Gdy tuż po siódmej zjawiłam się w tawernie Rosie, nie było tam nikogo prócz Henry’ego. Złożyłam parasol i oparłam go o ścianę przy drzwiach. Tłumek chętnych do skorzystania z dobrodziejstw happy hour już zniknął, a okoliczni pijaczkowie jeszcze się nie zjawili, by zażyć swoją codzienną dawkę alkoholu. W mrocznej sali pachniało wołowiną i wilgotną wełną. Kilka złożonych gazet służyło przy drzwiach za wycieraczkę, a wilgotne ślady błota i strzępów papieru znaczyły ścieżkę na linoleum. Przy jednym końcu baru stał telewizor z wyłączonym dźwiękiem. Stary czarno-biały film mrugał w ciszy na ekranie: noc, ulewa, samochód z lat czterdziestych pędzi krętą drogą. Na kierownicy mocno zaciśnięte kobiece dłonie. Ujęcie zza przedniej szyby samochodu ukazuje stojącego za zakrętem samotnego autostopowicza, co nie wróży nic dobrego.
Henry siedział samotnie przy stoliku po lewej stronie drzwi. Płaszcz przeciwdeszczowy wisiał na stojącym naprzeciw niego krześle, a parasol oparty o nogę stołu tkwił w kałuży wody. Henry miał ze sobą brązową papierową torbę, w której Rosie przyniosła mu szpitalne rachunki swojej siostry. Przy opartym na stole łokciu postawił szklaneczkę jacka danielsa, a okulary do czytania zsunął nisko na nos. Obok niego na krześle leżała duża teczka z przegródkami, na których zaznaczył poszczególne miesiące. Patrzyłam, jak otwiera rachunek, sprawdza datę i wsuwa do odpowiedniej przegródki, by zaraz sięgnąć po następny. Przysunęłam krzesło dla siebie.
– Potrzebujesz pomocy?
– Jasne. Niektóre z tych rachunków wystawiono przed dwoma laty.
– Uregulowano je?
– Jeszcze do tego nie doszedłem. Myślę, że część tak, część nie. Straszny tu bałagan.
– Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłeś.
– Nie jest aż tak źle.
Potrząsnęłam głową, uśmiechając się lekko. Henry jest kochany i wiedziałam, że gdybym poprosiła, też nie odmówiłby mi pomocy. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, rozkładając rachunki i chowając je do odpowiednich przegródek.
– A gdzie jest Rosie? – spytałam.
– W kuchni. Przygotowuje mus z wątróbki cielęcej z sosem anchois.
– Brzmi interesująco.
Henry spojrzał na mnie z ukosa.
– No… może się okazać bardzo interesujące – poprawiłam się. Rosie serwowała węgierskie potrawy o niemożliwych do wymówienia nazwach, czasem bardzo dziwne w smaku, czego najlepszym dowodem był rosół z drobiu z białymi rodzynkami. Zważywszy na jej apodyktyczną naturę, zazwyczaj zamawiamy to, co każe, i próbujemy w miarę pogodnie ponosić konsekwencje naszej zbyt daleko posuniętej uległości.
Drzwi kuchni otworzyły się i wyszedł z nich William ubrany w elegancki trzyczęściowy garnitur w prążki, z wieczorną gazetą pod pachą. Podobnie jak Henry jest wysoki, ma długie nogi, urzekające niebieskie oczy i grzywę siwych włosów. Obaj panowie wyglądają jak jednojajowi bliźniacy, u których czas dokonał pewnych poprawek w wyglądzie. Twarz Henry’ego jest węższa, a William ma mocniej zarysowany podbródek i wyższe czoło. Podszedł do stolika i spytał, czy może się do nas dosiąść, a Henry gestem wskazał mu wolne krzesło.
– Dobry wieczór, Kinsey. Jak widzę, ciężko pracujecie. Rosie zaraz przyjdzie, by odebrać od was zamówienie. Zjecie mus z wątróbki cielęcej i kalarepy.
– Przerażasz mnie – powiedziałam.
