Weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi. Tommy nieźle mnie przestraszył. Chodziłam od okna do okna, zasuwając zasuwy. Zaciągnęłam też żaluzje, by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Odprężyłam się dopiero wtedy, gdy każdy najmniejszy zamek został zamknięty i sprawdzony. Usiadłam przy biurku i znalazłam w torbie wizytówkę Mariah Talbot. Znajomość z nią mogła się okazać bardzo niebezpieczna. Tommy najwyraźniej już zaczął coś podejrzewać. Wyobraziłam sobie, jak przeszukuje moją torbę i znajduje tam wizytówkę. Ludzie, którzy za wszelką cenę pragną wszystko kontrolować, stale muszą się upewniać, że żaden najmniejszy choćby drobiazg nie umknął ich uwadze. Chcąc uniknąć dodatkowych kłopotów, nauczyłam się numeru na pamięć i podarłam wizytówkę na drobne kawałeczki. Nie dawała mi spokoju myśl, że on nadal ma mój kwestionariusz, w którym napisałam o sobie znacznie więcej, niżbym chciała. Tommy nigdy nie uwierzy do końca, że zajmuję się wyłącznie sprawą zaginięcia Dowana Purcella. Był święcie przekonany, że cokolwiek robię, musi mieć jakiś związek z nim. Wypaczonemu poczuciu własnej ważności towarzyszy zazwyczaj narcyzm i paranoja. Jak wielu podobnych mu psychopatów Tommy wyczuł od razu, że zaczynam się go bać. Teraz na pewno się zastanawia, kto lub co wpłynęło na zmianę moich uczuć w stosunku do niego.
Usiadłam przy biurku i wykręciłam numer kierunkowy Teksasu oraz numer podany na wizytówce Mariah. Wiedziałam, że jej nie zastanę, ale mogłam przynajmniej zostawić jej wiadomość i poprosić, żeby się ze mną skontaktowała. Przypomniałam sobie, jak zgrabnie Henry włączył do rozmowy nazwisko pasera. Podobnie jak ja kłamał jak z nut i robił to z wielką finezją. Teraz pozostawało już tylko czekać, czy informacja ta skłoni Tommy’ego do dalszego działania.
W słuchawce usłyszałam głos automatycznej sekretarki: „Dzień dobry, tu Mariah Talbot. Dodzwoniłeś się do biura firmy Guardian Casualty Insurance w Houston w Teksasie. Pracuję od poniedziałku do piątku od ósmej trzydzieści do siedemnastej trzydzieści. Jeśli dzwonisz o innej porze, proszę, podaj swoje nazwisko, godzinę i numer, pod którym będę mogła cię znaleźć. Często odsłuchuję wiadomości i postaram się jak najszybciej z tobą skontaktować. Dziękuję”.
– Cześć, Mariah – powiedziałam. – Tu Kinsey. Musimy porozmawiać. Proszę, zadzwoń do mnie do biura. Jeśli mnie nie zastaniesz, zostaw na taśmie jakieś dziesięć sekund ciszy. Potem sprawdzaj często pozostawione na sekretarce wiadomości. Oddzwonię i zaproponuję czas i miejsce spotkania. Dzięki. – Mówiąc to, pochylałam się nad telefonem i osłaniałam zwiniętą dłonią słuchawkę. Co mi strzeliło do głowy? Czyżbym wyobrażała sobie Tommy’ego przyklejonego do ściany z urządzeniem do podsłuchu w ręce? No tak, chyba coś w tym stylu. I kto tu mówi o paranoi?
