Adam jest zmęczony, wciąż niewiele miejsc się zwalnia, ludzie cuchną słodko-kwaśnym potem, wchodzą i wychodzą, Adam usiadłby, ale wie, że wymiana staruszek na przystankach nie pozwoli mu przysiąść na dłuższą chwilę w spokoju, będzie musiał ustąpić miejsca albo udawać, że zasnął, wysłuchiwać pochrząkiwań, stękań, westchnień, litanii do Jezusa Marii Boga Świętego, więc woli poczekać, aż autobus wyjedzie za miasto, może sobie jeszcze trochę postać, och, dzisiaj może się jeszcze pomęczyć, dziś wiele by zniósł w związku z tym, co wreszcie się udało definitywnie zakończyć, dopełnić, usankcjonować: Adam przed godziną przestał być studentem. Niby nic, formalność, a jednak wzruszył się wagą tak zwanej chwili historycznej; gdybyż życie składało się wyłącznie z takich formalności, gdybyż wzruszenie towarzyszące tak zwanym chwilom historycznym znane było wszystkim ludziom, myśli Adam, świat byłby przyjazny, być może nawet nieznośnie przyjazny, być może nawet tłumy rozanielonych permanentnym wzruszeniem ludzi zadusiłyby się w przyjaznym uścisku, tymczasem jednak Adam czuje się z siebie zadowolony, przestał być studentem, a razem z nim tego dnia zdało egzamin jeszcze kilkanaście osób z roku, Adam przyszedł dość późno, żeby nie czekać godzinami, nie denerwować się, poza tym wolał być sam, wszedł, zdał, i przyjął gratulacje. Jeden z profesorów, ten, który miał na niego oko przez całe studia (nie było to oko przyjazne), ścisnął mu dłoń nieco mocniej niż inni, ściskał ją też nieco dłużej, właściwie to wyraźnie dłużej, na tyle długo, by Adam poczuł się zmieszany, zawstydzony, profesor ściskał tak długo, aż Adam się spłonił, zarumienił, wtedy profesor, ten, co łypał na niego nieprzyjaznym okiem przez całe studia, zapytał (ale tak jakby na stronie, w kierunku profesorów): „A co pan taki nieśmiały?”, i wciąż nie przestając mu dłoni ściskać, niby gratulacyjnie (Adam czuł, że to uścisk wrogi, natrętny, zbyt silny), dodał: „Więcej śmiałości, drogi panie, będzie pan teraz leczył ludzi, nie może pan być taki płochliwy”, i zachichotał w stronę profesorów, wymuszając i na nich chichot, i wciąż jeszcze trzymając dłoń Adama, czując nad nim władzę, bo Adam nie bardzo miał pomysł, jak się wyswobodzić, profesor mrugnął tym swoim okiem od wielu lat mającym nieprzyjazne baczenie, mrugnął do Adama tak obleśnie, tak wulgarnie, tak antyporozumiewawczo, że Adam, mdłości powstrzymując, wyszarpnął dłoń niezgrabnie, aż komisji chichot zamarł na ustach. Adam, wyswobodziwszy się od dłoni, oka i chichotu, ukłonił się i wyszedł, i z każdym kolejnym krokiem czuł silniejsze zadowolenie, wszak wszystko dobiegło końca, po raz ostatni wróci z akademii autobusem do domu, po raz pierwszy będzie nim jechał jako dyplomowany naprawiacz ciał, a ściślej mówiąc, kości, oto więc pozostając w cudownej aurze namaszczenia uwiesił się na uchwycie i czeka cierpliwie, aż autobus wyjedzie za miasto. Adam śmiało spoziera na pasażerów, czując, że jego nastrój uwznioślony udzielić się może temu i owemu, czuje, że spoglądając na ludzi śmiało, pewnie i wzniośle (choć nie wyniośle), panuje nad ich spojrzeniami, postrzegając ich z perspektywy człowieka śmiałego, pewnego i uwznioślonego, włada ich postrzeganiem; Adam rozważa, na ile taka sugestia jest trwała, rozmyśla, o ileż łatwiej jest żyć ludziom, którzy zachowują pełnię kontroli nad tak zwanym pierwszym wrażeniem, o ile lżej jest żyć ludziom, którzy robią dobre wrażenie, odwzajemniają spojrzenia, uśmiechy, głowę trzymają lekko zadartą do góry, podbródek wysoko, odważnie, wzniośle (choć nie wyniośle); lecz oto do autobusu wchodzi chłopiec, a nawet mężczyzna.
