przez happy hour klienci znikną jednak o siódmej, gdy ceny drinków znów pójdą w górę. Podniesione głosy współgrały znakomicie z panującą w mieście atmosferą. Ludzie mieli już dość parasoli, przemoczonych butów i zarodników grzybów, które wywoływały gwałtowne ataki alergii, blokowały nosy i zatoki.

Oparłam parasol w kącie przy drzwiach, zrzuciłam pelerynę i otrząsnęłam ją z wody. Zachowując pozory dobrego wychowania, zupełnie niepotrzebnie wytarłam buty o wycieraczkę. Przechodząc przez wewnętrzne drzwi, zauważyłam siedzącego samotnie przy stoliku Tommy’ego Hevenera. Poczułam się nagle osaczona. Jak mam się go pozbyć i na dobre wyrzucić z mojego życia? Popijał spokojnie martini i kiedy mnie dostrzegł, trzymał właśnie przy ustach brzeg szerokiego kieliszka. Stanęłam jak wryta, bo drugą osobą, którą zauważyłam, była siedząca w boksie w głębi Mariah Talbot. Adrenalina szalała w moich żyłach niczym speed. Swoje niezwykłe srebrne włosy Mariah schowała pod ciemną peruką, a niebieskie oczy zasłoniła okularami w dużych plastikowych oprawkach. W obszernym płaszczu przeciwdeszczowym wyglądała na kobietę o sporej tuszy. Jeśli ktoś nie zwrócił uwagi na szlachetne rysy jej twarzy, mógł dojść do wniosku, że ma do czynienia z zaniedbaną, przedwcześnie postarzałą kobietą. W takim tłumie na pewno nie rzucała się w oczy. Tommy nie mógł się jej tu spodziewać, ale gdyby spojrzał w jej kierunku, mógłby ją rozpoznać. Trudno przecież ukryć tak klasyczną urodę. Mariah na mój widok natychmiast wstała i zajęła miejsce po drugiej stronie stołu, odwracając się do nas tyłem. Miałam tylko nadzieję, że wyraz mojej twarzy nie zmienił się nagle, ale nie byłam pewna, czy udało mi się ukryć zdumienie. Spojrzałam znów na Tommy’ego. Patrzył na mnie trochę podejrzliwie, jakby wyczuwał moje zaskoczenie. Odwrócił się na krześle i rzucił uważne spojrzenie w głąb sali. Szybko podeszłam do jego stolika i usiadłam. Lekko dotknęłam jego dłoni.

– Przepraszam za wczoraj. Byłam okropna.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Nie przejmuj się. To moja wina. – Akcent rodem z Teksasu, który dwa dni temu uznałam za uroczy, teraz zaczynał mnie denerwować. Tommy miał na sobie popielaty sweter z kaszmiru, który doskonale podkreślał jego ogniste włosy i zielone oczy. Patrząc mi prosto w oczy, wziął mnie za rękę i pocałował wnętrze dłoni. Omal nie zadrżałam, lecz nie z podniecenia, tylko ze strachu. To, co kiedyś wydawało się tak uwodzicielskie, teraz było tylko tanią gierką. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest przystojny i odgrywał nieśmiałego chłopaka z prowincji, bo to jeszcze dodawało mu uroku. Niestety, ja teraz wiedziałam o nim zbyt wiele, a jego męska siła wydała mi się tylko czystą manipulacją. Uświadomiłam sobie nagle, że od pierwszej chwili chciał być górą, pragnął dominować, a wszystko zaczęło się od mojej odmowy wypicia piwa. Zaproponował mi pepsi light i otworzył puszkę, zanim zdążyłam odmówić. Wybrałam linię najmniejszego oporu, a on od razu przejął kontrolę. Potem wszystko szło już gładko i po jego myśli. Zaskarbił sobie moją sympatię, opowiadając o tragicznej śmierci rodziców, a potem rzucił uwagę na temat nadętych kobiet z Kalifornii. Bardzo szybko postanowiłam wyprowadzić go z błędu. Jego ostatni ruch był bardzo sprytny. Jakich facetów wolisz? Dużo młodszych czy dużo starszych? Nie mogłam uwierzyć, że dałam się podejść tak łatwo.

