Pozostawiona samej sobie skorzystałam z okazji i rozejrzałam się po pokoju. Zazwyczaj kiedy zostaję sama, otwieram parę szuflad, przeglądam pocztę, czasem nawet czytam jakiś list albo oglądam dokładnie wyciąg z karty kredytowej. W korespondencji kryje się wiele cennych informacji, dlatego kary za naruszanie jej tajemnicy są tak wysokie. Wiedziałam jednak, że tutaj nie znajdę nic interesującego, więc pozostało mi jedynie podziwianie mebli. Próbowałam ocenić ich wartość, ale zdecydowanie nie jest to moją specjalnością. W jednym rogu stał stolik przykryty sięgającym podłogi obrusem, otoczony czterema krzesłami. Na ich oparciach przymocowano miękkie poduszki. Podniosłam jedną z nich i znalazłam pod spodem zwykle metalowe, składane krzesło. Sam stół wykonano z surowego drewna. Stanowił doskonałą metaforę tego, z czym spotykam się w mojej codziennej pracy: coś, co na pierwszy rzut oka wygląda przyzwoicie, okazuje się zwykłym dziadostwem.
Na ścianie po lewej stronie od podłogi aż po sufit wznosiły się półki na książki z przymocowaną do nich ruchomą drabinką. Znalazłam tam głównie romanse pisane przez kobiety o wymyślnych pseudonimach. Stojący na środku pokoju kominek dostarczał ciepła w chłodne wieczory, nie zasłaniając przy tym widoku na ocean. Długa lada oddzielała nowoczesną kuchnię od jadalni z oknami wychodzącymi na plażę. Po prawej stronie były schody, na które patrzyłam z nieskrywaną tęsknotą. Na drugim i trzecim piętrze najprawdopodobniej mieściły się sypialnie, może nawet gabinet, w którym trzymano wszystkie ważne papiery. Istniało oczywiście prawdopodobieństwo, że poczta Crystal przychodziła do domu w Horton Ravine, co mogło tłumaczyć brak leżącej gdzieś pod ręką korespondencji.
Nagle nad głową usłyszałam czyjeś kroki – stłumiony tupot bosych stóp na nieosłoniętej niczym drewnianej podłodze. Niewiele myśląc, spojrzałam w górę. Zorientowałam się trochę zbyt późno, że w suficie zamontowano świetlik z przejrzystego szkła o wymiarach mniej więcej metr na metr, umożliwiający pełny wgląd do sypialni na górze. Zaskoczona obserwowałam paradującą nago Crystal Purcell. Pół minuty później wciąż bosa zeszła na dół po schodach. Miała na sobie sprane dżinsy biodrówki tak skąpe, że widać było jej pępek. Całości stroju dopełniał krótki szary podkoszulek, rozciągnięty przy szyi po wielu latach noszenia. Doszłam do wniosku, że nie miała dość czasu, by włożyć bieliznę.
Jej jasne włosy opadały nieco poniżej ramion, otaczając twarz masą miękkich loków. Kilka z nich było wciąż wilgotnych. Wyciągając dłoń, powiedziała:
– Witaj, Kinsey. Przepraszam, że kazałam ci czekać. Właśnie skończyłam biegać i musiałam spłukać z siebie cały ten pot i piasek. – Uścisk jej dłoni był silny, a głos brzmiał łagodnie. Sprawiała wrażenie bardzo miłej, lecz nieco przygaszonej. – Gdzie jest Anica? Poszła już? Prosiłam, żeby dotrzymała ci towarzystwa.
– Wyszła dosłownie przed chwilą. Prosiła, żebyś do niej zadzwoniła, gdy skończymy.
Crystal przeszła do kuchni. Otwierając stalową lodówkę, by wyjąć z niej butelkę wina, cały czas zwracała się do mnie.
– Nica to prawdziwy dar bogów, zwłaszcza gdy Leila wraca na weekendy. Bez niej i tak mam dość kłopotów. Anica jest pedagogiem w prywatnej szkole Leili.
– Wspomniała o tym. Na pewno miło jest mieć ją tak blisko.
– Jest moją bliską przyjaciółką. Dodam, że jedną z niewielu, jakie mam. Znajomi Dowa z Horton Ravine uważają mnie za niegodną nawet pogardy.
