Robert wygląda niezdrowo, od pewnego czasu sam to zauważa. Żona często zwracała mu uwagę, żeby zaczął dbać o wygląd, bo ubiera się byle jak, nie goli porządnie, sprawia wrażenie wiecznie skacowanego, co ludzie sobie o nim pomyślą, powinien bardziej zwracać uwagę na to, jak go postrzegają, w końcu nie jest byle kim, za byle kogo by nie wyszła, przez pewien czas był nawet osobą publiczną, gdyby nie przestał pisać, wciąż by nią był, pisma dla kobiet miałyby na niego oko, byłby brany pod uwagę w rankingach najpiękniejszych ludzi roku, w końcu jest przystojny, w końcu nie jest taka pewna, czy gdyby nie był przystojny, pozwoliłaby mu się uwieść, nie jest taka pewna, czy gdyby chodziło tylko o te jego piękne słówka, pisane i mówione, o to jego słynne mistrzostwo słów i słówek, wyszłaby za niego za mąż, prawdopodobnie została jego Żoną dlatego, że poznała go akurat w momencie, kiedy jego mistrzostwo i jego przystojność osiągnęły fazę szczytową, została Żoną przystojnego mistrza słowa, trudno jej więc pogodzić się teraz z tym, że przestał pisać, jak również dobrze wyglądać, dlatego zaczęła mu zwracać uwagę, że się zaniedbał na ciele i umyśle, owszem, często mu powtarzała, że wygląda źle, ale jak dotąd nie zauważyła tego, co zaniepokoiło samego Roberta, a mianowicie niezbitego faktu w niezbitym lustrze objawionego: Robert zaczął wyglądać niezdrowo.
Lekarz odesłał go do innego lekarza, inny lekarz odesłał do specjalisty, specjalista odesłał go na badania, a kiedy zobaczył wyniki, zapytał, jak dużo Robert pali i od kiedy pije, dowiedział się, że Robert co prawda trochę popala, żeby nie obgryzać paznokci, ale za to nie pije prawie wcale, po pijaku nie mógłby pracować, wtedy lekarz zapytał gdzie Robert pracuje i w jakich warunkach, tylko niech nie owija w bawełnę, bo wyniki nie są zbyt ciekawe, Robert odpowiedział, że normalnie pracował w domu, ale od pewnego czasu w biurze, w sądowym archiwum, Teść mu to załatwił, żeby miał spokój, tam prawie nikt nie przychodzi całymi dniami, może się skupić na pisaniu, lekarz zapytał: „To czym pan się właściwie zajmuje?”, Robert odpowiedział, że teoretycznie jest pisarzem, podał mu tytuł swojej ostatniej książki, lekarz przyznał, że coś mu się obiło o uszy, ale Robert nie uwierzył, książka bowiem ukazała się zbyt dawno, ludzie mają krótką pamięć, lekarz zapytał: „Dlaczego pan powiedział «teoretycznie»?”, Robert odparł, że w praktyce nie jest już pisarzem, bo nie pisze, od pewnego czasu nie może zebrać myśli, a kiedy próbuje się skupić, wysilić umysł w twórczy sposób, robi się senny, znużony, nie wie, czy to może mieć związek z tym jego niezdrowym wyglądem i nieciekawymi wynikami; „Wszystko możliwe – odpowiedział lekarz – będziemy musieli pana jeszcze raz zbadać dokładniej”; Robert zbadał się jeszcze raz dokładniej, dziś ma odebrać wyniki.