Kątem oka zauważyłam, że Mariah wstaje od stołu i idzie do toalety. Oparłam brodę na dłoni.

– Masz trochę czasu? Moglibyśmy wpaść na kolację do restauracji przy plaży albo gdzieś indziej…

– Postaw mi najpierw drinka, to pogadamy.

Wskazałam palcem jego kieliszek.

– Co pijesz?

– Martini. – Podniósł kieliszek i zsunął oliwkę na wyciągnięty język.

Wzięłam kieliszek i wstałam.

– Zaraz wracam.

Kiedy przechodziłam obok niego, wyciągnął rękę, żeby mnie zatrzymać. Spojrzałam na jego uniesioną twarz. Poczułam zapach płynu po goleniu i ciepłą dłoń spoczywającą władczo na moich pośladkach. Wysunęłam się zręcznie i pochyliłam w jego stronę.

– Nie bądź niegrzecznym chłopcem – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to lekko i figlarnie.

– Ja jestem niegrzecznym chłopcem – odparł niskim, pewnym siebie tonem. – Myślałem, że właśnie to ci się we mnie podoba.

– Nie byłabym taka pewna.

Podeszłam do baru, gdzie zwijał się William, nalewając piwo i mieszając drinki. Zamówiłam dwa martini. Wymieniliśmy mało ważne uwagi, gdy wlewał do shakera wódkę i dodawał odrobinę wermutu. Postawił na blacie dwa szerokie schłodzone kieliszki.

– Możesz coś dla mnie zrobić? Kiedy skończysz, zanieś, proszę, kieliszki do tego chłopaka w szarym swetrze. Powiedz mu, że poszłam do toalety i zaraz wrócę. Nie musi na mnie czekać z piciem.

– Z przyjemnością – odparł William. Położył na tacy dwie podstawki, ustawił na nich martini i wyszedł zza baru.

Skierowałam się do toalety pachnącej środkiem dezynfekującym. Wiedziałam z przykrego doświadczenia, że drewniana deska w jedynej kabinie jest popękana i szczypie w pośladki, gdy się na niej siada. Mariah stała przy umywalce i poprawiała przed lustrem perukę. Obok umywalki stał duży plastikowy kosz na śmieci, a zakratowane okno wychodziło na niewielkie podwórko na tyłach restauracji. Z bliska zauważyłam, że pod płaszczem przeciwdeszczowym Mariah ma na sobie gruby sweter i szerokie niebieskie spodnie z wszytą przy pasku pogrubiającą poduszką. Stroju dopełniały mokasyny marki Birkenstock i białe skarpetki. Co za szyk.

– I co o tym myślisz? – spytała.

– To przebranie jest do niczego. Widziałam cię tylko raz w życiu i rozpoznałam bez trudu zaraz po wejściu.

Wyjęła z torebki grzebień z dużymi zębami i zaczęła podnosić pasma na czubku głowy, by fryzura wydała się wyższa.

– Cholera. Kosztowała fortunę, a nawet nie jest z prawdziwych włosów.

– Co ty tutaj robisz? Czy wiesz, że o mało wszystkiego nie spaprałaś?

– Nawet mi nie mów. Te moje wspaniałe pomysły! – rzuciła z westchnieniem. – Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale stale odzywała się sekretarka. Nie chciałam zostawiać wiadomości. Nigdy nie wiadomo, kto może jej przypadkiem wysłuchać. Nie chciałam ryzykować, że Tommy usłyszy mój głos. Uznałam, że łatwiej będzie namierzyć cię tutaj. Weszłam przekonana, że jestem zupełnie bezpieczna, i nagle widzę go przy stoliku. Myślałam, że dostanę zawału.

– Nie tylko ty. Jak to się stało, że cię nie zauważył?

– Nawet nie pytaj. Miałam szczęście. Szukał czegoś w płaszczu, więc udałam, że dostrzegłam znajomego i szybko przeszłam do boksu w głębi. Siedziałam tam przez piętnaście minut, planując ucieczkę przez kuchnię. Nagle podniosłam wzrok i zobaczyłam ciebie. Możesz go stąd jakoś wyprowadzić?