Po nagraniu wiadomości skoncentrowałam się na rachunkach, które dostałam od Henry’ego. Przerzucając je, poczułam się nareszcie bezpiecznie. Pierwszy z nich nosił nagłówek „Podsumowanie wydatków dla Medicare”, a nieco poniżej przeczytałam: „Podsumowanie zwrotów wydatków rozpatrzonych dnia 29.08.1986 r.”. Gdyby udało mi się zdobyć kartę Klotyldy, mogłabym się przekonać, jakiemu została poddana leczeniu. Znałam część jej chorób i przypadłości, ale chciałam sprawdzić, jakie lekarstwa jej przepisano. Mogłabym wtedy porównać zamówienie z rachunkiem wystawionym dla Medicare. Przerzucając dokumenty, znalazłam jeszcze formularz świadczeń medycznych, faktury z kodami, rachunki i kilka zaświadczeń o przeprowadzonym leczeniu dodatkowym – domyśliłam się, że chodzi o fizykoterapię. Nigdzie jednak nie pojawiała się diagnoza, ale w pierwszej połowie sierpnia wydatki za same lekarstwa opiewały na sumę czterystu dziesięciu dolarów i dziewięćdziesięciu pięciu centów. Już po śmierci Klotyldy zakupiono na jej konto setki dodatkowych lekarstw i środków opatrunkowych, a rachunki przesłano do Medicare. Oczywiście ktoś mógł się pomylić i przypisać rachunki niewłaściwemu pacjentowi. Przy skomplikowanym systemie kodowania nie można było tego wykluczyć. Zważywszy jednak na węgierskie nazwisko Klotyldy z jego bardzo niezwykłą pisownią, trudno było założyć, że ktoś mógł je pomylić, tak jak myli się często osoby noszące popularne nazwiska „Smith” czy „Jones”. Najbardziej pomocny okazał się fakt, że choć kod zwrotów zmieniał się prawie na każdym rachunku, numer ubezpieczenia nadany Klotyldzie przez Medicare pozostawał stale ten sam. Zanotowałam go na małej karteczce i wsunęłam do kieszeni dżinsów. Ciekawe, czy karta Klotyldy nadal znajduje się w Pacific Meadows. Raczej tak, pomyślałam. Klotylda zmarła przecież w kwietniu i założyłam, że będą trzymać jej akta pod ręką przynajmniej przez rok i dopiero potem schowają gdzieś głęboko.
Poczekałam do wpół do dziesiątej, zabijając czas sprzątaniem. Czyszczenie muszli klozetowej w cudowny sposób koi skołatane nerwy. Wyszorowałam też umywalkę i wannę, po czym na kolanach zmyłam podłogę w łazience. Odkurzyłam całe mieszkanie i włączyłam pranie. Od czasu do czasu spoglądałam na zegarek, zastanawiając się, o której godzinie pensjonariusze Pacific Meadows kładą się spać. Wreszcie włożyłam czarne adidasy i czarną kurtkę przeciwdeszczową, która wieczorem prezentowała się znacznie lepiej niż żółta peleryna. Zdjęłam z breloczka kluczyki do samochodu i mieszkania, wsunęłam do kieszeni dżinsów prawo jazdy i trochę pieniędzy. Postanowiłam zabrać też ze sobą skórzaną saszetkę z kolekcją wytrychów. Ten szczególny zestaw był dziełem jednego z moich wykolejonych przyjaciół, który wolny czas w więzieniu poświęcił na stworzenie wytrychów przypominających wyglądem zestaw do manikiuru. Teraz w przerwach pomiędzy włamywaniem się do zamkniętych pomieszczeń mogłam przynajmniej zadbać o paznokcie. Zabrałam jeszcze ze sobą płaską latarkę wielkości karty do gry, którą bez trudu wsunęłam za stanik. Po drodze do domu opieki wstąpiłam do McDonalda, gdzie zamówiłam całą torbę hamburgerów, dwie cole i dwie duże porcje frytek.
Kiedy przyjechałam do Pacific Meadows, parking był prawie pusty. Personel dzienny zakończył już pracę, a zmiana nocna nie była aż tak liczna. Zaparkowałam samochód w zaciemnionej części parkingu i wzięłam torbę z jedzeniem. Deszcz przestał na jakiś czas siąpić, a ciężkie chmury zawisły nad górami na pomoc od miasta. Idąc w stronę budynku, próbowałam zlokalizować pokój Ruby Curtsinger. Wiedziałam, że przed jej oknem wisi karmnik dla ptaków i miałam nadzieję, że dzięki temu znajdę ją bez trudu. Dotarłam właśnie do rogu budynku, kiedy usłyszałam nadjeżdżający samochód.