Nie wiedziałam, jak zareagować na jej słowa, więc postanowiłam się nie odzywać. Podeszłam do lady, nie spuszczając wzroku z Crystal. W kuchni zauważyłam ślady niedawnej kolacji Griffa. Na tacce ustawionej na jego wysokim krzesełku nadal stał talerzyk z rysunkami Beatrix Potter, a na nim wysychające powoli resztki jajecznicy, okruszki grzanki i rozmazany sos jabłkowy. Przy oparciu stała butelka ze smoczkiem.
– Jak długo się znacie?
– Nie tak długo. Poznałyśmy się zeszłej wiosny. Widywałam ją na plaży, a potem spotkałam w szkole na jednym z tych okropnych zebrań rodziców. Czy zaproponowała ci drinka?
– Tak. Pomyślałam, że na razie lepiej będzie z niego zrezygnować.
– Naprawdę? Dlaczego? – Wyjęła z szuflady korkociąg i zaczęła otwierać butelkę. Potem podeszła do szafki i wyjęła kieliszek.
– Nie wiem. Jakoś nie miałam przekonania. Pamiętaj, że jestem tutaj niejako służbowo.
Lekko zmieszana wyjęła drugi kieliszek i podniosła go do góry.
– Jesteś pewna? To przecież nic złego. Możemy usiąść na tarasie i przy winie oglądać zachód słońca.
– Właściwie czemu nie? Przekonałaś mnie.
– Świetnie. Nie znoszę pić sama. – Podała mi kieliszki i butelkę. – Weź to, proszę, a ja zrobię coś do przegryzienia. Nie upijemy się… a przynajmniej nie aż tak bardzo.
Ujęłam kieliszki za nóżki jedną ręką, a butelkę białego wina wsunęłam pod pachę. Przeszłam przez ogromny pokój i łokciem otworzyłam prowadzące na taras drzwi. Ustawiłam butelkę i kieliszki na drewnianym stoliku stojącym między dwoma leżakami. Wiejący znad oceanu wiatr niósł ze sobą wilgoć i cierpką woń przywołującą na myśl sos ostrygowy. Wzięłam głęboki oddech i poczułam osiadającą w gardle sól.
Dwie stojące przy domu palmy szumiały łagodnie, gdy wiatr ocierał ich liście o ściany. Podeszłam do krawędzi tarasu, podziwiając spienione fale. Plaża była opustoszała, a w oddali na platformach wiertniczych powoli zapalały się białe światełka lśniące niczym diamenty na ciemniejącym coraz szybciej tle. W powietrzu wyczuwało się nadciągającą burzę. Usiadłam na leżaku i skrzyżowałam ramiona na piersi dla ochrony przed chłodem. Powoli zapadał zmrok, a przez grubą warstwę ciemnych chmur nie przebijało żadne światło. Tylko daleko na horyzoncie widać było srebrne plamy, tam gdzie promienie późnego słońca odniosły krótkotrwałe zwycięstwo. W oddali usłyszałam cichy warkot samolotu lecącego wzdłuż wybrzeża. Oglądany przez otwarte drzwi duży pokój wyglądał ciepło i przytulnie. Byłam zadowolona, że mam na sobie sweter z długimi rękawami i tweedową marynarkę. Obrzuciłam przelotnym spojrzeniem butelkę chardonnay z elegancką czarno-srebrną naklejką. Wciąż widniała na niej cena – sześćdziesiąt pięć dolarów – czyli więcej, niż zapłaciłam w tym miesiącu za prąd i telefon.
Dwie ozdobne lampy zalśniły nagle światłem i Crystal, nadal bosa, wyszła z domu z tacą sera i krakersów, przybraną kiśćmi winogron i ćwiartkami jabłek. Włożyła gruby granatowy sweter, który opadał jej wdzięcznie do kolan. Drzwi zostawiła otwarte i spojrzała na mnie.
– Wyglądasz na zmarzniętą. Ja przywykłam już do oceanu, ale tobie na pewno jest straszliwie zimno. Może włączę grzejniki na zewnątrz? To potrwa tylko moment. Możesz w tym czasie nalać nam wina.
Spełniłam jej prośbę, a potem patrzyłam, jak pochyla się nad butlą z gazem z przymocowanym do niej grzejnikiem. Zadbane paznokcie u nóg i rąk Crystal pokrywał francuski lakier, z wyraźnie zarysowanymi na biało półksiężycami u ich podstawy i pod płytką. Efekt był nieskazitelny i podobnie jak fryzura sporo ją kosztował, a na dodatek manikiur musiał być co tydzień starannie poprawiany. Bez trudu można sobie wyobrazić Crystal siedzącą wygodnie w salonie piękności. Teraz przekręciła pokrętło palnika i elektryczną zapalarką zapaliła płomień. Po chwili lśniące czerwienią płomyczki pobielały. Zapaliła drugi palnik i odwróciła oba w ten sposób, by ciepło płynęło w naszą stronę.