– Postaram się, ale nie podoba mi się to. Wczoraj wieczorem przyszedł do mnie do domu. Nie wpuściłam go do środka, ale on jest strasznie namolny. Próbuję go jakoś zbyć, a teraz muszę zacząć go uwodzić, żeby ratować twój tyłek.

– Nie ma lekko. – Poprawiła parę pasemek sztucznych włosów i uśmiechnęła się do siebie. – Mam dobre wiadomości. Bracia wyczerpali kredyt na wszystkich kartach. Mają po osiem kart i teraz muszą płacić osiemnaście procent odsetek za niezapłacone rachunki. Oszczędzają na potęgę, żeby tylko jakoś przeżyć. Mają drogie zegarki, fantastyczne samochody. Sama hipoteka za ten koszmarny dom wynosi tysiąc pięćset dolców miesięcznie. Grunt pali im się pod nogami.

– Są zrujnowani?

– Będą, jeśli nie zaczną szybko działać. – Spojrzała na mnie w lustrze. Peruka i niedbały strój sprawiły, że wyglądała okropnie, nie przypominając w niczym chłodnej, eleganckiej profesjonalistki, która zjawiła się u mnie w biurze. Może nie do końca doceniłam jej możliwości.

– Podejrzewam, że nie miałaś okazji wspomnieć Tommy’emu o tym paserze.

– Nie zrobię tego. Naprawdę nie mogę ci pomóc. Przykro mi.

– Nie przejmuj się. – Schowała grzebień i odwróciła się w moją stronę. – Dopadnę tych pieprzonych drani i bez twojej pomocy.

– Dlaczego traktujesz to tak osobiście?

– Morderstwo jest zawsze sprawą osobistą. Nigdy nie mogę się z tym pogodzić, gdy takim facetom zbrodnia uchodzi na sucho. A poza tym firma obiecała mi sporą premię, jeśli zdołam ich przygwoździć. – Jej ukryte za okularami oczy lśniły zimnym błękitem. Skinęła głową w stronę drzwi. – Lepiej już idź. Książę z bajki czeka.

Wyszłam z toalety prosto w hałas wywołany sporymi dawkami alkoholu. W mrocznej sali wisiały chmury dymu z papierosów. Czułam się tak, jakby nie było mnie tu całą godzinę, lecz rzut oka na zegarek potwierdził, że minęło niecałe dziesięć minut. Utorowałam sobie drogę przez tłum i wróciłam do stolika, gdzie czekał na mnie Tommy. Dosiadł się do niego Henry i popijał swojego ulubionego black jacka z lodem. Łokcie opierał na szarej kopercie. Ciekawe, czy chciał zabrać się zaraz potem do pracy. Poczułam nagły przypływ nadziei. Jego obecność ocali mnie przynajmniej od zbytniej poufałości.

Usiadłam na krześle.

– Witaj, Henry. Pukałam do ciebie wcześniej, ale bez skutku. – W moim głosie słychać było sztuczne ożywienie, ale nic nie mogłam na to poradzić.

– Musiałem wyskoczyć na targ. Zabrakło mi pietruszki do gulaszu.

– Gulasz Henry’ego stał się już legendą – rzuciłam w kierunku Tommy’ego, lecz nie mogłam mu spojrzeć w oczy. Wypiłam łyk martini, po czym lekko drżącą ręką odstawiłam kieliszek. Oblizałam dłoń w miejscu, gdzie odrobina alkoholu przelała się przez brzeg.

Wymieniliśmy z Henrym krótkie spojrzenie. Wiedziałam, co knuje. Czuł się za mnie odpowiedzialny. Nie miał zamiaru pozostawiać mnie sam na sam z niebezpiecznym przeciwnikiem. Zamyślony spojrzał na swoją szklaneczkę.

– A tak przy okazji – powiedział – sprawdziłem tę sprawę, o której wspominałaś.

– Ach tak – odparłam myśląc: sprawę? Jaką sprawę?