Niczym rasowy detektyw schowałam się za rynną, gdy kierowca wjeżdżał na środkową część parkingu. Samochód był bardzo elegancki, klasyczny, z wydłużoną maską. Z tej odległości nie potrafiłam zidentyfikować marki i modelu. Karoseria przypominała samochody z lat czterdziestych: kremowa, ze lśniącym srebrem przednim zderzakiem, olśniewające białe opony, żadnych ozdób na masce. Właściciel tego cacka był równie elegancki. Wysiadając, odrzucił na bok niedopałek papierosa, który żarzył się jeszcze przez chwilę na asfalcie. Mężczyzna miał na sobie jasny płaszcz przeciwdeszczowy, a pod nim trzyczęściowy garnitur. Obcasy jego czarnych butów o wąskich noskach stukały mocno, gdy ruszył w stronę budynku. Kiedy zbliżył się do oświetlonego wejścia, zauważyłam gęste wąsy i grzywę siwych włosów. Gdy zniknął w środku, ruszyłam dalej ścieżką, obchodząc budynek od tyłu.
W większości pokojów było już ciemno, a w przesuwanych oszklonych drzwiach zaciągnięto zasłony. Zamknęłam oczy, próbując przywołać obraz pokoju Ruby i jego położenie w stosunku do pokoi sąsiadów. Nie było to wcale łatwe, gdyż odwiedziłam ją przecież tylko raz. Poszukałam wzrokiem karmnika wiszącego przed jej oknem. Miałam tylko nadzieję, że personel nie zatroszczył się o to, by na jednego pensjonariusza przypadał jeden karmnik. Niedaleko przede mną drzwi do jednego z pokoi były lekko uchylone i dostrzegłam migający szarym blaskiem ekran telewizora. W ogrodzie niczym mała latarenka wisiał na gałęzi karmnik. Pochyliłam się w stronę telewizora.
– Ruby?
Jej wózek stał niecały metr ode mnie. Pochyliła się i wyjrzała do ogrodu. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, kim jestem.
– Jesteś znajomą Merry. Przepraszam, ale nie pamiętam jak ci na imię.
– Kinsey – powiedziałam, podnosząc torbę. – Coś pani przyniosłam.
Odsunęła zasuwę na drzwiach i gestem dała mi znak, żebym weszła do środka. Spojrzała na mnie z rozjaśnioną twarzą i wskazała palcem na pakunek.
– Co tam jest?
Otworzyłam torbę, żeby mogła zajrzeć do środka.
– Dwa big maki, dwa cheeseburgery, dwie cole, dwie duże porcje frytek i mnóstwo soli oraz ketchupu. Pomyślałam, że będzie pani miała na to ochotę. – Podałam jej torbę. – Przepraszam, ale wszystko zdążyło już chyba wystygnąć.
– Mam kuchenkę mikrofalową.
– Naprawdę? To świetnie. Mam nadzieję, że jest pani głodna.
– Pewnie. – Położyła torbę na kolanach i podjechała do niskiej komody. Na blacie stał elektryczny dzbanek do herbaty i kuchenka mikrofalowa wielkości pojemnika na chleb. Ruby włożyła torbę do środka i ustawiła czas. – Sprawdź, proszę, czy teren jest czysty – rzuciła przez ramię.
Podeszłam do drzwi prowadzących na korytarz i uchyliłam je lekko. Lampy na korytarzu przygaszono. Na końcu widziałam tonącą w powodzi światła dyżurkę pielęgniarek. Tyłem do mnie stał przy niej mężczyzna, który wszedł przed chwilą do środka. Może był krewnym, który zdecydował się na późniejszą wizytę. Nagle drzwi po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się gwałtownie i wyszła z nich pielęgniarka. Miała na sobie sztywny biały fartuch, wykrochmalony czepek, białe rajstopy i buty na miękkich podeszwach, które zapobiegały powstawaniu żylaków. Nie miałam pojęcia, że pielęgniarki noszą jeszcze taki strój. Kilka z tych, które niedawno spotkałam, miało na sobie zwykłe ubranie lub też spodnie i bluzy z syntetycznego materiału. Zorientowałam się, że mam przed sobą Pepper Gray, wredną pielęgniarkę, która podsłuchała moją rozmowę z Merry podczas pierwszej wizyty w Pacific Meadows. Teraz zawiesiła na szyi słuchawki i z przejętą miną patrzyła na zegarek. Odwróciła się w stronę dyżurki i szybko ruszyła korytarzem.