– Lepiej?
– O wiele.
– Świetnie. Jeśli będziesz chciała włożyć coś cieplejszego, zaraz mi powiedz. Mam w szafie na dole cały zapas swetrów.
Popijałyśmy wino w milczeniu, a ja się zastanawiałam, kiedy i jak zacząć rozmowę.
– Jestem ci bardzo wdzięczna, że zgodziłaś się poświęcić mi trochę czasu.
Uśmiechnęła się blado.
– Sama rozważałam możliwość wynajęcia prywatnego detektywa, ale się bałam, że pomiesza trochę szyki policjantom. Mam do nich pełne zaufanie. W przeciwieństwie do Fiony.
– Chciała, żeby ktoś poświęcił się wyłącznie tej sprawie. Policja ma wiele innych, które wymagają natychmiastowego zbadania. – Urwałam na chwilę. – Pamiętaj, proszę, że wszystko, co powiesz, pozostanie między nami. Jeśli masz jakieś ważne informacje, przekażę je Fionie, ale nic poza tym. Możesz być więc ze mną zupełnie szczera.
– Dziękuję. Trochę się nad tym zastanawiałam.
– Rozumiem, że nie przepadacie za sobą.
– Delikatnie to ujęłaś. Fiona zrobiła wszystko, żeby uczynić z mojego życia piekło. – W pociągłej, ostro zarysowanej twarzy Crystal zwracały uwagę szare oczy o jasnych brwiach i gęstych czarnych rzęsach. Tusz był zresztą jedynym upiększającym kosmetykiem, jaki stosowała. Widać jednak było, że kształt jej oczu został fachowo poprawiony, nos prawdopodobnie też. Szczerze mówiąc, cały wygląd Crystal świadczył o ciężkiej i skutecznej pracy zespołu chirurgów plastycznych, którzy kawałek po kawałku poprawiali jej imponującą urodę. Teraz uśmiechnęła się przelotnie.
– Posłuchaj – powiedziała. – Wiem, że nie szczędzi wysiłków, by przedstawić siebie jako osobę pokrzywdzoną i zdradzoną. Prawda wygląda jednak tak, że nigdy nic Dowanowi nie dała. Stale tylko brała i brała. W końcu nic mu już nie zostało. Biedny Dow. Kiedy pomyślę, jak ciężko pracował, o wszystkich ofiarach, jakie ponosił dla rodziny… I co dostał w zamian? Przez wszystkie te lata trzy kobiety stale wyciągały ręce i domagały się coraz więcej. A już na pewno Fiona. Nieustannie wpadała na jakieś zwariowane pomysły. Jednym z nich była jej obecna firma. Dekoracja wnętrz? Kogóż ona próbuje oszukać? To matrona z Horton Ravine, która wydaje cudze pieniądze i nagle zaczyna mówić o swoim talencie i wielkich wizjach. A ma przecież tylko jedną klientkę… jakąś swoją przyjaciółkę imieniem Dana…
– Jest żoną jednego ze wspólników Dowa?
– Tak, Joela Glaziera. Znasz go?
– Nie znam. Znam Dane, a może raczej znałam ją, gdy była jeszcze żoną kogoś innego. – Nie jest chyba zbyt inteligentna. Fiona oskubuje ją niezwykle skutecznie.
– A co z córkami Dowa? Jak ci się z nimi układa?
Crystal wzruszyła ramionami.
– Są w porządku. Nawet w połowie nie mają pojęcia o tym, co się wyprawia. Prawdopodobnie mnie nienawidzą, ale są zbyt dobrze wychowane, by się do tego przyznać. Wyciągają od tatusia ile się da. Na pewno martwią się, że umrze i zostawi wszystko mnie i Griffowi, ale oczywiście w pełni to rozumiem. Na ich miejscu też bym się o to martwiła.
Sięgnęła po nożyk do masła i ukroiła kawałek sera brie. Rozsmarowała go starannie na krakersie i podsunęła w moją stronę. Wzięłam krakersa do ręki i patrzyłam, jak przygotowuje drugiego dla siebie, wsuwa do ust i powoli przeżuwa.