– Facet, z którym chcesz się skontaktować, to Cyril Lambrou w Klinger Building przy Spring Street w centrum Los Angeles. Kobieta, z która rozmawiałem, sprzedała mu część starej biżuterii po matce. Rzadko ją nosiła i miała już dość płacenia zawrotnych sum za ubezpieczenie.

Poczułam się przez chwilę tak, jakbym opuściła swoje ciało. Nie mogłam uwierzyć, że Henry to robi. Przed chwilą wycofałam się ze współpracy z Mariah, a on nagle zarzuca przynętę. Postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Wiedziałam, dlaczego tak postąpił. Jeśli nazwisko jubilera padnie z jego ust, nie można będzie potem zwalić winy na mnie, gdyby wszystko się wydało. Wczorajszy wieczór spędzili razem. Tommy na pewno mu zaufa. Wszyscy obdarzali Henry’go zaufaniem, bo on zawsze mówił prawdę i był uczciwy jak nikt.

– Rozumiem ją – odparłam. – Sama płacę fortunę firmie ubezpieczeniowej, a mogłabym znacznie lepiej spożytkować te pieniądze. – Mój głos zabrzmiał głucho. Wysunęłam dłoń spod ręki Tommy’ego, pragnąc wypić jeszcze jeden łyk martini. Uświadomiłam sobie jednak, że cała drżę i nie uda mi się podnieść kieliszka bez zwracania na siebie uwagi. Wsunęłam więc dłoń pod udo. Nawet przez materiał dżinsów czułam, że jest lodowata.

Tymczasem Henry ciągnął dalej niczym największy oszust świata:

– Zadzwoniłem do tego faceta i opisałem mu brylant. Nie chciał decydować się przez telefon, ale sprawiał wrażenie zainteresowanego. Wiem, że nie chcesz oddawać tego pierścionka za pół darmo, ale musisz podejść do sprawy realistycznie. Nigdy nie dostaniesz tyle, ile jest w istocie wart, ale ten jubiler może się okazać znacznie hojniejszy od innych. Chyba chce zatrzymać ten pierścionek dla siebie, więc warto spróbować.

Z jego słów spróbowałam odtworzyć wymyśloną przez niego historię. Domyśliłam się, że jestem w posiadaniu cennego pierścionka z brylantem należącego niegdyś do mojej matki i próbuję go sprzedać. Najwyraźniej zwróciłam się do Henry’ego po radę, a on zasięgnął w tej sprawie języka. Jak dotąd szło nieźle, ale nie należy przeciągać struny. Pomyślałam, że możemy jeszcze rozegrać parę rundek, ale potem należy zamknąć sprawę. Przeciąganie kłamstwa w nieskończoność może się bardzo źle skończyć.

Zaschło mi w ustach. Ile? Odchrząknęłam i spróbowałam raz jeszcze.

– Ile? Rzucił jakąś sumę?

– Coś pomiędzy ośmioma a dziesięcioma tysiącami dolarów. Powiedział, że to zależy od kamienia i od tego, czy będzie mógł odsprzedać pierścionek dalej, ale zaklinał się, że potraktuje transakcję uczciwie.

– Pierścionek wart jest pięć razy tyle – powiedziałam ze złością. Wiedziałam, że pierścionek istnieje tylko w naszej wyobraźni, ale mimo wszystko miał dla mnie dużą wartość uczuciową. W takich okolicznościach osiem czy nawet dziesięć tysięcy dolarów było dla mnie czystym zdzierstwem.

Henry wzruszył ramionami.

– Rozejrzyj się jeszcze. W tym budynku znajdziesz jeszcze paru jubilerów, ale on twierdzi, że lepszy znany diabeł niż obcy.

– Może. Zastanowię się.

Wyraz twarzy Tommy’ego nie zmienił się. Przysłuchiwał się uprzejmie naszej rozmowie, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie zainteresowanego.

Poczułam, jak po plecach spływa mi strużka potu.

– Co masz w tej kopercie? – spytałam.