Ładny, a nawet przystojny chłopiec, a nawet mężczyzna siada pod oknem, ot tak sobie, bezrefleksyjnie, zdrowo, normalnie siada, chociaż wciąż jeszcze wymiana staruszek i niewiele miejsc wolnych, on w chłopięcym swym roztargnieniu, a nawet męskiej bezpardonowości klapie na siedzenie, jeszcze swoje klapnięcie wzmacniając westchnieniem, jak to mu dobrze się zasiadło, jaka to rozkosz dla jego chłopięco-męskich nóg, zdrowych i silnych, jednakowoż nie lubiących stać po próżnicy; Adam zauważa w chłopcu pewien rodzaj, jak by to nazwać, myśli, pragmatyczności, o tak, Adam jest zauroczony pragmatyzmem chłopca, a nawet mężczyzny, który sprawia wrażenie, jakby obliczył sobie, że nie powinien marnotrawić energii na stanie w autobusie, jeśli choć jedno miejsce jest wolne, chłopiec, a nawet mężczyzna robi na Adamie dobre wrażenie, jest władcą pierwszego wrażenia, tym swoim pewnym i wzniosłym niemalże zajęciem wolnego miejsca dowodzi, że w jego zdrowym chłopięco-męskim umyśle nie ma miejsca na zbyteczne rozterki, przez jego chłopięcą, a nawet męską myśl nigdy nie przemknął dylemat, czy można usiąść, skoro staruszki, czy raczej możliwość staruszek, staruszki potencjalne, czają się i dybią na siedzenie. Adam nie może się oprzeć widokowi chłopca, a nawet mężczyzny, wpatruje się w niego ukradkiem, póki nie napotyka wzroku chłopca, a nawet mężczyzny odbitego w szybie, spotkanie tego spojrzenia Adam uznaje za antycypację spotkania bardziej bezpośredniego, Adam wiedziony jest przeczuciem, że chłopiec, a nawet mężczyzna zaprosił go swoim odbitym spojrzeniem na miejsce obok siebie, a może tylko dał przyzwolenie, Adamowi to wystarcza, za przyzwoleniem przysiada się więc obok, mimo staruszek, których akurat nie ma, ale w każdej chwili mogą etc. Przysiada się, ale nie wie, co dalej, chłopiec jest obok i mężczyzna jest obok, Adam nie wie, do kogo zwrócić się najpierw, na kogo spojrzeć w pierwszej kolejności, na chłopca w mężczyźnie czy też na mężczyznę w chłopcu, nie może się zdecydować i wcale na nich nie patrzy, rękę tylko kładzie na siedzeniu tuż obok męskiej ręki chłopca, kładzie i czeka, czy chłopiec w mężczyźnie drgnie, czy też mężczyzna w chłopcu się wzdrygnie. Adam łapie się na myśli, która go nieco peszy i przestrasza, oto bowiem zdrowym silnym buhajowatym samczym i bóg wie na jakie jeszcze sposoby męskim chłopcem zachwycony, chciałby móc go leczyć, chciałby, żeby ten mocny, rześki i krzepki byczek miał jakieś małe stłuczonko, drobne zwichniątko, ewentualnie nieskomplikowane złamanko, Adam mógłby wtedy dotykać go w sposób jawny i uprawniony, chłopiec, a nawet mężczyzna powierzyłby mu wtedy swoje kości, a nawet ciało, byłby mężczyzną obdarzającym Adama chłopięcym zaufaniem, Adam zaś namacywałby, opukiwałby, nastawiałby, naprawiałby chłopięcość w męskości, lecz mężczyzna o chłopięcej kondycji, młodzieńczym zdrowiem promienny, pozostaje dla Adama nietykalny, można tylko, siedząc u jego boku, napawać się skrycie, rezonować wewnętrznie, pomrukiwać ksobnie, gęsią skórkę chowając pod rękawem kurtki. Adam przymyka oczy i czuje męskość chłopca u swego boku, sam jest przybocznym, parobkiem chłopca, giermkiem mężczyzny, chciałby usłyszeć od niego jakiś rozkaz wypowiedziany głosem gromkim i nieznoszącym sprzeciwu, chciałby spełnić go nie dość szybko i zostać karnie uderzonym, albo wypełnić go sprawnie i otrzymać pochwałę; Adam roi sobie siebie u boku męskiego chłopca i nawet nie zauważa, kiedy porusza małym palcem, dotykając jego dłoni. Chłopiec, a nawet mężczyzna reaguje natychmiast, spogląda na Adama z dezaprobatą, wstaje i przechodzi na koniec autobusu, który już dojeżdża do przystanku, tam chłopiec wysiada i jako mężczyzna zza szyby pokazuje Adamowi wyprostowany środkowy palec. Wchodzą staruszki, chrząkają, stękają, wzdychają, sugerują litaniami, że słabe, zbolałe etc., Adam nie słyszy, rozsmakowuje się w bólu, bezwiednie nieustępliwy, nie dowie się, jaka jest dzisiejsza młodzież i czegóż to nie było za dawnych czasów.