William otworzył gazetę i poszukał strony z nekrologami. Choć małżeństwo z Rosie złagodziło nieco jego hipochondrię, nadal fascynowali go ludzie, którzy opuścili ten świat z powodu jakiejś choroby. Bardzo się denerwował, gdy w nekrologu nie podawano żadnych szczegółów. W chwilach depresji lub niepewności nadal chodził na pogrzeby nieznajomych i wypytywał dyskretnie żałobników o przyczynę śmierci. Pragnął poznać najwcześniejsze oznaki śmiertelnej choroby – zaburzenia widzenia, zawroty głowy, brak tchu – które w ciągu następnego tygodnia zaraz zaczynał obserwować u siebie. Uspokajał się dopiero wtedy, gdy udało mu się poznać całą prawdę. „Dolegliwości żołądkowe”, donosił nam potem z sugestywnym spojrzeniem. „Gdyby tylko skonsultował się z lekarzem przy pierwszych oznakach choroby, mógłby dziś z nami być. Tak mówił jego brat”.
– Wszyscy musimy na coś umrzeć – odpowiadał niezmiennie Henry.
William spoglądał na brata ze złością.
– Nie musisz być aż takim pesymistą. Ja tylko pragnę zachować daleko idącą czujność. Słuchając swego ciała…
– Moje powtarza: I tak kiedyś umrzesz, więc trochę zmądrzej, ty stary pierdoło.
Dziś wieczór Henry spojrzał uprzejmie na gazetę Williama.
– Ktoś, kogo znamy?
William potrząsnął głową.
– Paru małolatów po siedemdziesiątce, ale tylko jeden nekrolog ze zdjęciem. Zrobiono je chyba gdzieś w latach pięćdziesiątych. – Zmrużył oczy. – Mam nadzieję, że my w młodości nie byliśmy tak ulizani.
– Ty na pewno – odparł Henry. Pociągnął łyk whisky. – Jeśli umrzesz pierwszy, wiem już, jakie zdjęcie dam do gazety. Zrobione tego lata, gdy pojechaliśmy do Atlantic City. Jesteś na nim w obcisłych majtkach, masz przedziałek na środku głowy i wyglądasz, jakbyś pomalował usta szminką.
William pochylił się w moją stronę.
– Do dziś nie może mi darować, że odbiłem mu Alice Vandermeer. Rewelacyjnie tańczyła i była bajecznie bogata.
– Miała na policzku brodawkę wielkości i barwy winogrona. Gdy na nią patrzyłem, nigdy nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, więc spuściłem ją na niego.
William przerzucił parę stron i trafił na dział z ogłoszeniami, gdzie zaczął porównywać opisy znalezionych kotów i psów z opisami zaginionych zwierzaków. Parę razy udało mu się je dopasować. Podczas gdy razem z Henrym nadal sortowaliśmy rachunki Klotyldy, William zabawiał nas, czytając ogłoszenia o oferowanych do sprzedaży zwierzętach wszelkiej maści. Nagle spojrzał na mnie.
– To powinno cię zainteresować. Nadal szukasz biura? Powinnaś to sprawdzić. Dwadzieścia metrów kwadratowych, świeżo po remoncie, w centrum. Dwieście pięćdziesiąt za miesiąc, do wynajęcia od zaraz.
Przerwałam sortowanie i pochyliłam się w jego stronę.
– Żartujesz chyba. Pokaż.
William podał mi gazetę i pokazał ogłoszenie:
Do wynajęcia: 20 m2 w nowo odnowionym budynku w centrum miasta blisko sądu; osobna łazienka i wejście, z balkonem. 250$ miesięcznie. Dzwonić do Richarda po 18:00.
Pod spodem podano numer telefonu. Przeczytałam ogłoszenie po raz drugi, ale nic się nie zmieniło.
– Założę się, że to jakaś nora. W ogłoszeniach zawsze wszystko upiększają.
– Nic nie szkodzi zadzwonić.
– Naprawdę tak sądzisz?