Robert spogląda przez okno swojego pokoiku w archiwum, mieszczącym się w suterenie gmachu biblioteki sądowej, wokół niego piętrzą się rzędy obrosłych kurzem skoroszytów, okno znajduje się na wysokości trotuaru, Robert spogląda na przechodzących ludzi z żabiej perspektywy, widzi tylko ich nogi. Myśli o swoich poprzednikach, o tych wszystkich ludziach, którzy wcześniej od niego pracowali w tym miejscu, sąd stoi tu od czasów międzywojnia, Robert próbuje policzyć, ilu urzędników nadzorowało sądowe zbiory w tym archiwum z oknem na wysokości chodnika, na pozór ograniczającym widok, ale też odsłaniającym to, co ludzkim oczom zazwyczaj niedostępne, jaki to miało wpływ na ich psychikę i światopogląd, a raczej światopodgląd, siłą rzeczy nie sposób bowiem z tej perspektywy spojrzeć ludziom w oczy, można tylko popatrywać na ich nogi, przy odrobinie wysiłku zerkając nieco wyżej, Robert miał się tu skupić na pisaniu, ale od kiedy zajrzał pod sukienkę zgrabnym młodym nogom, nieukoronowanym żadną koronką, od kiedy ujrzał niczym niechroniony równiutko wygolony paseczek nad cipką (nie mógł znaleźć innego słowa na tę śmiałą wiosenną otwartość), od kiedy więc zaczęła go rozpraszać świadomość cipki raz ujrzanej, a zatem możliwej do zobaczenia powtórnego, nie mógł już pisać, lecz rozlubował się bez reszty w spoglądaniu ludziom na nogi, czasem zaś zaglądaniu między nogi, w oczekiwaniu na cipkę (w porach ciepłych zdarzały się wcale często), domyślał sobie do nóg twarze, wyobrażał sobie, jakaż twarz może pasować do nóg, czy nogi zgrabne oznaczają twarz piękną, czy koślawe giczoły muszą należeć do gęby kaprawej, przecież nie wszystko na świecie jest tak oczywiste, światopodgląd odsłaniał tylko część prawdy o ludziach, Robert całymi godzinami zajmował się więc rozważaniem, jakaż to gęba lub twarz kryje się za danym chodem, butami, spodniami, rajstopami, majtkami, najbardziej zaś się głowił, czyjeż to cipki tak odważnie nad nim przemykają; z czasem spekulacje zastąpiła zimna analiza, Robert stał się w tym całkiem niezły, teraz jest już naprawdę dobry, całe miasto rozpoznaje po chodzie, wie więcej, niż powinien, mógłby z tej wiedzy skorzystać, gdyby nie to, że najbardziej interesują go cipki. Robert wygląda przez okno, dziś jest niestety dzień chłodny, tęsknota za cipką nie znajdzie ukojenia, mimo to Robert nie traci nadziei, wykrzywia się pod oknem, żeby zobaczyć jak najwięcej, musi wyglądać naprawdę dziwacznie; kiedy Praktykantka uchyla drzwi, Robert wygląda na tyle dziwacznie, że sama nie wie, czy może wejść i przerwać to, co się dzieje, czy zaskakując Roberta, nie odkryje w nim wariata, czy nie zdemaskuje jakiejś jego tajemnicy, narażając się tym samym na skutki niespodziewanego ataku jego szaleństwa; Praktykantka zamiera więc w uchylonych drzwiach i czeka, i patrzy, podgląda podglądającego, wpatruje się, a może i zapatruje na niego, bo aż drzwi od tych zapatrywań szczękają, nie ma odwrotu, trzeba wejść, zamarkowawszy wejście z marszu, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że coś zdołała podejrzeć; Robert natychmiast odpycha się nogami od ściany i dojeżdża na ruchomym krześle do biurka, przybierając urzędniczą postawę. Praktykantka jest śliczna, w dodatku ślicznie udaje, że niby z marszu, bez pukania, bez pardonu, jak do swego po swoje, już kłaść mu chce na biurku naręcze teczek:
– Gdyby mi pan to przygotował na… – Dopiero teraz podnosi oczy śliczne i rozgląda się wokół tak ślicznie, i urywa w pół zdania, że niby zdezorientowana, że się pomyliła: – Zaraz, a co to jest za pokój?
Robert nabrał podejrzeń pełną garścią, Praktykantka jest podejrzanie śliczna, zbyt śliczna na Praktykantkę, Robert spogląda na jej nogi i głowę dałby sobie uciąć, że to nie nogi Praktykantki, może i ona praktykuje co nieco tu i ówdzie, ale raczej nie w gmachu sądu, to nie jest uroda sądowa, to nie jest uroda gmaszysk ponurych i monotonnych, to jest uroda zjawiskowa, Robert tłumaczy zjawisku fałszywej Praktykantki, gdzie się znajdują, nie dociekając, skąd ona tu i co udaje:
– Archiwum, szanowna pani.