Matka słyszy autobus na końcowym przystanku, opodal domu, kierowca właśnie zgasił silnik, będzie czekał do piętnaście po, ma czas na kanapki. Matka zwykle nie zwraca uwagi na autobus, cóż tam, dwa razy dziennie przyjeżdża z miasta, zabiera i oddaje ludzi, hałasu przy tym nie ma ani sensacji żadnej, wciąż ta sama obsada, Konopcyno i Bartoszkowo zajmują miejsca z przodu, żeby mieć kontrolę nad Skrzyposzkową, Skrzyposzkowo nawet nie siada, żeby im pokazać, jaka to żwawa, staje tuż za kierowcą, lubi do niego z aga dać, lubi stać i ględzić mu za plecami, czego tam się naoglądała nasłuchała przy kasie. Środek autobusu zwykle pusty, bo młodzi z tyłu zasiadają, nierozmowni, jakby próbowali sobie przypomnieć, co im się śniło, a kiedy uświadamiają sobie, że śniło im się dokładnie to samo, co im się na jawie przytrafia, droga do roboty robota droga z roboty obiadokolacja dwa piwa i do wyra, stają się jeszcze bardziej nierozmowni, młodzi, ale zmęczeni życiem podwójnie, skoro sny im to zmęczenie potęgują. Każda noc jest echem dnia, każdy sen jest kopią jawy, młodzi jadą do huty, nie mając pewności, czy właśnie im się to nie śni, na wszelki wypadek nie odzywają się do siebie, mogłoby się okazać, że w ten sposób mówią przez sen, a to trochę jednak wstyd. Kierowca też prowadzi autobus przez sen, czasem rzuca się w łóżku, przeklina i uderza żonę dłonią, przekonany, że przyciska klakson, żona budzi się zła, kiedyś przytulała go i uspokajała, szepcząc do ucha, teraz potrząsa nim i ruga go, wyzywając od durniów. Potrząsany przez żonę kierowca, nim się obudzi, przeżywa wypadek, śni własną śmierć w autobusie wypadającym z szosy, potem już do świtu nie może zasnąć, siedzi przy lodówce, popija wodę i przeklina w myślach swoje małżeństwo; nienawidzi żony za to, że ją kocha, choć dawno już przestała do niego szeptać.
Matka dziś zwróciła szczególną uwagę na punktualność autobusu, bo też i szczególny to przypadek, kiedy syn wraca po ostatnim egzaminie, syn wraca i jeśli zdał (a przecie nie mógł nie zdać, zawsze tak dobrze mu szło), nie jest już jej Adasiem studentem Akademii Medycznej, tylko jej synem panem doktorem Adamem, oj, dumaż moja, duma, Matka wychodzi więc przed dom, żeby spojrzeć w stronę przystanku. Ojciec też już stoi i wypatruje, jeszcze niepewny, jeszcze gotów się srożyć, ale już za plecami igristoje trzyma, a korek już tylko palcem przytrzymuje, żeby Adasia oblać jak rajdowca po zwycięskim wyścigu. Adaś nadchodzi, poznają go po kroczkach, takich rozhuśtanych, nikt tak nie chodzi jak on, jakby miał buty na sprężynach, każdy krok tak stawia, jakby chciał się wybić wzbić podskoczyć, o tak, teraz mu się to wreszcie udało. Ojciec niby niepewny, ale dumaż jego, duma już w przedsionku serca się gnieździ, syn jego, ze wsi prostego, zwykłego chłopa, Akademię skończył, ludziska, toż wy, głupie, nie rozumiecie chyba, jaka wielka to rzecz, kto niby studia ze wsi pokończył, córka Jadaszki turystykę, ale kto wie, co to za szkoła, a Akademia to Akademia.
Matka zauważa, że Adaś coś smutny, ostatni raz takim go widziała, jak był malutki i dowiedział się, że Medor nie uciekł, tylko zdechł, Matka żegna się i szepcze trwożliwie:
– Jezusie, a jak nie zdał…
Ojciec też brwi marszczy, bo coś mu się ten Adaś nie widzi dziś jakiś taki, nigdy takiej miny nie miał.
– Jak nie zdał, do domu nie wpuszczę.