– Jasne.
– A jeśli już ktoś je wynajął?
– Przecież nic nie ryzykujesz. Może ten facet ma do zaoferowania jeszcze inne lokale. – Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął z niej monetę, którą położył przede mną na stoliku. – No, dzwoń.
Wzięłam monetę i ogłoszenie i przeszłam przez salę do wiszącego w niszy automatu. Wnękę blado oświetlał neon reklamujący piwo Budweiser. Wykręciłam numer i raz jeszcze przeczytałam ogłoszenie. Po czterech dzwonkach usłyszałam męski głos.
– Chciałabym rozmawiać z Richardem.
– Przy telefonie.
Dałam mu jakieś trzydzieści lat, choć głos słyszany przez telefon może okazać się bardzo mylący.
– Dzwonię w sprawie ogłoszenia zamieszczonego w dzisiejszej gazecie. Czy biuro jest nadal do wynajęcia?
– Tak, ale szukamy kandydata na cały rok, płatność z góry za pierwszy i ostatni miesiąc plus opłata za sprzątanie.
– Przy jakiej jest ulicy?
– Floresta. Naprzeciw posterunku policji, jakieś sześć domów w dół ulicy.
– Czy podana cena jest aktualna? Dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie?
– To tylko jeden pokój. Ma małą garderobę i łazienkę, ale nie jest duży.
Od razu wyobraziłam sobie miejsce rozmiarów budki telefonicznej.
– Czy mogłabym go obejrzeć dziś wieczór?
– Mój brat właśnie układa tam wykładzinę, ja też się tam za chwilę wybieram. Jeśli chce pani obejrzeć biuro, możemy się tam umówić za piętnaście minut.
Spojrzałam na zegarek. Była 19:30.
– Świetnie. Powinnam zdążyć. Jaki jest dokładny adres?
Podał mi wszystkie szczegóły.
– Może pani wjechać na parking na tyłach budynku. Zobaczy pani światło w oknie. Mój brat ma na imię Tommy. Ja jestem Richard Hevener.
– Kinsey Millhone. Bardzo dziękuję. Do zobaczenia za piętnaście minut.
Budynek bez wątpienia był kiedyś przeznaczony dla jednej rodziny. Parterowy, z oknami w dachu i mnóstwem drewnianych ozdób. O 19:42 wjechałam na podjazd, a światła mojego volkswagena rozjaśniły panujący wokół mrok. Zwolniłam i wyjrzałam przez boczną szybę. Biała farba sprawiała wrażenie świeżej, a z boku budynku widniały starannie utrzymane rabatki. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? Miejsce było wprost idealne – oddalone o zaledwie jedną przecznicę od mojej obecnej siedziby – a cena nie mogła być korzystniejsza. Na wąskim asfaltowym podwórku, ogrodzonym z dwóch stron, doliczyłam się dziesięciu miejsc parkingowych. Na jednym z nich stała czarna furgonetka, reszta o tej porze była pusta. Przy zadaszonym przejściu stał duży pojemnik na śmieci. Kiedy podniosłam wzrok, dostrzegłam okna kancelarii Lonniego i mur otaczający malutki parking na tyłach jego budynku. Zaparkowałam samochód i wysiadłam, próbując nie cieszyć się z góry. Na pewno się okaże, że posiadłość wystawiono na sprzedaż albo też zbudowano ją na miejscu dawnej stacji benzynowej i grunt jest zanieczyszczony benzenem lub innymi substancjami rakotwórczymi.
Na tyłach przez całą długość budynku biegł drewniany balkon z podjazdem dla wózków inwalidzkich. Nad szklanym stolikiem i czterema krzesłami rozłożono duży reklamowy parasol. W kilku dużych glinianych donicach pachniały zioła. Zabrakło mi tchu. W środku zapalono wszystkie światła. Weszłam do małego holu. Drzwi po prawej stronie były otwarte. W powietrzu unosił się zapach świeżej farby, zmieszany z wonią nowiutkiej wykładziny. Zamknęłam oczy i pomodliłam się w duchu, gorzko żałując swoich niegodziwych uczynków i obiecując natychmiastową poprawę. Otworzyłam oczy i weszłam, obrzucając wnętrze uważnym spojrzeniem.