W pokoju rozległ się brzęczyk kuchenki. Zamknęłam drzwi. Nie można ich było zamknąć na klucz i mogłam tylko mieć nadzieję, że charakterystyczny zapach jedzenia nie zwabi tu całego personelu. Ruby wyjęła torbę z kuchenki i wróciła na swoje miejsce przy drzwiach prowadzących do ogrodu. Przysunęła stoliczek na kółkach i wskazała mi krzesło. Nie byłam pewna, czy powinnam ją objadać, ale kupiłam znacznie więcej, niż mogłaby zjeść, a sama umierałam z głodu. Ruby sprawiała wrażenie zadowolonej z towarzystwa i pochłonęła cheeseburgera niemal tak szybko jak ja. Zabierając się do frytek, obie pociągałyśmy lekko nosami.
– Mam nadzieję, że po zjedzeniu tego wszystkiego nie dostanie pani ataku serca – powiedziałam, pociągając łyk coli.
– A jeśli nawet, to co? Będę mogła spocząć w pokoju. – Uniosła big maca zachwycona widokiem sosu spływającego jej po palcach. Zlizała kroplę ketchupu, która pozostała jej w kąciku ust. – Nie jest tak duży jak w telewizji, ale za to pyszny.
– Ja je uwielbiam. Jak się pani ostatnio czuła?
Pokiwała lekko głową.
– Tak sobie. Słyszałam, że znaleźli samochód doktora, więc pomyślałam, że pewnie do mnie wpadniesz. Czekałam cały dzień.
– Potrzebowałam trochę czasu, żeby zebrać się w sobie. Jak tutaj przyjęto tę wiadomość?
– Niektórzy bardzo się tym przejęli, ale nikt chyba nie był specjalnie zaskoczony. Czy to on był w samochodzie?
– Jeszcze nie wiadomo. Ale raczej tak. Dziś przeprowadzono sekcję zwłok. – Opowiedziałam jej wszystko, dodając parę bardziej przerażających szczegółów, co sprawiło jej wyraźną przyjemność. – Proszę mi opowiedzieć coś o pracownikach nocnej zmiany. Często się tu kręcą?
– Nie. Kiedy jeżdżę po korytarzu, widzę, jak siedzą przy biurku i rozmawiają albo zajmują się papierkami. Niektórzy piją kawę albo oglądają telewizję. W nocy panuje spokój, no chyba że ktoś umrze.
– Ilu ich jest?
Ruby policzyła w myślach.
– Siedmioro, jeśli włączyć w to salowe, pielęgniarki i ich pomocnice.
– Czy regularnie sprawdzają pokoje pacjentów?
– Często nie zjawiają się nawet, jeśli dzwonimy. A czemu pytasz? Badasz teren?
– Jak najbardziej. – Wytarłam usta i położyłam zwiniętą serwetkę na kolanach. – Muszę sprawdzić pewne dokumenty. Myśli pani, że zamykają archiwum na noc?
Ruby potrząsnęła głową i przesunęła kawałek hamburgera pod policzek, by móc odpowiedzieć.
– A kto chciałby ukraść karty staruszków?
– Stanęłaby pani na czatach? Przydałaby mi się odrobina pomocy.
Zawahała się i nie była już tak pewna siebie.
– O mój Boże. Nie wiem, czy potrafię. Nigdy nie byłam w tym dobra. Nawet jako dziecko.
– Ruby, wszystko wymaga odrobiny praktyki. Nie będzie pani dobra, jeśli nigdy nie spróbuje.
Jej drobna postać skuliła się jeszcze bardziej.
– No dobrze, spróbuję, ale nie wiem, czy sobie poradzę.
– Na pewno.
Chwilę potem patrzyłam przez uchylone drzwi, jak jedzie w stronę dyżurki. Miała zagadać pielęgniarki i tak się ustawić, żeby móc obserwować, czy ktoś nie zmierza w stronę biura w czasie, gdy ja będę tam myszkować. Układ korytarza pozwalał mi dostać się tam niepostrzeżenie, ale bałam się, że nagle do pokoju wejdzie pielęgniarka szukająca na przykład karty jednego z pacjentów, której nie miała akurat pod ręką. Było to co prawda mało prawdopodobne, ale gdyby tak się stało, nie miałabym nic na swoje wytłumaczenie.