Adaś jednak w końcu się uśmiecha, urwis, tak sobie zażartować chciał, myśli Matka, chciał przed nami do końca udawać, że nie zdał, ale uśmiecha się, wreszcie się uśmiecha, teraz jest już jasne, że
– Zdał – mówi Matka, otwierając ramiona do powitalnego przytulenia
– A co? Mój syn miałby nie zdać?! – mówi Ojciec i wyjmuje zza pleców butelkę, Matka już ma Adasia w ramionach i obściskuje, Ojciec nie wytrzymuje, wstrząsa flaszką i odkorkowuje, polewa syna jak zwycięskiego rajdowca, Matka też moknie, piszczy, Adaś jak zwykle zawstydzony, że niby po co, nie trzeba, w dodatku lepiej przed domem widowiska nie robić, lepiej wejść do domu, spokojnie się nacieszyć, rozważnie, oj, Adasiu, ojca duma rozpiera, dajże mu się naradować po swojemu, a jeszcze wszystkiego nie wiesz, Adasiu, nie wiesz jeszcze, jaki prezent rodzice ci przygotowali, na co się wykosztowali, jak się dowiesz, to dopiero się zdziwisz.
Adam się dziwi. Dziwi i boi. Całe życie bał się niespodziewanych prezentów, w większości rozmijały się z jego oczekiwaniami, bo nie miał śmiałości prosić o coś wymarzonego, nie śmiał też odmawiać przyjmowania prezentów niechcianych. Teraz szczególnie bał się powrotu do domu, bo przeczuwał, że Ojciec przygotuje coś ekstra na tę historyczną chwilę, ta niewątpliwie jedyna w swoim rodzaju okazja obdarowania syna, który spełnił ojcowskie ambicje, zapowiadała jakiś wyjątkowo kłopotliwy i niechciany prezent. Adam, wracając do domu, próbował wyobrazić sobie najgorsze, na przykład, że Ojciec kupił mu samochód (Ojciec przez ćwierć wieku nie zauważył, że Adam nigdy nie bawił się samochodami), albo konia (Adam w dzieciństwie musiał się nauczyć jazdy na oklep, mimo panicznego lęku przed końmi, którego Ojciec nigdy nie rozumiał, wielokrotnie za to powtarzał Adamowi, że z lękami, zwłaszcza tymi panicznymi, należy walczyć), nie przychodziło mu do głowy nic bardziej kłopotliwego, w dzieciństwie wszystkie autka i koniki chował w szufladzie, ale w skali jeden do jeden mogą się nie zmieścić, Adam się domyślał, że rodzice zdecydowali obdarować go w taki sposób, że nie będzie mógł się kłopotliwego prezentu pozbyć, domyślał się, że podarują mu coś, co utrudni mu natychmiastową wyprowadzkę do miasta, którą postanowił przeprowadzić bezwzględnie, za wszelką cenę, wynajmując lokum blisko szpitala, w którym ma zamiar podjąć pracę, a raczej odbyć staż na warunkach finansowych, o których nie może powiedzieć rodzicom, bo ich radość z nominacji syna na Pana Doktora od razu przeobraziłaby się w gniew, a potem w rozpacz. Oto więc choć Adam coś tam mgliście przeczuwał, czegoś tam trwożliwie się domyślał, mimo to dziwi się i boi, stojąc przed gustownym, drewnianym domem wyglądającym na świeżo postawiony, na łączce pod lasem, w miejscu jego pierwszych zabaw w lekarza z córką sąsiadów, miejscu pierwszego rozczarowania anatomicznego, miejscu odkrycia, że do braku zainteresowań motoryzacyjnych i hippicznych dochodzi jeszcze jeden zasadniczy brak, różniący go od wszystkich innych wiejskich chłopców. Adam zdezorientowany patrzy to na dom, to na okolicę, to na rodziców, wreszcie pyta Ojca:
– Czemu ten dom tu stoi?
– Podoba mi się, synek, twoje pytanie. „Czemu ten dom tu stoi?” A co, ma leżeć? Stoi, bo ktoś go postawił, He, he!
– Ostatnim razem nic tu nie stało…
– Brawo, synek, spostrzegawczość masz po mnie. Ale też, jak to mówią, nic nie stało na przeszkodzie, żeby tu taki domek postawić.
– Tato, a czemu my… stoimy przed tym domem? – Adam zadaje pytania jak Czerwony Kapturek, który rozpoznał wilka w przebraniu babci i chce odwlec chwilę nieuchronnego pożarcia, które właśnie następuje, nieodwołalnie, bo Matka wyjmuje pęk kluczy i podaje mu, mówiąc:
– Dla pana doktora.
Ach, więc jednak, kupili mu dom, ba, zbudowali go, wybrali model, a pewnie i urządzili dla swego syna jednorodzonego, który przecież na pewno na ojcowiznę wróci, o niczym innym nie marzy, myśli Adam i nie bierze kluczy, choć Matka wyciąga rękę i pyta zawiedziona, a raczej zmartwiona, ze łzami w oczach:
– Nie podoba ci się?