Pokój miał wymiary mniej więcej cztery na cztery metry. Nowo wstawione okna zasłonięte białymi żaluzjami. W przeciwległej ścianie stało otworem dwoje drzwi. Jedne prowadziły do małej łazienki, drugie do sporej garderoby.
Rudowłosy chłopak w dżinsach, oliwkowym podkoszulku i ciężkich butach siedział na podłodze, mocując się z dużą, ciężką rolką wykładziny. W biurze zainstalowano już linię telefoniczną i aparat stał na pustym tekturowym pudełku. Wykładzina była ciemnoszara w duże, beżowe kropki. Chłopak trzymał w ręce duży nóż z zakrzywionym ostrzem i drewniany pobijak, którym umocowywał przycięte już pasy wykładziny. Na środku pokoju leżała kupka ścinków. Obok kosza na śmieci wypełnionego po brzegi kawałeczkami wykładziny stała mała, turystyczna lodówka. W pokoju było duszno, a źródłem ciepła była rozpalona dwustuwatowa żarówka.
– Cześć, jestem Kinsey – powiedziałam. – Twój brat umówił się tu ze mną za piętnaście ósma. Tommy, prawda?
– Zgadza się. Richard zawsze się spóźnia. Masz to jak w banku. To ja jestem grzecznym chłopcem, który zawsze stawia się na czas. Poczekaj chwilę, już prawie skończyłem.
Rzucił mi szeroki uśmiech. Wokół jego ust pojawiła się siateczka zmarszczek. Od razu dostrzegłam zielone oczy i lśniące bielą zęby. W połączeniu z rudymi włosami i ogorzałą twarzą efekt był porażający, jakby w czarno-białym filmie nagle pojawiła się scena nakręcona w technikolorze. Odwróciłam wzrok, czując dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Miałam tylko nadzieję, że bezwiednie nie jęknęłam z zachwytu.
Patrzyłam, jak chłopak pracuje. Kiedy rozwijał rolkę i przycinał odmierzone kawałki, mięśnie jego pleców i ramion drgały. Na porośniętych rudymi włosami rękach rysowały się wyraźnie żyły. Po policzku spływała strużka potu. Uniósł ramię i starł ją rękawem podkoszulka. Po chwili odrzucił nóż i wstał wycierając ręce o spodnie. Wyciągnął rękę.
– Powiedz jeszcze raz, jak się nazywasz.
– Kinsey Millhone pisane przez dwa „l”.
Słońce zdążyło już dokonać spustoszenia na jego jasnej twarzy, pozostawiając sieć zmarszczek na czole i w kącikach oczu. Na oko dałam mu dwadzieścia parę lat. Mierzył metr siedemdziesiąt pięć i ważył około osiemdziesięciu kilogramów. Mając za sobą krótki staż w policji, zawsze traktuję mężczyzn jako potencjalnych podejrzanych, których kiedyś być może będę musiała zidentyfikować.
– Mogę się trochę rozejrzeć?
Wzruszył ramionami.
– Proszę bardzo. Ale nie ma tu zbyt wiele do oglądania – powiedział. – Czym się zajmujesz?
Weszłam do łazienki i mój głos odbił się echem od ścian wyłożonych kafelkami.
– Jestem prywatnym detektywem.
Toaleta, umywalka z wiszącą nad nią szafką. Kabina prysznicowa z pleksiglasu. Podłogę i ściany do połowy wysokości wyłożono białymi kafelkami. Nad nimi widniała beżowo-biała tapeta w kwiaty. Całość wyglądała jednocześnie świeżo i staromodnie. Łatwo było także utrzymać łazienkę w czystości.