Dałam Ruby dość czasu, by mogła dojechać do dyżurki, a potem wyśliznęłam się z jej pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. Skręciłam w prawo i ruszyłam korytarzem pewnym krokiem, jakbym miała pełne prawo tu być. Minęłam pokój dzienny, drzwi wejściowe i jadalnię. Drzwi do pokoju dziennego i jadalni były otwarte, ale w środku pogaszono wszystkie światła. Zatrzymałam się i oparłam o ścianę. Niczym drapieżnik, który wyrusza na żer, zamknęłam oczy i zaczęłam identyfikować unoszące się w powietrzu zapachy: rożki z cynamonem, sosnowy odświeżacz powietrza, świeżo wyprasowana bawełna i gardenie. Tak, był to bez wątpienia zapach świata ludzi starszych.
Kiedy dotarłam do biura administracji, wzięłam głęboki oddech i przekręciłam gałkę w drzwiach. Zamknięte. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie użyć wytrychów, ale nie bardzo przemawiała do mnie wizja długiego manipulowania przy zamku. Na pewno można to załatwić o wiele prościej. Wróciłam do recepcji, opuszczonej i ciemnej o tak późnej porze. Wsunęłam się za ladę i przeszukałam szufladę po szufladzie. Cały czas nasłuchiwałam uważnie, by natychmiast wychwycić najmniejszy choćby dźwięk zwiastujący nadejście niepożądanej osoby. Na dnie jednej z szuflad znalazłam metalowe pudełko z przegródkami, które otworzyłam bez trudu. W środku odkryłam całe mnóstwo kluczy – wszystkie dokładnie opisane. Punkt dla mnie. To było o wiele bardziej emocjonujące niż polowanie na grubą zwierzynę. Chcąc się zabezpieczyć, wzięłam trzy klucze: do biura administracji, izby przyjęć i archiwum medycznego. Zamknęłam pudełko i szufladę i znów ruszyłam ostrożnie korytarzem.
Zaczęłam od biura administracji. Ręce drżały mi trochę, jakieś 1,2 stopnia w skali Richtera, ale poza tym było w porządku. Kiedy już znalazłam się w środku, nie odważyłam się zapalić światła, choć same drzwi wyglądały solidnie. Bałam się jednak, że ktoś wjeżdżający na parking może się zastanowić, dlaczego o tej porze w biurze pali się światło. Sięgnęłam więc za dekolt i wyjęłam zza stanika malutką latarkę. Była cała ciepła i dawała wąziutki promyk światła, ale wystarczyło mi to w zupełności. Chwilę poświęciłam na zorientowanie się w terenie. Widziałam już to biuro za dnia, więc mniej więcej wiedziałam jak wygląda.
W głębi za ladą stało biurko Merry, połączone tylną ścianką z drugim, identycznym. Oprócz niego znajdowało się tam parę wózków na segregatory, kopiarka i kilka metalowych szafek przy ścianie. Ekran komputera Merry był czarny, lecz niczym małe serce pulsowała na nim bursztynowa kropeczka. W ciemności nie widziałam dużego zegara na ścianie, ale słyszałam jego nieustanne tykanie, gdy sekundnik wędrował dookoła tarczy. Po mojej prawej stronie znajdowały się drzwi do gabinetu doktora Purcella, gdzie rozmawiałam z panią Stegler. Drzwi po lewej stronie łączyły biuro z archiwum medycznym. Skierowałam promień światła na zegarek. Była 22:22.
Ostrożnie spróbowałam przekręcić gałkę w drzwiach prowadzących do archiwum. Na szczęście nie były zamknięte na klucz. O, radości. Przesunęłam słabym promieniem latarki po ciemnym wnętrzu i znalazłam tam cztery biurka, stolik do pracy, kilka krzeseł i kopiarkę. Pod ścianami stały szafki na akta, a ich podwójny rząd ustawiono również na środku pomieszczenia. W przeciwległej ścianie zauważyłam jeszcze jedne drzwi. Podeszłam do nich i przekonałam się z radością, że również nie są zamknięte na klucz. Wsunęłam głowę do środka i okazało się, że patrzę na izbę przyjęć. Wszystkie trzy pomieszczenia były połączone wewnętrznymi drzwiami. Byłam pewna, że pracownicy archiwum, sekretarki i urzędnicy z recepcji doceniają łatwość, z jaką mogą się przemieszczać bez potrzeby wychodzenia na korytarz. Z minuty na minutę było mi coraz raźniej na duszy.