– Ale teraz, gdy Dow zniknął, nic się już nie liczy. Moje spory z Fioną nie mają żadnego znaczenia.
– Domyślasz się, gdzie on może być?
– Bardzo bym chciała. Przez ostatnie dziewięć tygodni o niczym innym nie myślałam.
– Wierzysz, że żyje?
– Tak do końca nie, ale przecież nie można mieć pewności. Gdyby tak było, mogłabym próbować jakoś się z tym pogodzić i żyć dalej.
– Detektyw zajmujący się tą sprawą wspominał o brakującej sumie pieniędzy. Powiedział mi, że w ciągu ostatnich dwóch lat z lokaty oszczędnościowej podjęto trzydzieści tysięcy dolarów.
– Też o tym słyszałam. Ale nie miałam o tym pojęcia. Wiem, że Dow trzymał gdzieś sporą sumę pieniędzy, lecz nigdy mi o tym nie wspominał. Najwyraźniej wyciągi bankowe przesyłano do skrytki pocztowej, którą kiedyś wynajmowałam. Dowan pytał mnie o nią parę miesięcy temu, ale powiedziałam mu, że umowa wygasła. Wygląda na to, że zdecydował się nadal opłacać skrytkę.
– Zastanawiam się, dlaczego pytał, skoro znał już odpowiedź.
Crystal wzruszyła ramionami.
– Może chciał się przekonać, ile wiem.
– Na co mógł potrzebować tych pieniędzy?
– Nie mam pojęcia. Za wszystko płacił kartami kredytowymi.
– Czy w grę mogło wchodzić wymuszenie?
– Za co?
– O to właśnie pytam. Masz jakieś domysły w tej sprawie?
– Sądzisz, że był szantażowany? To śmieszne. Dlaczego ktoś miałby to robić?
– Czy to zupełnie niemożliwe?
Spojrzała na mnie przelotnie i potrząsnęła głową.
– Szantażyście zależałoby chyba na większej sumie, a nie na ochłapach wypłacanych co tydzień.
– Może tak było mu wygodniej. Duża suma to jedno, ale sprawy mają się inaczej, gdy ktoś prosi o pomoc w związaniu końca z końcem.
– Jestem pewna, że powiedziałby mi, gdyby ktoś wymuszał od niego pieniądze. Dow mówił mi o wszystkim.
– To ty tak sądzisz.
Zamrugała gwałtownie oczami.
– No tak.
– Poza tym, mogło tu chodzić o ciebie.
– Jak to?
– Mógł płacić komuś, by cię chronić.
– Nie sądzę. – Mogłabym przysiąc, że policzki Crystal lekko poróżowiały, ale w zapadającym zmroku trudno to było stwierdzić na pewno. Ręka z pewnością jej nie drżała, gdy podnosiła kieliszek do ust. Po chwili postawiła go na podłodze i wsunęła dłonie między kolana, jakby chciała je ogrzać.
W obawie, że zamknie się w sobie, postanowiłam zmienić taktykę.
– Czy mogłabyś cofnąć się w czasie i opowiedzieć mi o tych dziewięciu tygodniach? Jak sobie z tym radziłaś?
– To było straszne. Przerażające. Teraz już się trochę uspokoiłam, ale przez pierwsze dwa, trzy dni żyłam w ciągłym napięciu i zupełnie mnie to wykończyło. W domu kłębił się tłum ludzi: byli tu moi przyjaciele, córki Dowana, jego znajomi i koledzy. Nie chciałam nikogo widzieć, ale nie potrafiłam ich wyprosić. Nie miałam dość energii, by się postawić, więc roili się tu nade mną jak osy. Z trudem to wytrzymywałam. Chciałam tylko siedzieć i wpatrywać się w telefon, chodzić tam i z powrotem po pokoju, krzyczeć albo upić się do nieprzytomności. Przez wiele dni wsiadałam do samochodu i jeździłam od domu do kliniki, sprawdzając wszystkie możliwe trasy. Wyjeżdżałam na drogę, po czym uświadamiałam sobie, jaka ze mnie kretynka. Dow mógł być wszędzie, a prawdopodobieństwo, że go gdzieś zauważę, było przerażające małe.
– Czy w dniu, w którym zniknął, zauważyłaś coś niezwykłego? Może zaczął się inaczej zachowywać albo powiedział coś, co teraz z perspektywy czasu wydaje ci się inne, zastanawiające?
Crystal potrząsnęła głową.