Praktykantka wychodzi przed drzwi, sprawdza tabliczkę, klepie się w głowę, (czyni to ślicznie), a potem zaprzecza swemu gestowi:
– Boże, ja dzisiaj jestem bez głowy zupełnie, no. Nie na to piętro zjechałam…
I wychodzi, tak ślicznie spoglądając przepraszająco. Robert wie już, że absolutnie niczego dzisiaj nie napisze, został definitywnie rozproszony, co gorsza, domyśla się, że to sprawka Teścia, Teść jako człowiek wpływowy ma dostęp do urodziwych hostess, które ze znawstwem wyławia i czyni sekretarkami w swoim biurze poselskim, Teść jest kolekcjonerem sekretarek, które z czasem zaczynają być wobec siebie nieuprzejme, kiedy więc sekretariat Teścia się przeludni, Teść wysyła wybrane sekretarki z zadaniami specjalnymi; owóż jednym z tych zadań są przeszpiegi w gmachu sądu, Teść chciałby mieć pewność, że jego zięć należycie korzysta z komfortowych warunków, jakie mu zostały stworzone, na państwowej posadzie za średnią krajową ma przełamywać pisarski kryzys, po to, żeby wreszcie wrócić do formy, a mianowicie stać się powszechnie uznawanym mistrzem słowa, tylko w ten bowiem sposób przysporzyć może Teściowi dodatkowej estymy; Teść, przyzwalając na małżeństwo córki z twórcą powszechnie uznawanym, nie brał pod uwagę, że tym samym skazuje ją na życie z twórcą wypalonym, bo powszechne uznanie prędzej czy później powoduje syndrom wypalenia, Teść chciałby mieć pewność, że Robert robi coś w kierunku właściwym, a mianowicie w kierunku przysparzania mu dodatkowej estymy, Teść wysyła więc od czasu do czasu sekretarki w roli szpiegów, dyskretnie instruując je, jak czujnego i podejrzliwego Roberta sprawdzać, jakich sztuczek używać, by sprawdzian okazał się wiarygodny, a Robert nie wiedział, że został sprawdzony; cóż stąd, kiedy wszystkie sekretarki Teścia są nieuleczalnie śliczne, Robert demaskuje każdą z nich od pierwszego wejrzenia.
Robert wzdycha, rozgląda się smętnie po pustym pokoju; Praktykantka po wyjściu stała się jeszcze śliczniejsza.
Robert porzuca monotonię ponurego gmaszyska, melancholizował się już wystarczająco długo, na fajrant biją dzwony okoliczne, wychodzi o precyzyjnie ustalonej porze, jak w każdy dzień roboczy, niczego tu zmienić nie podobna, Robert, od kiedy ożenił się z Żoną, żeniąc się tym samym z Teściem i Teściową, wżeniając się w ich dom, jest człowiekiem kontrolowanym. Wcześniej, kiedy był jeszcze pisarzem piszącym i nieżonatym, miał do siebie żal o brak dyscypliny, rytmu, reguły, wedle której żyłby i pisał w sposób uporządkowany. Zmęczony wolnością pokochał więc kobietę, która wydała mu się zdyscyplinowana i ułożona, a potem ożenił się z nią, mając nadzieję, że jako Żona zrobi w jego życiu radykalne porządki, że dzięki małżeństwu Robert stanie się twórcą piszącym rytmicznie i regularnie. Niestety, od kiedy ożenił się z Żoną, Teściem i Teściową, stał się pisarzem niepiszącym, mimo że jego życie nabrało rytmu i regularności, jakiej nie wyśniłby w malignie. Robert wychodzi z gmachu sądu rejonowego na parking, wsiada do samochodu, dokładnie w momencie włożenia kluczyków do stacyjki słyszy dzwonek telefonu, Żona dzwoni, pyta:
– Jesteś już w aucie?
