Pogoń

Wiem, że powita mnie cisza, a jednak.

Nie wrzawa, nie fanfary, nie poklask, a jednak.

Ani dzwony na trwogę, ani sama trwoga.

Nie liczę nawet na listeczek suchy,

cóż mówić o pałacach srebrnych i ogrodach,

czcigodnych starcach, sprawiedliwych prawach,

mądrości w kulach z kryształu, a jednak.

Rozumiem, że nie po to chodzę po Księżycu,

żeby szukać pierścionków, pogubionych wstążek.

Oni wszystko zawczasu zabierają z sobą.

Niczego, co by mogło świadczyć, że.

Śmieci, gratów, obierków, szpargałów, okruszyn,

odłamków, wiórków, stłuczków, ochłapów, rupieci.

Ja, naturalnie, schylam się tylko po kamyk,

z którego nie odczytam, dokąd się udali.

Nie lubią mi zostawiać znaku.

Są niezrównani w sztuce zacierania śladów.

Od wieków znam ich talent do znikania w porę,

ich boską nieuchwytność za rogi, za ogon,

za rąbek szatki rozdętej w odlocie.

Nigdy im włos nie spadnie z głowy, abym miał.

Wszędzie o myśl chytrzejsi niż ja sam,

zawsze o krok przede mną, nim dobiegnąć zdążę,

wystawiany szyderczo na trudy pierwszeństwa.

Nie ma ich, nigdy nie było, a jednak

muszę to sobie raz po raz powtarzać,

starać się nie być dzieckiem, któremu się zdaje.

A to, co mi spod stóp tak nagle uskoczyło,

nie uskoczyło daleko, bo przydeptane upadło,

i choć wyrywa się jeszcze

i wydaje ze siebie przeciągłe milczenie,

to cień – nazbyt mój własny, bym czuł się u celu.

Загрузка...