– Ten piątek niczym nie różnił się od innych. Dow nie mógł się doczekać weekendu. W sobotę miał brać udział w turnieju tenisowym w klubie country. To nic wielkiego, ale bardzo się z tego cieszył. Mieliśmy też zjeść kolację z przyjaciółmi, małżeństwem, które przeniosło się tutaj z Kolorado, gdzie byli właścicielami paru restauracji.
– Możesz mi podać ich nazwiska?
– Oczywiście. Dam ci przed wyjściem pełną listę.
– Nikt więc nie zauważył nic niezwykłego?
– Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Możesz porozmawiać z jego kolegami i personelem w domu opieki. Sama rozmawiałam prawie z każdym i zadawałam im to samo pytanie. Policja też wszystkich przesłuchała. Bardzo starali się pomóc, ale nikt nic nie wie, a jeśli nawet, to o niczym nie wspomnieli.
– Czy Dow miał kłopoty w pracy?
– W pracy zawsze są jakieś kłopoty. Dow traktuje swoje obowiązki bardzo poważnie. Zajmuje się sprawami pacjentów i personelu, kieruje działalnością całego ośrodka. Dochodzą do tego jeszcze problemy z zatrudnianiem i zwalnianiem pracowników i przeprowadzane co roku oceny. Zawsze coś się dzieje. Taka już jest natura tej pracy. Ostatnio sporo czasu poświęcał na sprawdzanie ksiąg rachunkowych. Rok fiskalny w klinice kończy się trzydziestego listopada, a Dow lubi mieć wszystko gotowe na czas.
– Wnoszę z tego, że większość czasu poświęcał klinice?
– Tak. Pięć lat temu zrezygnował z prywatnej praktyki. Poza działalnością w kilku fundacjach charytatywnych, które są bliskie jego sercu, większość czasu spędza w Pacific Meadows.
– Czy jego obowiązki były natury medycznej, czy administracyjnej?
– Myślę, że i takiej, i takiej. Był bardzo związany z pacjentami. Nie leczył ich oczywiście, każdy z nich ma swego osobistego lekarza, ale Dow codziennie wszystkiego doglądał. A muszę ci powiedzieć, że nie zawsze jest to łatwe. Lekarz specjalizujący się w geriatrii traci ludzi, z którymi czuje się najmocniej związany.
– Masz na myśli kogoś szczególnego?
– Nie. Tu nie chodzi o jakąś konkretną osobę – zaprzeczyła – i nie twierdzę, że nie potrafił sobie z tym poradzić. Bo świetnie dawał sobie radę. Od lat miał kontakt ze starszymi ludźmi. Chcę tylko powiedzieć, że bardzo to przeżywał.
– Czy jest możliwe, że postanowił to rzucić raz na zawsze i odejść?
– Nie.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Z powodu Griffa. Jest jego oczkiem w głowie. Kiedy wracał późno do domu, najpierw wszedł do jego pokoju. Kładł się obok niego na łóżku i patrzył, jak oddycha we śnie. Czasami tam zasypiał. Nigdy z własnej woli nie opuściłby Griffa.
– Rozumiem – odparłam.
– Jest coś jeszcze. Dow pisze książkę. To rzecz, o której marzył od lat. Był świadkiem tylu zmian zachodzących w medycynie. Może się podzielić wieloma wspaniałymi obserwacjami. Na pewno nie porzuciłby tego projektu.
– A jak się mają sprawy między wami?
– Jesteśmy sobie bardzo bliscy. Zastanawialiśmy się nawet nad jeszcze jednym dzieckiem, teraz, gdy Griffith skończył już dwa lata.
– Jesteś więc przekonana, że coś się stało.
– Coś bardzo złego. Nawet boję się myśleć, co. Gdyby był ranny lub ktoś go uprowadził, na pewno mielibyśmy już jakieś wiadomości.
– A jego pracodawcy? Co możesz o nich powiedzieć?
– Niewiele wiem. Spotkałam Joela Glaziera tylko dwa razy. Przy czym raz podczas uroczystości położenia kamienia węgielnego pod nowe skrzydło Pacific Meadows, więc nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać. O ile mi wiadomo, Joel i Harvey Broadus zrobili fortunę na wznoszeniu domów pogodnej jesieni na Południowym Zachodzie. Są też właścicielami domów opieki w całym stanie. Spotykaliśmy się z Harveyem przy wielu okazjach towarzyskich, ale on jest właśnie w trakcie bardzo nieprzyjemnego procesu rozwodowego, więc niewiele się ostatnio udziela. Jak na mój gust jest trochę dziwny, ale może tylko ja tak to odbieram. Kiedy Dow przeszedł na emeryturę w 1981 roku, nagle znalazł się bez żadnego zajęcia. Wszyscy wiedzą, jak bardzo jest ceniony w społeczności medycznej. Joel i Harvey zwrócili się więc do niego z propozycją pokierowania administracją Pacific Meadows.