Wróciłam do archiwum. Postanowiłam się skoncentrować na sprawie, w której przede wszystkim tu trafiłam, czyli na znalezieniu karty Klotyldy w całej masie dokumentów innych pensjonariuszy. Obchodziłam pokój, oświetlając sobie drogę latarką i czytałam napisy na szufladach, pragnąc się zorientować, jakie przyjęto tu zasady. Miałam nadzieję, że zdecydowano się na porządek alfabetyczny. Niestety, nie miałam szczęścia. Otworzyłam pierwszą szufladę i obrzuciłam spojrzeniem masę znajdujących się tam dokumentów. Karty poukładano według numerów składających się z sześciu cyfr. Wybrałam piętnaście przypadkowych kart, szukając łączących je elementów, które mogłyby mnie naprowadzić na ślad systemu. Niestety, pacjentów nie łączył wiek, płeć, diagnoza ani nazwisko lekarza prowadzącego. Stałam tam bezradnie przewracając kartki. Nie widziałam żadnego związku. Otworzyłam następną szufladę. Nadal żadnych nazwisk. Schyliłam się do najniższej szuflady i wyjęłam jeszcze dziesięć kart. Nic mi się nie rzucało w oczy. Wszędzie widać było tylko numery identyfikacyjne pacjentów: 698727… 363427… 134627. Zajrzałam do szuflady w następnej szafce. Jak mogłam znaleźć kartę Klotyldy wśród tysięcy znajdujących się tu dokumentów? Raz jeszcze zaczęłam szukać wspólnego mianownika: 500773… 509673… 604073. Wstyd mi się przyznać, ale dopiero po dłuższym czasie zauważyłam element łączący poszczególne grupy kart. Jednak w końcu oświeciło mnie, że poukładano je według dwóch ostatnich cyfr numeru identyfikacyjnego.
Wyjęłam z kieszeni dżinsów kartkę, na której zanotowałam numer ubezpieczenia Klotyldy. Niestety nie miał żadnego związku z numerami na kartach, które najwyraźniej nadawano pacjentom w chwili przyjęcia. Byłam coraz bardziej rozczarowana. Nie znoszę, gdy moje niezgodne z prawem wysiłki nie przynoszą też żadnego efektu. Gdzieś w tym pokoju musi się znajdować alfabetyczna lista pacjentów, bo inaczej nikt nie mógłby się połapać w tych kartach. Zamknęłam szuflady i raz jeszcze obeszłam pokój. Promień mojej latarki stał się niepokojąco żółtawy, co sugerowało, że bateria jest już na wyczerpaniu.
Podeszłam do okna. Na parkingu nie było żywego ducha. Postanowiłam włączyć to cholerne światło. Odwróciłam się na pięcie, żeby móc się dobrze rozejrzeć dookoła. Obok drzwi zauważyłam dużą księgę w twardych okładkach, która zawierała wydrukowane na komputerze strony. Podeszłam bliżej i otworzyłam ją. Dzięki wam, o niebiosa. Był to Główny Spis Pacjentów, ułożony na szczęście alfabetycznie. Odnalazłam skomplikowane nazwisko Klotyldy, przepisałam jej numer identyfikacyjny i wróciłam do pracy. Zostawiłam zapalone światła, myśląc: A do diabła z tym! Wznowiłam poszukiwania, także i tym razem kierując się dwiema ostatnimi cyframi numeru. Znalazłam kartę Klotyldy po paru minutach, wyjęłam ją z szuflady i wsunęłam za gumkę majtek.
Zgasiłam światło i wróciłam do biura administracji. Już miałam wyjść na korytarz, kiedy nagle uderzyła mnie następująca myśl. Jeśli ktoś ma kiedykolwiek odkryć prawdę, to prowadzący kontrolę inspektorzy będą musieli znaleźć w archiwum kartę Klotyldy. Dowód znajdujący się w moich majtkach na pewno nie przekona żadnego sądu. Kiedy wyniosę stąd dokumenty, zniszczę tym samym dowody i nigdy się już nie dowiemy, czy Dow Purcell był winny, czy nie.
Cholera jasna.