Wróciłam do pokoju i podeszłam do niewielkiej garderoby. Tam też położono wykładzinę, a ściany pomalowano na biało. Wewnątrz było dość miejsca, by ustawić szafki na akta i schować zapas przyborów biurowych. Zamocowano nawet wieszak, na którym można powiesić kurtkę. Odwróciłam się w stronę pokoju i zaczęłam się zastanawiać, jak umeblować całość. Jeśli postawię biurko przy oknie, będę mogła wyglądać na balkon. Żaluzje były idealnym rozwiązaniem. Kiedy wpadnie do mnie klient, będę mogła zasłonić dół okna, a górę pozostawić otwartą, by do środka wpadało dość światła. Uchyliłam okno. Nic nie skrzypnęło. Oparłam się o parapet.
– Żadnych termitów? Dach nie przecieka?
– Nie, szanowna pani. Mogę to zagwarantować, bo wszystko zrobiłem tu sam. Tu jest bardzo cicho i przytulnie. Powinnaś to obejrzeć za dnia. Przez okna wpada mnóstwo światła. A kiedy będziesz miała kłopoty, gliny są tuż za ścianą – mówił z lekkim akcentem z Południa.
– Na szczęście moja praca nie jest aż tak niebezpieczna.
Wsunął ręce do kieszeni. Jego opalona twarz była obsypana delikatnymi piegami. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, więc długą chwilę trwaliśmy w milczeniu. Wreszcie przerwał je Tommy, bez szczególnej pomocy ze strony niżej podpisanej.
– Kiedy kupiliśmy ten dom, był w fatalnym stanie. Wymieniliśmy wszystkie rury i instalację elektryczną, położyliśmy nowy dach i rynny – mówił tak cicho, że z trudem słyszałam jego słowa.
– Bardzo tu ładnie. Od jak dawna jesteście właścicielami domu?
– Od roku. Jesteśmy tutaj nowi. Kilka lat temu straciliśmy rodziców. Oboje nie żyją. Richard nie znosi o tym mówić chyba jeszcze bardziej niż ja. To nadal bolesny temat. Zostaliśmy więc we dwóch. – Podszedł do lodówki, uniósł pokrywkę i spojrzał na mnie. – Mogę ci zaproponować piwo?
– Nie, dziękuję. Zabierałam się właśnie do kolacji, gdy ktoś pokazał mi wasze ogłoszenie. Po rozmowie z Richardem wrócę tam i wreszcie coś zjem.
– Nie lubię pić i siadać potem za kierownicą – rzucił ze smutnym uśmiechem.
– O to mniej więcej chodzi – odparłam.
Pogrzebał między kostkami lodu i wyjął puszkę pepsi light. Zanim zdążyłam zaprotestować, otworzył ją.
– Naprawdę, bardzo dziękuję.
Nachmurzoną minę Tommy’ego łagodził ton udanej dezaprobaty.
– Nie pijesz piwa, pepsi też nie chcesz. Co jest? Puszka jest już otwarta. Wypij choć łyk. Chyba nie chcesz, żeby się zmarnowało – powiedział i pomachał zachęcająco puszką. Wzięłam ją, by uniknąć sporu.
Raz jeszcze sięgnął do lodówki i wyjął butelkę piwa. Otworzył ją i trzymając za szyjkę, usiadł na podłodze. Oparł się plecami o ścianę i wyciągnął przed siebie długie nogi. Jego ciężkie buty sprawiały wrażenie ogromnych. Gestem wskazał na wykładzinę.
– Siadaj. Będzie ci wygodniej.
– Dzięki.
Wybrałam miejsce naprzeciwko niego i usiadłam na podłodze. Zanim odstawiłam puszkę na bok, wypiłam trochę pepsi, żeby nie robić mu zawodu.
Tommy pociągnął duży łyk piwa. Wyglądał na faceta, który lubi palić przy pracy.
– Kiedyś paliłem – powiedział, jakby czytając w moich myślach. – Ciężko było rzucić, ale chyba w końcu się z tym uporałem. Palisz?
– Od czasu do czasu.