Matka prawie zawsze ma łzy w oczach, jak się śmieje, to do łez, jak się z czegoś cieszy, to się wzrusza i płacze ze szczęścia, jak ją coś zmartwi, też łzawi, a w dni powszednie, pozbawione szczególnych powodów, profilaktycznie użala się nad sobą, biadoli sobie i popłakuje ot tak, żeby oczy przeczyścić; Adam widzi, że wiotka łodyżka-Matka drży, choć jest bezwietrznie, i gotowa się złamać, jeśliby wyraził swój sprzeciw wobec tych kluczy, tego domu, tej idei, którą właśnie sobie w pełni uświadomił; ten dom to pułapka, myśli Adam i wie, że przyjmując pęk kluczy z matczynej ręki, podpisze na siebie wyrok, założy sobie pętlę z pępowiny na szyję, dokona katastrofalnej regresji, a lata studiów, które uważał za prolog do samodzielności, staną się tylko pojedynczą wyrwą w jego udomowieniu pod rodzicielskim dachem; Adam kręci głową patrząc w szkliste oczy Matki, jakby chciał jej powiedzieć to, czego na głos wypowiedzieć się nie odważy: że nie dla nich skończył studia, lecz dla siebie!
Teraz Ojciec ratuje sytuację, zdecydowanym ruchem przejmuje klucze, otwiera dom i wciąga Adama do środka, do łodyżki mówiąc z niecodzienną łagodnością:
– Ech, matka, ty już wystrachana. Co się ma nie podobać, synek po prostu, jak to mówią, oniemiał z wrażenia.
I już zaczyna oprowadzać Adama jak kustosz po muzeum, matka człapie krok za nimi, zaczyna się zwiedzanie, Ojciec ciągnie Adama za rękę, trzymając ją w przegubie, tak jak przed laty, kiedy Adam nie miał ochoty nauczyć się pływać, kiedy nie chciał brać udziału w świniobiciu, kiedy wstydził się zatańczyć z dziewczyną na weselu kuzyna – zawsze ręka Ojca łapała go w przegubie i ciągnęła, tym straszliwiej, że bez brutalności. Nie, Ojciec nigdy się z Adamem nie szarpał, spokojnie dopinał swego, jego siłą była siła spokoju i żelaznej konsekwencji, była też udręką Adama; kiedy zaciągnięty do jeziora, rzeźni albo na parkiet nadal stawiał opór, Ojciec rezygnował z przymuszania, nagle stawał się łagodny jak baranek, taplał się w wodzie sam, osobiście wytaczał krew z aorty knura, obracał w żart taneczną niesubordynację; i wszystko byłoby dobrze, gdyby po powrocie do domu nie zamykał Adama w specjalnie urządzonej piwniczce, wyposażonej w polowe łóżko, koc i krótką świeczkę, tak wymierzoną, by świeciła godzinkę, może dwie, Ojciec nazywał to miejsce zastanawialnią; zamykał tam syna na klucz, wiedząc, że Adam niczego tak się nie boi jak ciemności, że Adam wyobraża sobie piekło jako świat bez światła, że nie wytrzyma tam długo, zamykał go więc i mówił: „Synuś, tu się będziesz miał czas wyciszyć i trochę nad sobą pozastanawiać. Gdybyś czegoś potrzebował albo zmienił zdanie w jakiejś sprawie, co do której się nie zgadzamy, tylko zapukaj od środka”. I Adam myślał godzinkę, może dwie, i tłumaczył sobie, że przecież kiedy już nauczy się pływać, nie będzie się bał wody i w przyszłości będzie mógł przemierzać oceany, poznając nowe lądy i wysyłając z nich kartki do domu, kiedy już nauczy się zarzynać świniaka, przestanie go brzydzić widok krwi i będzie mógł naprawdę leczyć ludzi, kiedy odważy się zatańczyć z dziewczyną, będzie mógł pójść na dyskotekę w mieście i poznać jakiegoś chłopaka; Adam zastanawiał się przy dogasającym ogarku, jaka jest różnica między niechęcią, lękiem i grozą, a kiedy płomyk gasł, zaznawał tej różnicy empirycznie, natychmiast podbiegał do drzwi, pukał, potem walił pięścią, wreszcie łomotał, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono, ale Ojciec nader niespiesznie nadchodził, z każdym kolejnym pobytem w zastanawialni Adam czekał na oswobodzenie dłużej, Ojciec dbał bowiem o to, by syn walczył z lękiem, nawet jeśli z każdej kolejnej potyczki wychodził jeszcze bardziej przegrany, roztrzęsiony i upokorzony; ważna była walka, nauka borykania się z własną słabością, Ojciec nie szanował ludzi słabych, a przecież nie mógł sobie pozwolić na to, by nie szanować własnego syna, musiał go wychować na mężczyznę walczącego.