– Ach, dobrze, że mi przypomniałaś. Mam tu dla ciebie prezent. – Podał mi kopertę, obserwując mnie uważnie, gdy ją otwierałam. W środku znalazłam spięte starannie spinaczem rachunki, najprawdopodobniej wystawione dla Klotyldy.

– No dobra, poddaję się. Co to jest?

– Zobacz sama. No, czytaj.

Wzięłam pierwszy z brzegu rachunek, na którym wymieniono kilkanaście pozycji, z których większość stanowiły środki opatrunkowe:


szczotka do włosów $ 1,00

opatrunki jałowe, 3m 1/4 x 3 $ 1,22

opatrunki jałowe, 3m 1/4 x 3 $ 1,22

podkłady plastikowe 23 x 36 $ 3,35

strzykawka jednorazowa $ 0,14

strzykawka jednorazowa $ 0,14

strzykawka jednorazowa $ 0,14

kateter $ 1,59

balsam dla niemowląt $ 1,62

taca do irygacji $ 2,69

kubki plastikowe $ 0,14


W sumie naliczyłam trzydzieści pozycji. Rachunek opiewał na dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów i dziesięć centów. Żadna z pozycji nie wydała mi się niezwykła. Spojrzałam na następny dokument, tym razem rozliczający ćwiczenia rehabilitacyjne i fizykoterapię – w sumie sto trzydzieści minut podczas ostatnich dni lipca. W okienku przy każdym z dni terapeuta prowadzący ćwiczenia wpisał swoje inicjały pg.

Spojrzałam zaskoczona na Henry’ego.

– To rachunki Klotyldy. Natknąłem się na nie dziś rano i pomyślałem, że cię zainteresują. Przyjrzyj się dokładnie.

Wzięłam następny rachunek. Tym razem wystawiono go za przenośny sprzęt do zdjęć rentgenowskich, jego transport i dwa zdjęcia – jedno dłoni, a drugie całej ręki. Należność wyniosła sto osiem dolarów i pięćdziesiąt centów. Spojrzałam na nagłówek dokumentu i szybko wróciłam do poprzednich. Wszystkie wystawiono w Pacific Meadows.

– Nie wiedziałam, że Klotylda była tam pacjentką.

– Ja też nie. Pokazałem rachunki Rosie i powiedziała mi, że Klotyldę przyjęto tam zeszłej wiosny. Pacific Meadows to tylko jeden z domów opieki, które zaliczyła w ciągu ostatnich paru lat. Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę, ale parę razy trafiała do szpitala – raz fatalnie upadła, potem miała zapalenie płuc, złapała gdzieś infekcję podniebienia. Dzięki ubezpieczeniu w Medicare mogła leżeć w szpitalu tylko przez określoną liczbę dni, chyba sto na jedną chorobę. Była tak zgryźliwa i nieznośna, że kilka domów odmówiło jej przyjęcia. Twierdzili, że nie mają miejsc. Nadążasz?

– Na razie tak.

– Sprawdź daty tych rachunków.

– Lipiec i sierpień.

Henry pochylił się w moją stronę.

– Klotylda zmarła w kwietniu. Kiedy wystawiano te rachunki, nie żyła już od paru miesięcy.

Przez chwilę przetrawiałam tę informację. Był to pierwszy dowód finansowych machlojek, na jaki się natknęłam. Jak im się udało tego dokonać? Klotylda musiała umrzeć w czasie, gdy w Pacific Meadows przeprowadzano pierwszą kontrolę. Zgodnie z relacją Merry sprawdzono sporą część kart pacjentów. Może pominięto kartę Klotyldy. Próbowałam sobie przypomnieć procedurę zgłaszania zgonów w ubezpieczalni. O ile dobrze pamiętałam, w kostnicy wypełniano akt zgonu i wysyłano do lokalnego biura ewidencji ludności, które z kolei przesyłało dokument do biura okręgowego. Akt zgonu wysyłano potem do Sacramento, gdzie trafiał do archiwum, a informację przesyłano do ubezpieczalni.