– Ja nie palę już od pół roku. Raz na jakiś czas jeszcze mnie kusi, ale biorę parę głębokich oddechów, o tak… – urwał, by wciągnąć ze świstem powietrze do płuc – i ochota na fajkę szybko mija. Skąd pochodzisz?
– Mieszkam tu od dziecka. Chodziłam do szkoły średniej w Santa Teresa.
– My pochodzimy z Teksasu. Z małego miasteczka o nazwie Hatchet. Słyszałaś kiedyś o nim?
Potrząsnęłam przecząco głową.
– Leży tuż obok Houston. Ojciec zajmował się wydobywaniem ropy. Na szczęście zdążył sprzedać firmę, zanim źródełko wyschło. Wszystkie pieniądze władował w nieruchomości. Budował centra handlowe, biurowce, różne budynki użyteczności publicznej. Kalifornia jest bardzo dziwna. Ludzie nie są tu tak przyjaźni jak w naszych stronach. Zwłaszcza kobiety. Większość jest strasznie nadęta.
Raz jeszcze zapadło milczenie.
Tommy pociągnął kolejny łyk piwa i wytarł dłonią usta.
– Prywatny detektyw. To dla mnie coś nowego. Nosisz broń?
– Czasami. Niezbyt często. – Nie znoszę, jak ktoś ze mnie wyciąga informacje, choć Tommy prawdopodobnie starał się tylko być uprzejmy i zabawić mnie do czasu przybycia brata.
Uśmiechnął się leniwie, jakby wyczuwając moje podenerwowanie.
– Co wolisz? Dużo starszych czy dużo młodszych facetów?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Pogroził mi palcem.
– Więc wolisz starszych.
Poczułam, że się rumienię. Dietz wcale nie był taki stary.
– Ja lubię kobiety w twoim wieku – powiedział, błyskając białymi zębami. – Masz chłopaka?
– To nie twoja sprawa.
Roześmiał się.
– Och, daj spokój. Spotykasz się z kimś regularnie?
– Mniej więcej – odparłam. Nie chciałam go denerwować, gdyż wciąż miałam nadzieję, że uda mi się wynająć to biuro.
– „Mniej więcej”. Podoba mi się. Możesz to sprecyzować?
– Chyba „więcej”.
– Nie jest to więc ognisty romans, skoro nie jesteś pewna. – Zmrużył oczy, jakby słuchał podszeptu intuicji. – Powiem ci, co myślę. Założę się, że masz problemy. Boisz się ludzi, zwłaszcza mężczyzn. Mam rację?
– Nie. Nie ujęłabym tego w ten sposób.
– Ale w swojej pracy musiałaś spotkać wielu złych facetów.
– Złe kobiety też.
– To mi się też podoba. Złe dziewczyny, złe kobiety, renegaci, buntownicy… – Spojrzał na zegarek i podniósł głowę. – No, już jest. Spóźniony piętnaście minut. Pod tym względem możesz na nim zawsze polegać.
Wyjrzałam na oświetlone blaskiem reflektorów podwórko. Podniosłam się z podłogi. Tommy wypił do końca piwo i odstawił butelkę. Trzasnęły drzwiczki i chwilę potem do pokoju wszedł Richard Hevener, poklepując się po nodze podkładką do pisania. Miał na sobie dżinsy i czarny podkoszulek, na który narzucił luźną, skórzaną kurtkę. Był ciemnowłosy, wyższy i mocniej zbudowany od brata. Jako starszy wyglądał dużo poważniej i widać było, że lubi, by traktowano go z należnym szacunkiem. To na pewno nie będzie łatwa rozmowa.
– Richard Hevener – przedstawił się, wyciągając do mnie rękę, po czym odwrócił do Tommy’ego. – Wygląda nieźle.
– Dzięki. Skończę się pakować i zmykam. Potrzebujesz jeszcze czegoś?