Wróciłam pędem do archiwum, gdzie rozłożyłam kartę na najbliższym biurku. Strony poukładano w ten sposób, że dokumenty wystawione najpóźniej znajdowały się na samym wierzchu. Na samym spodzie znalazłam kartę przyjęcia Klotyldy do ośrodka. Zdjęłam metalową klamrę. Z sercem bijącym jak oszalałe ze strachu i podniecenia uniosłam pokrywę kopiarki i położyłam na niej pierwszą stronę. Przycisnęłam guzik. Z lekkim szumem kopiarka zaczęła się nagrzewać. W ślimaczym tempie promień światła przejechał tam i z powrotem pod dokumentem, a gotowa kopia opadła na tacę po mojej lewej stronie. Znów uniosłam pokrywę i położyłam następną kartkę. Przynajmniej miałam dość światła. Wiele naniesionych przez lekarzy informacji było mało istotnych i widać było wyraźnie, gdzie oszuści mogli wkroczyć do akcji. Poza środkami czysto medycznymi kto mógłby wyśledzić, czy pacjentka otrzymała sterylne opatrunki, czy też może butelkę balsamu dla dzieci. Kiedy na tacę opadała kolejna strona, promień światła z kopiarki był na tyle jasny, że mogłam spokojnie kłaść następną stronę. Co zrobię, jeśli ktoś tu nagle wejdzie? Zastanawiając się nad tym, zaczęłam się jednocześnie martwić, czy stojąc tak blisko kopiarki nie zostanę na amen wysterylizowana.
Szesnaście minut później skończyłam kopiować wszystkie strony. Wygładziłam stosik kartek i wsunęłam je jeszcze ciepłe za gumkę majtek. Zebrałam kartę Klotyldy i spięłam wszystko metalową klamrą. Co teraz? Nie mogłam jej zabrać ze sobą, ale też nie mogłam mieć pewności, że ktoś nagle się tu nie zjawi i jej nie zniszczy. Wróciłam do szuflady, z której wyjęłam dokumenty. Ostatnie dwie cyfry numeru Klotyldy to było 44. Postanowiłam wsunąć je do szafki obok i schować wśród dokumentów, których numery kończyły się na 54. W ten sposób będę wiedziała, gdzie są, a urzędnicy pracujący w archiwum po prostu dojdą do wniosku, że karta gdzieś zaginęła. Zawsze istniała możliwość, że ktoś natknie się na kartę w jej nowym miejscu, ale nie miałam wyjścia – musiałam zaryzykować.
Wyszłam z archiwum, zamknęłam za sobą drzwi i wróciłam do głównego biura, którego mrok rozjaśniała pulsująca kropka na ekranie komputera Merry. Zdążyłam się już przyzwyczaić do ciemności i bez większego trudu widziałam tarczę zegara. Była 23:34. Pora się zwijać. Przeszłam przez ruchomą furtkę w ladzie i dotarłam do drzwi, gdy nagle usłyszałam na korytarzu zbliżające się kroki. Zamarłam, próbując opanować panikę. Stukot obcasów był cichy, ale wyraźny. Ktoś musiał jednak zauważyć światło w biurze, bo kroki zbliżały się zdecydowanie w moim kierunku. Nie chciałam wierzyć, że ktoś naprawdę wejdzie do środka, ale pragnąc zachować daleko posuniętą ostrożność, szybko wróciłam za ladę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu najlepszej kryjówki. Podeszłam do biurka Merry, odsunęłam krzesło i wczołgałam się pod blat. Po chwili siedziałam już na zwoju grubych kabli, a głowę musiałam przechylić pod ostrym kątem, by nie uderzać o dno szuflady. Ostre rogi kartek wbijały mi się w żołądek i klatkę piersiową i wydały dziwny dźwięk, gdy podciągnęłam kolana pod brodę.
Drzwi do biura nagle się otwarły.