– I dogadywali się bez problemów?
– O ile wiem, tak. Ale rzadko się widywali. Obaj byli zadowoleni z efektów pracy Dowa, więc robili swoje i dawali mu wolną rękę. Sprawy rachunków i opłat przejęła specjalna firma. Wiem, że Dow obawiał się początkowo, że będą się wtrącać, ale jego obawy na szczęście się nie sprawdziły.
– Od jak dawna są właścicielami Pacific Meadows?
– Kupili dom w 1980 roku. Stoi przy Dave Levine Street, na rogu Nedra Lane. Mijałaś go prawdopodobnie setki razy. Wygląda jak Tara z Przeminęło z wiatrem, ale bez plantacji. Biały budynek z kolumnami od frontu.
– Ach, tak. Mijam go po prawej stronie za każdym razem, gdy jadę z tej części miasta. Przy tej ulicy jest pięć czy sześć takich domów.
– Personel nazywa ją „Aleja Formaliny”, oczywiście w żartach. Dow nie znosi, gdy to powtarzam.
– Jak się poznaliście?
– Mamo…
Crystal wyjrzała z pokoju przez otwarte drzwi.
– Jesteśmy tutaj. – Musiała zauważyć Leilę, bo odwróciła się z wyrazem rozdrażnienia i niedowierzania na twarzy. – Och, na miłość boską.
Podążyłam za jej spojrzeniem.
Leila schodziła niepewnie po schodach w czarnych atłasowych szpilkach na tak wysokich obcasach, że z trudem utrzymywała równowagę. Co chwilę kostki jej nóg wyginały się tak, jakby robiła pierwsze niepewne kroki na łyżwach. Pod czarną skórzaną kurtką miała na sobie przezroczysty szyfonowo-koronkowy top włożony do długiej, wąskiej wełnianej spódnicy. W wieku czternastu lat przypominała jeszcze młode źrebię: miała płaskie piersi, wąskie biodra i długie, chude nogi. Nie mogła chyba wybrać gorszej spódnicy: wyglądała w niej jak tekturowy cylinder po zużytej rolce papierowych ręczników. Zrobiła też coś bardzo dziwnego z włosami. Były krótko obcięte, ufarbowane na platynowy blond i sterczały we wszystkich kierunkach. Niektóre dłuższe pasma zaplotła w dredy, a reszta była natapirowana i przypominała cukrową watę. Podeszła do otwartych drzwi i stanęła, uważnie się nam przyglądając.
– Cóż to za przebranie? – prychnęła Crystal.
– To nie jest żadne „przebranie”! Nie podoba ci się?
– Wyglądasz śmiesznie. To wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia.
– Ty też. Wyglądasz jak jakaś łachmaniara. Sweter wisi ci do kolan.
– Na szczęście nie zamierzam wychodzić z domu. A teraz, proszę, wróć na górę i znajdź tam jakieś przyzwoite ubranie.
– Boże święty, jak ty się przejmujesz tym, co ludzie pomyślą.
– Koniec dyskusji. Mam już serdecznie dość użerania się z tobą.
– To czemu nie zostawisz mnie w spokoju? Mogę się ubierać, jak chcę. Na pewno nie odbije się to na tobie.
– Leilo, nie wyjdziesz tak ubrana z domu.
– Świetnie. To nigdzie nie pójdę. Wielkie dzięki i pieprz się.
– Gdzie jest twoja walizka? – spytała spokojnie Crystal, nie dając się córce sprowokować do ostrzejszej wymiany zdań.
– Nie mam walizki. Powiedziałam ci, że nigdzie nie jadę. Wolę zostać tutaj.
– Nie odwiedziłaś go ostatnio i obiecałam że dziś to zrobisz.
– Nie muszę tam jechać, jeśli nie mam ochoty. Decyzja należy do mnie.
– Mylisz się, to ja tak zadecydowałam, więc przestań się wykłócać.
– Dlaczego?
– Leila, nie wyprowadzaj mnie z równowagi. Co się z tobą dzieje?