Robert jest już w aucie.
– W aptece byłeś rano czy zapomniałeś?
Robert nie był, zapomniał, teraz podjedzie.
– Boże, co za człowiek, to teraz nie jedź, bo znowu w korkach utkwisz, wracaj do domu, roboty pełno, nie klucz po mieście.
Robert nie widzi potrzeby dalszej rozmowy, kontrola została przeprowadzona, mówi, że wjeżdża pod mosty, że mu zasięg znika, przerywa połączenie, jedzie spokojnie ulicą, kluczy po mieście, kierując się zagęszczeniem aut, wreszcie pakuje się w najbardziej zakorkowany odcinek i włącza sobie muzykę. Robert jest miłośnikiem stania w ulicznych korkach, prawdopodobnie jedynym w mieście, które jest zapchane coraz bardziej przez coraz to nowych nabywców aut, coraz bardziej nerwowych, bo przepustowość ulic zmniejsza się tak prędko, jak zwiększa się zdolność kredytowa obywateli. Robert słucha muzyki i popatruje z zadowoleniem na kierowców, wiercących się, odpalających niecierpliwie papierosy, bębniących palcami po kierownicy, trąbiących beznadziejnie i bez sensu, wychylających głowy przez okna swoich nowych wozów, rozglądających się na wszystkie strony, jakby szukali możliwości ucieczki, skrótu, bo przecież kurwa nie po to kupowali nowe auto żeby do chuja pana stać w jebanym korku i wolniej się poruszać niż kurwa na rowerze jakby se chcieli pojeździć na rowerze toby se kurwa jego mać kupili pierdolony rower zwłaszcza biorąc pod uwagę że za cenę tej bryki toby mogli se kupić w chuj rowerów fabrykę całą noż kurrrrwa niechże się coś ruszy wreszcie bo ich kurwica weźmie. Robert też zapala papierosa, w biurze zakaz, w domu alergia Żony, tylko w samochodzie może sobie zapalić spokojnie, niespiesznie, do samego filtra, w dodatku przy muzyce, której Żona nie zniosłaby, nie zrozumiała, Żona dostaje migreny od muzyki, ona odpoczywa przy muzyczce, Robert musiał się z tym pogodzić, jak i z wieloma innymi zasadami, ze skwaszoną miną musiał przyjąć zasady rządzące jego życiem rodzinnym, stał się człowiekiem kompromisu, koniecznego, by życie rodzinne nie stało się rodzinnym piekłem; Robert pamięta rodzinne piekło z domu swoich rodziców, o których ani słowa więcej. Robert boi się piekła, więc wybiera kompromisy, co wcale nie jest takie uciążliwe, przecież może sobie palić i słuchać muzyki w samochodzie, nie musi się nawet skupiać na prowadzeniu, bo stoi w korku. Salony samochodowe prosperują znakomicie, banki każdego dnia pasą się na procentach, większość samochodów stojących w korku jest własnością banków, ich właściciele, lichwiarze nieśniący koszmarów o siekierze narwańca, dawno już przesiedli się do pociągów, marsz z dworca do banku zastępuje im poranny jogging, cóż za ekonomia czasu, właściciele banków osobiście prowadzą samochody tylko za granicą, lubią się rozpędzać, w kraju o malejącej każdego dnia przepustowości rozpędzić się nie sposób, wystarczy jednak przekroczyć granicę i można dać wolne kierowcy, położyć marynarkę na siedzeniu obok i rozpędzić się po europejsku, właściciele banków, pytani, skąd pochodzą, odpowiadają już od dawna “From Europe, sir, like all of us”, za granicą nie chcą sobie przypominać kraju, w którym nie można się rozpędzić, tak jak Robert nie lubi wspominać domu swoich rodziców.
Robert rozkoszuje się dymem i muzyką, kierowcy nie znajdują w nim towarzysza niedoli, nie odczytują dobrze jego rozpromienionej twarzy, jego życzliwych uśmiechów, z czego ten skurwysyn jest taki zadowolony, nie przychodzi im do głowy, że to uwięzienie może smakować wolnością; papieros się kończy, Robert przypomina sobie, że musi odebrać wyniki, zastanawia się, czy wciąż będą nieciekawe, czy już po prostu złe.