Spodziewałam się, że zaraz rozbłyśnie światło, ale w pokoju nadal panował mrok. Nie miałam pojęcia, czy spod biurka nie widać przypadkiem jakiejś cząstki mojej osoby, ale musiałam ufać opatrzności, że ktokolwiek się tu zjawił, zaraz sobie pójdzie. Chwilę później drzwi otworzyły się po raz drugi i do środka weszła druga osoba. Usłyszałam wymieniane szeptem uwagi, drobną sprzeczkę, a potem skrzypienie furtki, gdy jedna, a potem druga osoba weszła za ladę, gdzie byłam (taką miałam przynajmniej nadzieję) dobrze ukryta. Kim są te osoby? Może doszło do nieoczekiwanego zlotu włamywaczy? Może każde z nas chciało ukraść jakieś dokumenty z zupełnie innych, ale równie niecnych powodów? Jeśli nowo przybyli nie knują nic złego, to dlaczego nie zapalili światła?
Zaszurały stopy i nagle obie osoby stanęły przed biurkiem Merry w łagodnym blasku padającym z jej ekranu. Zamknęłam oczy jak małe dziecko. Jeśli ja ich nie będę widzieć, to może oni też mnie nie zobaczą. Usłyszałam szelest materiału, gdy ktoś zdjął płaszcz, powiesił go na oparciu krzesła Merry, po czym odsunął je na bok. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam przed sobą parę nóg w męskich spodniach i tył obcasów czarnych butów. Mogłabym przysiąc, że jest to szpakowaty mężczyzna, którego zauważyłam wcześniej na parkingu. Stał teraz tuż obok kobiety, której białe rajstopy i buty na grubych podeszwach też już widziałam. Pepper Gray.
Usłyszałam całą falę trudnych do zidentyfikowania szeptów, głęboki jęk, protesty mężczyzny i pełne namiętności słowa zachęty z jej strony. Dobiegł mnie też cichy dźwięk odsuwanego zamka. O mało co nie krzyknęłam z przerażenia. Oni zamierzali się bawić w doktora, a ja utknęłam tu na dobre! Mężczyzna oparł się o biurko – widziałam, jak zaciska palce na blacie. Tymczasem ona opadła na kolana i zabrała się ostro do pracy. Jego protesty stopniowo cichły. Oddychał coraz szybciej i coraz bardziej chrapliwie. Najwyraźniej miał słabość do pielęgniarek, a ją podniecało ryzyko, że mogą tu zostać przyłapani.
Robiłam, co w mojej mocy, by nie zwracać na nich uwagi. Próbowałam przywoływać wzniosłe myśli, godne zapamiętania maksymy i wznieść się na wyżyny znane tylko osobom praktykującym zen. Za całą tę sytuację mogłam obwiniać tylko siebie. Postanowiłam dać sobie spokój z włamywaniem się do miejsc, w których zdecydowanie nie powinnam się była znaleźć. Przyrzekłam, że odpokutuję za wszystkie grzechy. Nawiasem mówiąc, już płaciłam mocno wygórowaną cenę. Dla kogoś, kto tak rzadko uprawia seks jak ja, kara była stanowczo zbyt okrutna. Pepper stała niecały metr ode mnie i z radością zajmowała się pulsującą męskością swego partnera, jak określają to w powieściach obfitujących w podobne sceny. Muszę przyznać, że seksualne życie innych ludzi wcale nie jest fascynujące. Facet jęczący „Pepper, och Pep” z mojej perspektywy nie wydawał się wcale romantyczny. Poza tym trwało to strasznie długo i zaczęłam się obawiać, że Pepper zwichnie sobie w końcu szczękę. Po chwili zaczęła wydawać przytłumione, pełne zachęty dźwięki. Kusiło mnie, żeby jej zawtórować. Nawet zainstalowane pod biurkiem urządzenie regulujące napięcie wydało cichy pisk, który wyraźnie podniecił mężczyznę. Zaczął szybciej oddychać, a jęki znacznie zyskały na intensywności. Wreszcie jęknął tak, jakby przyciął sobie palec w drzwiach i starał się nie krzyczeć.
Cała nasza trójka była ogromnie wyczerpana i modliłam się w duchu, żeby nie czekał nas teraz wypalany po stosunku papierosek. Minęło jeszcze dziesięć minut, zanim byli gotowi do wyjścia. Szeptem wymienili kilka zdań, ustalając, że ona wyjdzie pierwsza, a on dopiero po pewnym czasie. Kiedy w końcu mogłam się wyczołgać z mojej kryjówki, byłam cała obolała. Szyja zesztywniała mi zupełnie. Ostatni raz w życiu poprosiłam Ruby, żeby stanęła na czatach.