Już tylko obejmujemy.
Obejmujemy żywego.
Susem już tylko serca
umiejąc go dopaść.
Ku zgorszeniu pajęczycy,
krewnej naszej po kądzieli,
on nie zostanie pożarty.
Pozwalamy jego głowie,
od wieków ułaskawionej,
spocząć na naszym ramieniu.
Z tysiąca bardzo splątanych powodów
mamy w zwyczaju
słuchać, jak oddycha.
Wygwizdane z misterium.
Rozbrojone ze zbrodni.
Wydziedziczone z żeńskiej grozy.
Czasem tylko paznokcie
błysną, drasną, zgasną.
Czy wiedzą,
czy choć mogą się domyślić,
jakiej fortuny są ostatnim srebrem?
On już zapomniał
uciekać przed nami.
Nie zna, co to na karku
wielooki strach.
Wygląda, jakby ledwie zdołał się urodzić.
Cały z nas.
Cały nasz.
Z błagalnym cieniem rzęsy
na policzku.
Z rzewnym strumykiem potu
między łopatkami.
Taki nam teraz jest
i taki zaśnie.
Ufny.
W uścisku przedawnionej śmierci.