Wyniki są prawdopodobnie jeszcze mniej ciekawe, ale to trzeba będzie skonsultować ze specjalistą; nie dziś, w laboratorium nie chcieli mu powiedzieć niczego konkretnego, Robert musi odczekać, ma termin w przyszłym tygodniu, ciekawe, czy choroba zachowa się wobec niego fair i zgodzi się do tego czasu nie rozwijać, pewnie nie, bo przecież Robert może w razie potrzeby skorzystać z możliwości prywatnej wizyty, poza kolejnością, lecz Robert ani myśli, nie po to odprowadza kilkaset złotych miesięcznie na ubezpieczenie, co dla pisarza niepiszącego jest mimo wszystko zbyt poważnym wydatkiem, Robert nie chce współtworzyć chorego i zakłamanego systemu, dla samej idei woli poczekać na swój termin, ma nadzieję, że choroba weźmie to pod uwagę i nie skorzysta podstępnie z tych kilku dni zwłoki, zwłaszcza jeśli ma już nad nim wyraźną przewagę, czego Robert się domyśla, ale wciąż jeszcze tego nie wie na pewno; Robert woli tę pewność odłożyć na później, na razie tylko wygląda niezdrowo i ma nieciekawe wyniki, może więc kluczyć po mieście i zajechać pod ulubioną księgarnię, gdzie ulubiona księgarka miała mu sprowadzić i odłożyć książkę (Żona co prawda dzwoni, niepokoi się, no ale przecież stał w korku, bo musiał jeszcze do apteki). Książka jest gruba i droga, Robert nie ma skrupułów, lecz będzie musiał zdrapać z niej cenę i schować tom głęboko do torby, pod jej dno, do specjalnego schowka na zakupy, które odkryte w domu mogłyby wywołać niepotrzebną salwę kąśliwych uwag, to kolejny kompromis, którego Robert się nauczył, z pewnymi drobiazgami lepiej się nie ujawniać, skoro mogłyby spowodować wcale nie tak drobne nieprzyjemności, wystarczy przecież schować nabytek pod dno, a na wierzchu ułożyć swoje szpargały, kupione lekarstwa, z takim kamuflażem torba jest gotowa do domowej kontroli; Żona cierpi na natręctwo ruchów, lubi ukradkiem sprawdzać zawartość torby Roberta, gdyby znalazła w niej świeżo kupioną książkę, zdenerwowałaby się, że Robert, zamiast zarabiać na swojej literaturze, wydał pieniądze na cudzą, zamiast pisać, będzie czytał, Robert i tak od niepamiętnych czasów miał wyrzuty sumienia, że więcej czytał, niż pisał, teraz zaś, kiedy nie pisze wcale, wyrzut sumienia jest szczególnie dotkliwy, nie trzeba mu o tym przypominać, nie trzeba dodatkowo psuć przyjemności lektury; Robert chowa więc książkę tuż po wyjściu z księgarni, chce wejść do auta, ale został rozpoznany, nie obejdzie się bez rytualnego podpisiku, a także, co gorsza, bez pytania, którego ulubiona księgarka już od dawna nie zadaje (przestałaby wtedy być ulubioną księgarką, Robert zaopatrywałby się gdzie indziej), ale wciąż ciśnie się ono na usta fanom, a przecież nie można im odmówić prawa do niecierpliwości.
– Kiedy pan znowu coś napisze? – pyta chłopak zza pleców dziewczyny, którą wypchnął z książką, żeby uroczo dygnąwszy, potwierdziła tożsamość Roberta i złowiła autograf.