Odwróciłam się na chwilę, gdy się naradzali. Usłyszałam, że prowadzą remont jeszcze w innym budynku i Tommy ma tam zacząć pracę w przyszłym tygodniu. W obecności brata zmienił się zupełnie, znikło na dobre przekomarzanie się i niefrasobliwość. Po zakończeniu rozmowy wziął wiaderko ze ścinkami i wyniósł je na zewnątrz, zmierzając do dużego pojemnika na parkingu.
– I co pani o tym myśli? – spytał Richard, odwracając się w moją stronę. – Chce pani wypełnić kwestionariusz?
Jego akcent i sposób bycia o wiele mniej pachniał Teksasem. W konsekwencji wydawał się dużo starszy i bardziej solidny od brata.
– Oczywiście – odparłam, próbując nie przyjmować błagalnego tonu.
Podał mi podkładkę i długopis.
– Płacimy za wodę i wywóz śmieci. Pani za prąd i telefon. Za ogrzewanie płacimy ratami, a wysokość opłat uzależniona jest od pogody. Mamy tu tylko jednego lokatora, księgowego z własną firmą.
– Nie mogę uwierzyć, że nikt jeszcze nie wynajął tego biura.
– Dopiero co zamieściliśmy ogłoszenie. Mieliśmy już sporo telefonów. Po pani jeszcze trzy. Dziś wieczorem jestem umówiony z jednym facetem.
Czułam, jak mój niepokój alarmująco rośnie. Oparłam się o parapet i zaczęłam wypełniać druczek. Kwestionariusze są strasznie nużące; wymagają wpisania wielu informacji, które naprawdę nikogo nie powinny obchodzić. Podałam mój numer ubezpieczenia, numer prawa jazdy, zakreśliłam słowo „rozwiedziona” w części poświęconej stanowi cywilnemu. Poprzednie adresy, jak długo tam mieszkałam, powód przeprowadzki. Wymieniłam osoby, u których można zasięgnąć informacji na mój temat, i podałam adres banku. Kilka informacji zmyśliłam. Postawiłam kreskę w miejscu przeznaczonym na numer karty kredytowej i stan konta. Kiedy skończyłam, Tommy’ego już nie było. Usłyszałam na podjeździe jego furgonetkę, po czym zapadła cisza. Podałam Richardowi podkładkę i obserwowałam go uważnie, gdy przeglądał kwestionariusz.
– Jeśli chce pan zastaw, mogę go panu dziś wypłacić.
– Nie ma takiej potrzeby. Zadzwonię pod podane przez panią numery i skontaktuję się z bankiem, czy nie ma tam pani problemów. W poniedziałek ma się tu zjawić jeszcze parę osób.
– Czy wie pan już, kiedy zapadnie decyzja?
– W połowie tygodnia. Proszę sprawdzić, czy podała pani numer kontaktowy na wypadek, gdybym miał jakieś wątpliwości.
Wskazałam mu odpowiednią rubrykę kwestionariusza.
– To mój telefon domowy, a to do biura. Oba mają automatyczne sekretarki.
– Czy to pani obecny adres służbowy?
– Tak. Wynajmuję biuro w kancelarii prawniczej należącej do Lonniego Kingmana. Zarówno on, jak i mój gospodarz potwierdzą, że reguluję wszystkie opłaty na czas.
– Brzmi zachęcająco. Zadzwonię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli nie, skontaktuję się z panią po przejrzeniu wszystkich kwestionariuszy.
– Świetnie. Jeśli pan chce, mogę zapłacić za sześć miesięcy z góry – czułam, że zaczynam być śmieszna. Idiotka, płaszczyłam się przed nim jak jakaś życiowa niedojda.
– Naprawdę? – Patrzył na mnie ciemnymi oczami. – Tysiąc pięćset dolarów, plus sto siedemdziesiąt pięć za sprzątanie – powiedział, jakby chciał się upewnić, że wiem, na co się tak głupio porywam.
Pomyślałam o czeku na tysiąc pięćset dolarów wystawionym przez Fionę.
– Oczywiście, bez problemu. Mogę wypłacić panu tę sumę od ręki.
– Wezmę to pod uwagę – odparł.