– Henry, to wspaniałe. Ciekawe czy można jakoś to sprawdzić? – Zaczęłam się od razu zastanawiać, czy uda mi się nakłonić Merry, by trochę dla mnie powęszyła. Będę musiała poczekać aż do następnego weekendu, bo wtedy zastępuje koleżankę. Nie byłoby zbyt politycznie prosić ją o to w zwykły dzień pracy, gdy pani Stegler wszystkiemu się bacznie przygląda. Plan B zakładał, że sama się tym zajmę, jeśli tylko będę wiedziała, czego mam szukać. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że Tommy i Henry uważnie mi się przyglądają.

– Przepraszam. Zastanawiałam się właśnie, co z tym wszystkim począć.

Tommy musiał dojść do wniosku, że już stanowczo zbyt długo był uprzejmy i miły. Położył rękę na mojej dłoni. Mocno ją przytrzymał, nie mogłam jej więc wysunąć, nie robiąc przy tym zbędnego zamieszania.

– Henry, przepraszam, że się wtrącę, ale ta dama obiecała postawić mi kolację. Chcieliśmy tylko wypić szybkiego drinka i zmykać stąd.

– A ja lepiej wrócę do mojego gulaszu, zanim się wszystko przypali. – Henry rzucił mi szybkie spojrzenie i wstał od stolika. Wiedziałam, że nie chce mnie zostawiać samej, ale nie odważył się nalegać. Na myśl o jego odejściu poczułam falę rozpaczy. Podobnie czułam się w dniu, gdy w wieku pięciu lat po raz pierwszy poszłam do szkoły. Wszystko było w porządku, dopóki ciocia stała nieopodal, rozmawiając z innymi rodzicami, ale kiedy zniknęła mi z oczu, wpadłam w panikę. Teraz czułam ten sam niepokój, który tłumił wszystkie inne uczucia poza pragnieniem, by ciocia nie odchodziła. W końcu jednak zostałam sama. Henry też pożegnał się z Tommym i po chwili już go nie było. Musiałam jakoś się z tego wyplątać. Próbowałam wyswobodzić rękę, ale Tommy tylko zacieśnił uścisk.

Postukałam palcem w szarą kopertę.

– Wiesz co? Naprawdę muszę to dokładnie przejrzeć. Dzisiaj chyba nici z kolacji. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miał tego za złe.

Miał. Patrzyłam, jak uśmiech znika z jego twarzy.

– Łamiesz obietnicę.

– Może jutro wieczór. Mam dużo roboty. – Wiedziałam, że wystawianie go do wiatru nie jest najmądrzejszym posunięciem, ale nie mogłam znieść myśli o spędzeniu z nim wieczoru sam na sam. Mariah na pewno zdążyła się już ulotnić, a nawet jeśli nie, to jej sprawa.

Zaczął gładzić moje palce, nieco mocniej niż zwykło się to robić w takich sytuacjach. Zabolało mnie, ale Tommy wyraźnie nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Skąd ta nagła odmiana?

– Proszę, puść mnie.

Wpatrywał się we mnie uporczywie.

– Czy ktoś coś ci o mnie powiedział?

Zamarłam.

– A masz coś do ukrycia?

– Nie, oczywiście, że nie, ale ludzie wymyślają różne głupstwa.

– Ja nie. Jeśli mówię, że mam dużo pracy, to jest to szczera prawda.

Ścisnął mi mocno palce, po czym cofnął rękę.

– To chyba muszę cię puścić. Może zadzwonię jutro? Albo lepiej ty zadzwoń do mnie.

– Dobra.

Jednocześnie wstaliśmy od stolika. Poczekałam, aż Tommy włoży płaszcz i weźmie parasol. Przy wejściu wzięłam swoją pelerynę i parasol. Tommy przytrzymał drzwi. Pożegnaliśmy się bardzo szybko, a ja przez cały czas walczyłam z przemożnym pragnieniem ucieczki. Ruszyłam w stronę domu, gdy on skręcił w przeciwną, do swojego samochodu. Zmusiłam się, by iść wolnym krokiem, choć marzyłam o tym, by puścić się pędem i szybko znaleźć się jak najdalej od niego.

Загрузка...