– Wszystkie papiery my już za ciebie pozałatwiali, z notariuszem mam dogadane, wystarczy że się podpiszesz synuś i chałupka jest twoja. Proszę ja ciebie, prosto z katalogu, domek jak się patrzy, z drewna, trzy miesiące i gotowe, proszę bardzo, kuchnia jest, łazienki dwie, jedna na piętrze, tu pokój na gabinet jak ulał, tu sypialnia – o, z wyjściem tajnym, he, he, synuś…
Ojciec już go puścił, złagodniał, zachwycony, jakby doglądał wnętrz pałacowych, nawija dalej do matki, przechodzi z nią gdzieś do kuchni, łazienki, kolejnego pokoju, zaaferowany ciągnie dalej:
– Tu se dla dzieci pokoik urządzicie, jak już się ożenisz wreszcie nareszcie, a na razie może być gościnny…
Adam zostaje w sypialni i sprawdza sprytnie pomyślaną drogę ewakuacji, tajne drzwiczki, wychodzi nimi przed dom, siada na schodkach, podpiera głowę jak przydrożny świątek i rozmyśla, czy Ojciec wie, że od czasu pobytów w zastanawialni Adam czuje się bezpiecznie tylko w pomieszczeniach mających dodatkowe wyjście, co najmniej dwoje drzwi wyjściowych, Adam zastanawia się, czy Ojciec okazał się aż tak przewidujący i wspaniałomyślny, czy też to standardowe rozwiązanie z katalogu budowlanego.
Rosół we troje. Siedzą przy rosole. Jak świat światem na czas rosołu wszystkie swary, działania frontowe, nadchodzące kataklizmy, domniemane choroby, kryzysy małżeńskie ulegają zawieszeniu, rosół jest poza rzeczywistością, rosół, nawet jeśli nie brata, nawet kiedy nie jedna, każe wziąć w cudzysłów wszystko to, co się powiedziało w gniewie, wszystko, ku czemu się pędziło na złamanie karku, wszelkie pochopności, które się uczyniło, rosół potrzebuje spokoju, wym aga pełnego skupienia na sobie, stworzenia wspólnoty ciszy rosołowej, którą przerwać może czasem tylko dźwięk sztućców uderzających o talerz. Rosół rzecz jasna z kury szczęśliwej, co to latami plotkowała z kokoszkami na okolicznych podwórkach, swobodnie dziobiąc ziarno, tłuściutki, z górą warzyw i makaronu domowej roboty, takiego rosołu nie można zjeść od razu, nie można go sprofanować, pijąc duszkiem, to nie jest rosołek błyskawiczny, ten rosół musi dać czas wszystkim, których wokół siebie zebrał, by rozgrzewając nim żołądki, ostudzili głowy, przy takim rosole siedzi Adam z rodzicami i czeka, co też powie Ojciec, czy w ogóle coś powie, czy też gotów milczeć do śmierci, obrażony na syna, który dopiero co oznajmił, że raczej nie myślał o powrocie na wieś, bo najważniejszy jest dla niego teraz staż w szpitalu, i choć miejsce w akademiku już mu nie przysługuje, woli wynająć sobie coś w mieście niż dojeżdżać, musiałby wtedy wstawać godzinę wcześniej, ponadto lepiej przecież być w pobliżu, gdyby jakiś nagły wypadek, zastępstwo na dyżurze, a poza tym poza tym (to jednak oznajmił półgłosem, tak że Ojciec nie dosłyszał, prosił, żeby mu powtórzyć głośno i wyraźnie, Adam powtórzył więc niewiele głośniej), poza tym wszystkim on naprawdę chciałby spróbować sam, znaczy, tego, samodzielnie.
Rosół ma się ku końcowi, a oni wciąż milczą, wygląda to jak jakieś posiedzenie rady plemiennej nad szamańskim wywarem, jakby czekali, aż halucynogenne substancje wymoszczą się w ich krwi i wywołają trans, Adam istotnie zaczyna odczuwać rosołową senność, wspinającą się od pełnego żołądka przez przeponę aż po skronie, ostatnie łyżki dojada już dużo wolniej, bojąc się, że z końcem rosołu zakończy się rozejm i Ojciec zrobi coś dużo straszniejszego, niż mogłoby Adamowi przyjść do głowy, Ojciec, który nigdy się nie piekli, lecz spokój, który z pozoru zachowuje, jest piekielnie niebezpieczny; Matka sama nie odważy się odezwać, zresztą nie wiedziałaby, co powiedzieć, jak ogarnąć myślą tę nagłą zmianę, Ojciec musi nadać kształt jej myślom, dopiero kiedy on coś powie, wszystko stanie się jasne, Matka czeka więc na słowa Ojca, dopiero wtedy zacznie mu wtórować, a rosołową ciszę zastąpi rodzinny gwar, och, gdyby mógł być gwarem beztroskim, Matka jest krucha jak wydmuszka, pęka pod ciężarem trosk, i choć zatroskanie jest jej specjalnością, by nie rzec: sposobem na życie, dziś już wystarczająco dużo musiała unieść na swojej skorupce, czeka więc z nadzieją na słowa Ojca, doczekuje się:
– No przecie nic się nie stało. Domek poczeka, aż ci przyjdzie pora na stare śmieci wrócić. To już i tak twoje, akt własności podpisany, a klucze se weźmiesz, jak ci przyjdzie ochota tu zamieszkać.