– Po prostu nie chcę tam jechać. To nuda. Siedzimy tylko przed telewizorem i oglądamy wideo.
– To samo robisz tutaj!
– Obiecałaś, że będę mogła spotkać się z Paulie.
– Nigdy nic takiego nie obiecywałam. I nie zmieniaj tematu. Paulie nie ma z tym nic wspólnego. Lloyd jest twoim ojcem.
– Nie jest! Nawet nie jesteśmy spokrewnieni. To tylko jeden z twoich głupich byłych mężów.
– Mój jedyny były mąż. Tylko raz byłam wcześniej mężatką – powiedziała z niezmąconym spokojem Crystal. – Dlaczego jesteś tak nieznośna i wrogo nastawiona? Lloyd cię uwielbia.
– I co z tego?
– Leila, ostrzegam cię.
– Skoro tak mnie uwielbia, dlaczego mnie zmusza, żebym go odwiedzała?
– On cię wcale nie zmusza. To moja decyzja i jest nieodwołalna. Idź już.
– Pójdę, jeśli będę mogła zobaczyć się z Paulie.
– To w ogóle nie wchodzi w grę.
– Boże, ależ jesteś okropna. Gówno cię obchodzę.
– Masz rację. Jestem tutaj wyłącznie po to, żeby cię gnębić i maltretować. Idź i zadzwoń do Towarzystwa Ochrony Praw Dziecka.
– Skoro twierdzisz, że Lloyd jest taki wspaniały, dlaczego sama się z nim nie spotkasz?
Crystal zamknęła oczy, próbując nad sobą zapanować.
– Nie będziemy o tym dyskutować w towarzystwie. Mamy z Lloydem równe prawo do opieki nad tobą. Ma przyjechać po ciebie o siódmej, a to znaczy, że jest już w drodze. Ja odbiorę cię w niedzielę o dziesiątej rano. A teraz idź się przebrać. I lepiej spakuj rzeczy, bo jak ja to zrobię, to na pewno nie będziesz zadowolona.
Leila nachmurzyła się i widziałam, jak w okolicach jej nosa i ust pojawiają się czerwone plamy, gdy próbowała powstrzymać łzy.
– Jesteś niesprawiedliwa – rzuciła i zaczęła wchodzić po schodach. Drzwi swego pokoju zatrzasnęła z hukiem, po czym wrzasnęła „suka!”.
Crystal wróciła do naszej rozmowy, nie komentując ani słowem sceny, której byłam świadkiem. Potrząsnęła tylko głową i przewróciła oczami.
– Z Dowem poznaliśmy się w Vegas przez wspólnych przyjaciół. Kiedy tylko go zobaczyłam, wiedziałam, że pewnego dnia zostanie moim mężem.
– Czy nie był wtedy żonaty?
– Tak, technicznie rzecz biorąc, ale nie był szczęśliwy – odparła, jakby małżeńskie problemy Dowana usprawiedliwiały jej wtargnięcie na teren zastrzeżony dla pierwszej pani Purcell. – Poznałaś Fionę. Jest tylko sześć miesięcy młodsza od Dowana, ale wygląda, jakby skończyła setkę. Pije. Pali dwie paczki papierosów dziennie. Jest też uzależniona od valium, ale o tym chyba nie wspominała. Dow skończył zeszłej wiosny sześćdziesiąt dziewięć lat, ale nigdy byś mu tyle z wyglądu nie dała. Widziałaś jego zdjęcie?
– Tak, zamieścili je w gazecie.
– Och, było okropne. Mam dużo lepsze. Poczekaj chwilę.
Podniosła się i weszła do pokoju, by wrócić po chwili z oprawionym w ramki kolorowym zdjęciem. Usiadła na leżaku i podała mi fotografię. Patrzyłam w skupieniu na twarz Dowana Purcella. Na zdjęciu, zrobionym na polu golfowym, trójka partnerów doktora była ledwo widoczna. On sam miał krótko przycięte siwe włosy i szczupłą, pociągłą twarz. Był opalony i wyglądał na mężczyznę w świetnej formie. Miał na sobie białą koszulkę do golfa, jasne płócienne spodnie i skórzaną rękawiczkę na prawej ręce. Nie mogłam dostrzec główki kija, który trzymał uniesiony przed sobą.
– Gdzie je zrobiono?
– W Las Vegas, kiedy się poznaliśmy. Jesienią 1982 roku. Pobraliśmy się rok później, kiedy zakończył się proces rozwodowy.