Matka natychmiast podchwytuje dyskurs, jakby bała się, że Ojciec tak naprawdę walczy ze sobą i zaraz wstanie od stołu, powie: „Jednak nie, nie mogę się z tym pogodzić”, i zostawi ich samym sobie:
– A pewnie, że tak. Niech se chłopak trochę popracuje w mieście, pozarabia…
– Kobite se znajdzie…
– A jakżeby inaczy…
– A z kobitami, he, he, to zasada jest jedna sprawdzona: piękna kobita nie musi być, piękny to ma być koń, jak go na targu kupujesz. Kobite se musisz wybrać rasową. Piękne konie tu już na ciebie czekają, rasową kobitę nam przywieź, co, matka, ni mom racji?
Ten niewyszukany dowcip Adam już skądś zna, Ojciec używa go w chwilach zakłopotania jak magicznego zaklęcia, które oznacza, że jest zmęczony niezręczną sytuacją i chciałby wrócić na poziom prostych prawd, jasnych podziałów, na poziom tak zwanego chłopskiego rozumu.
Matka znowu się wzrusza, wszak napięcie opadło, łzawi na widok syna i ojca w zgodzie przy stole siedzących, głaska Adama po głowie.
– Cacany jesteś, wrażliwy, taki Kazio dobroduszniak, oj, żebyś ty na dobrą kobietę trafił, Adaś, bo takich jak ty najłatwiej skrzywdzić…
I tu się z aga lopowała, bo wrażliwość i podatność na krzywdę to nie są idealne męskie cechy, Ojciec jest rozdrażniony, Matka cofa rękę przestraszona, ojciec gromi:
– Ty go tam nie pieść, nie ściskoj go tak… Takie chechlanie to z dzieckiem, nie z chłopem.
Matka próbuje się bronić odwieczną formułką, klątwą nieodpępowionych:
– Dla mnie on zawsze będzie moim dzieckiem, dla matki syn dzieckiem zostaje na zawsze…
– Dobra, synuś, pojedlim, to cię wezmę na męski spacer, he, się przejdziemy, pogadamy se jak chłop z chłopem, że tak powiem, już cosi tam przygotowane mom, żeby nam się dobrze gadało…
Ojciec znajduje wyjście w wyjściu, do którego kieruje Adama, łapiąc go za przegub (więc Adam nie ma wyjścia, tak na chłopski rozum).
Męski spacer nie jest zbyt odległy, chociaż męczy jak całodzienna wspinaczka, Adam nie przywykł do męskich spacerów, pije niechętnie i od wielkiego dzwonu, jeśli już, to czerwone wino, Ojciec zaś specjalnie na tę historyczną chwilę wyjął flaszkę litewskiego rumu, Adam już po pierwszym łyku zaczyna łapać powietrze, czuje, że jego organizm przeżywa tąpnięcie, to się nie może dobrze skończyć, ale Adam stara się nie okazywać zmęczenia, jeszcze tylko ten spacer, jutro skoro świt wyjedzie, a co tam, w końcu raz w życiu kończy się studia, czy może być lepsza okazja, żeby się upić, poza tym to nie jest niedobre, tylko za mocne, mogło być gorzej, ojciec mógł go poczęstować tak zwanym winem z czereśni, Ojciec jest dumny ze swojego wyrobu, Adam nie śmiałby tłumaczyć mu, że wino, jak sama nazwa wskazuje, robi się z winogron, Ojciec wyśmiałby go, uznałby, że na tych studiach we łbie mu się poprzewracało, z dziada pradziada na wsi pędzili wino czereśniowe, tajniki przepisu sobie przekazując, bo to nie wystarczy, żeby owoce sfermentowały, trza wiedzieć, jak wino pędzić, o tak, mogło być gorzej, czereśniowe wino Ojca zawsze wywoływało u Adama zgagę i mdłości, rum na szczęście wykonali profesjonaliści, Ojciec przywiózł go z jakiejś dawnej wycieczki, trzymał latami i oto nadarzyło się, męski spacer z panem doktorem, krótki, bo do nadproża nowego domu drewnianego, tymczasowo niechcianego, sto pięćdziesiąt metrów, i to w poziomie, nie w ścianie, choć rozpoznawalność pionu i poziomu z wolna w Adamie zanika, Adam patrzy na etykietę i próbuje odczytać liczbę procentów czystego etanolu, pięć tysięcy pięćdziesiąt procent, przecież to niemożliwe, myśli Adam i mruży jedno oko, pięćdziesiąt procent, mój Boże, to mnie zabije, myśli Adam i słucha Ojca, który tłumaczy się, tłumaczy sobie, poddaje sytuację analizie.
– Bo my z matką by chcieli żeby ty mioł wszystko jak najlepi
Adam mimowolnie podejmuje dialog z Ojcem, próbując obliczyć liczbę pustych kalorii w pięćdziesięciomiligramowym łyku pięćdziesięcioprocentowego rumu.
– Rozumiem, tato.
– Tylko my, durne, chcieliby mieć cię od razu przy sobie.
– Wiem tato…
– A to tak nie da się.
– Tak, tato…
– Jak świat światem, dzieci od rodziców odchodzo na swoje.
– Mhm…
– A przecie w Biblii powiedziane jest, zostawisz ojca i matkę, czy coś tam…
– Mm…
– …i pójdziesz za żoną… No jest coś takiego, synuś, nie?
– …
Adam próbuje utrzymać równowagę w pozycji siedzącej, myśli, czy aby nie umrze z wyczerpania na tej przechadzce, czuje, że musi wstać, bo im bardziej jest nieruchomy, tym szybciej rusza się ziemia; nagle w pobliżu zaczynają wściekle ujadać psy, słychać też jakieś wrzaski, prawdopodobnie pijackie, ale tego już Adam dokładnie oszacować nie może, nie jest też pewien, czy naprawdę słyszy psy, może to w jego mózgu rum szczeka; spogląda pytająco na Ojców, mówiących jednym głosem.
– He, he, staremu Kubicy znowu psy przywieźli. Chodź, zobaczysz kacapa.
Teraz przydałaby się i dłoń na przegubie, Adam nie nadąża za Ojcami, nogi gubią trop, ale nic to, spacer dokończyć należy, szuka wzrokiem Ojców, przymyka jedno oko, jeden Ojciec ukrył się za drzewem i daje mu znać, żeby podszedł, popatrzył. Adam mruży, patrzy, widzi, że za płotem Kubicy, sąsiada nie tak starego, jak durnego, biegają i ujadają niemiłosiernie dwa rottweilery. Chwiejny Kubica próbuje się dostać do środka, ale kiedy tylko trochę uchyla furtkę, psy natychmiast wpychają swoje wściekłe pyski w szparę, próbując go ugryźć. Ojciec analizuje, tłumaczy;
– Od kiedy do partii sie zapisoł, odbiło mu całkiem. Psy wynajął. Na noc mu je przywożą… Dobrze pies groźny w ogrodzie wygląda… jakby się kto zakradł… Mówi, że na pewnym poziomie psy trza mieć…
Adam pyta Ojca, nie poznając własnego głosu, próbując sobie przypomnieć, jakiego języka używa na co dzień:
– Szemuonetakiezłesą? Niepoznajągo?
– A bo to czasu ni mo, żeby bestie oswoić… A jak długo z szynku nie wraca, stara mu dom zamyka i idzie spać.
Ojciec pociąga łyk rumu, delektując się trunkiem, po czym nachyla się ku Adamowi, jakby chciał mu wyjawić jakąś tajemnicę, ale zauważa słabość, nie, tak by tego nie nazwał, widzi chwilowe osłabienie syna, w końcu rumisko mocne że u-cha, jemu samemu łzy do oczu podchodzą, może trochę przesadził, synek zdrowy tryb życia prowadzi, ludzi leczyć będzie, może niepotrzebnie w ogóle ten rum wyjmował, trzeba było wina czereśniowego, dłużej by sobie pogadali, a tak musi synka pod ramię wziąć, żeby nie upadł, i do domu prowadzić; Adam powłóczy nogami, tato, zwolnij albo weź mnie na barana, myśli i odpływa w nieprzytomność; w resztkach świadomości lęgnie się poczucie winy.
To z nim się obudzi następnego dnia o świcie, tylko to nieokreślone poczucie winy pamiętać będzie, jak również to, że autobus odjeżdża o szóstej czterdzieści pięć, czyli zaraz, czyli trzeba biec mimo zawrotów głowy, kołkowatego języka i rozstrojenia ośrodkowego układu nerwowego. Dobiegnie, autobus będzie już stał z włączonym silnikiem; usiądzie, odetchnie i zanim ponownie zaśnie, zdąży sprawdzić, czemu chlebak ma taki wypchany – matka kanapki włożyła i herbatę w termosiku – i czułością ukołysany, spokojnie prześpi pierwszą fazę kaca.