Oddałam jej zdjęcie.
– Czy uprawia hazard?
Crystal wpatrywała się w zdjęcie męża.
– Nie. Miał tam wykład na sympozjum lekarzy geriatrów. Uwielbiał Vegas ze względu na golfa. Grał przez okrągły rok. Był naprawdę bardzo dobry.
Zastanowiło mnie to nagłe użycie czasu przeszłego, ale postanowiłam nie drążyć tematu.
– A ty grasz?
– Trochę, ale jestem do niczego. Gram, żeby dotrzymać mu towarzystwa, kiedy nie ma partnera. To miłe, kiedy podróżujemy, bo przynajmniej mamy jakieś zajęcie. – Pochyliła się do przodu i postawiła zdjęcie na stoliku, obrzucając je przelotnym spojrzeniem, zanim znów zwróciła się w moją stronę. – I co teraz? – spytała.
– Porozmawiam ze wszystkimi, którzy mogą coś wiedzieć w tej sprawie, i spróbuję się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
– Widzisz? Tu jest mamusia – rozległ się nagle męski głos. Mężczyzna stał w drzwiach, trzymając w ramionach Griffitha ubranego we flanelowe śpioszki. Pod spodem widać było zarys pieluszki. Twarz chłopczyka tworzyła idealny owal, a delikatne usta rozkwitały na niej niczym świeży pączek kwiatu. Jasne włosy malca były jeszcze wilgotne, przedzielone na środku przedziałkiem i starannie zaczesane do tyłu. Jasne loki wiły się tam, gdzie włosy zdążyły już wyschnąć. Bez słowa wyciągnął rączki i znalazł się w ramionach Crystal. Oparła go na biodrze i patrząc na niego uważnie, powiedziała wysokim głosem:
– Griffie, to jest Kinsey. Powiesz jej „cześć”?
Nie wywołało to jednak żadnej reakcji ze strony chłopca.
Ujęła jego rączkę i pomachała nią w moją stronę.
– Pa, pa. Jeśtem gotowi do śpanka – zagaworzyła. – Musie juś iść spać. Doblanoćka.
– Dobrej nocki, Griffith – odparłam wysokim głosem, próbując dopasować się do nastroju tej sceny. Było to gorsze niż rozmowa z psem, bo tam nie oczekujesz przynajmniej odpowiedzi rzuconej równie wysokim głosikiem. Zastanawiałam się, czy dalszy ciąg rozmowy upłynie nam pod znakiem Elmera Fudda z kreskówek o króliku Bugsie.
Spojrzałam na Randa.
– Cześć. Rand, prawda? Jestem Kinsey Millhone.
– Och, przepraszam. Zapomniałam was przedstawić.
– Miło mi poznać – powiedział Rand. Był tuż po czterdziestce, ciemnowłosy, bardzo szczupły, w dżinsach i białym podkoszulku z wilgotnymi śladami kąpieli malca. Podobnie jak Crystal chodził boso, najwyraźniej nie czując chłodu.
– Lepiej już pójdę – powiedziałam. – Będziecie mogli w spokoju położyć małego spać.
Rand wziął Griffitha od matki i przemawiając do niego ciepło, wyszedł z pokoju. Zaczekałam jeszcze chwilę, aż Crystal zapisze mi nazwiska i numery telefonów współpracowników męża i jego najlepszego przyjaciela, Jacoba Trigga. Pożegnałyśmy się nieobowiązująco i wyszłam z jej zapewnieniem, że mogę dzwonić w każdej chwili.
W drodze do wyjścia minęłam ojczyma Leili, Lloyda. Przyjechał właśnie starym chevroletem ze zniszczonym podnoszonym dachem i śladami podkładu, którym zaznaczono wgięcia i rysy przygotowane do lakierowania. Lloyd nosił krótką chłopięcą fryzurę i okulary o dużych szylkretowych oprawkach. Miał ciało biegacza lub rowerzysty – długie szczupłe nogi i ani grama tłuszczu. Nawet w tak chłodny wieczór ubrany był tylko w skąpą czarną koszulkę, szorty i buty do biegania włożone na bose stopy. Z wyglądu oceniłam go na trzydzieści parę lat, choć mijając go szybko, nie mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. Podchodząc do drzwi skinął głową i mruknął pod nosem „Cześć”. Kiedy przekręciłam kluczyk w stacyjce, na szybę samochodu spadły pierwsze grube krople deszczu.