– Coś mi się tam ciągle pisze… chociaż się nie wydaje – odpowiada Robert i uśmiecha się, zadowolony z tego, że zachował jeszcze resztki dawnej błyskotliwości, a zaraz potem posmutniały, że znowu musiał skłamać: przecież nic się nie pisze, kiedyś samo mu się pisało, książka, którą właśnie zadedykował dziewczynie i chłopakowi, też napisała mu się sama, dlatego wciąż jeszcze się sprzedaje, choć już raczej z rozpędu. Kiedyś pisało mu się samo, potem zaczął zmuszać się do pisania, teraz już tylko podpisuje swoje książki.
Przychodzi pora, kiedy trzeba wrócić, wejść do domu, zdjąć płaszcz i buty, przejść przez główny salon, w którym ścieżki domowników przecinają się najczęściej, bo choć tak zwana góra należy do tak zwanych młodych, to na dole, należącym do rodziców, czyli teściów, mieści się wspólna kuchnia, a także kominek i panoramiczna plazma, do których to ognisk domowych lgnie Żona, a tym samym i Robert unikać ich nie może; choć góra należy do młodych, do schodów przechodzi się przez główny salon, należący do niemłodych już, lecz przecież zdrowo wyglądających, zdrowy tryb życia prowadzących, jakże aktywnych i żwawych teściów, czyli rodziców; ściślej mówiąc, to Teść odpowiada za utrzymywanie wysokiego poziomu żwawości w swoim małżeństwie, Teść jako wpływowy polityk jest żwawy za dwoje, żwawy i zmyślny, jego zmyślność wcale nie słabnie z wiekiem, wszystko robi zmyślnie, zmyślnie zaproponował młodym górę, wiedząc, że z dołu będą musieli korzystać, przeto nie straci kontaktu z córką, jako też kontroli nad jej małżeńskim samopoczuciem sprawować mógł będzie. Robert wita się z domownikami i zmierza do kuchni, Teść nie zwraca na niego uwagi, przemierza salon z kasetą wideo w dłoni, otwiera szafkę, w której stoją rzędy kaset, szuka wśród nich nowej, żeby móc zarejestrować kolejne ze swoich wystąpień telewizyjnych, Teść umiejętnie udaje niechęć do udzielania wywiadów, im częściej dziennikarze nękają go prośbami o wywiad, tym łatwiej przychodzi mu udawać tę niechęć, wciąż jednak udaje, uwielbia się oglądać w telewizji, dziennikarze nie mogą go przestać nękać prośbami, nie mają wyboru, Teść wciąż jest gwiazdą, zrobić z nim wywiad to gratka, tyle lat, stary skurczybyk, utrzymuje się u żłobu i wciąż jeszcze nikt mu porządnie nie dołożył, ale nawet ci, którzy spektakularnie polegli, robią potem karierę w telewizji, sama próba dołożenia Teściowi czyni dziennikarza gwiazdą, więc wszyscy próbują się do niego dobrać, ale Teść rzadko się zgadza, zna swoją wartość, dlatego stawia warunki, wybiera sobie rozmówców, no i nigdy, przenigdy nie występuje na żywo. Teść szuka pustej kasety i nie może znaleźć, wścieka się, bo tym razem zjadła na nim zęby szczególnie ostra i doświadczona w zagryzaniu polityków dziennikarka, Teść jest człowiekiem czynu i porządku, archiwizuje wszystkie swoje publiczne występy, nie rozumie, dlaczego nie może znaleźć pustej kasety; nie musiałby nagrywać domowymi sposobami debat ze swoim udziałem, wystarczyłoby poprosić, żeby mu przesłali płytę z programem, ale wtedy Teść musiałby się zdradzić, przecież udaje, że nie znosi wywiadów.
– Jasna cholera, jasna cholera. No nie ma, no. Pokończyły się kasety, a za chwilę się zacznie…
Może Teściowa coś wie na ten temat; od kiedy popadła w szczególnego rodzaju religijność, zrobiła się nagle jakaś złośliwa, od kiedy zaczęła uczęszczać na zebrania organizowane w salkach katechetycznych i utrwalać nowe znaczenia słów: Moralność, Ojczyzna, Prawda, Rodzina, Historia, które wprowadzano w miejsce moralności, ojczyzny, prawdy, rodziny i historii, Teść zaczął się o nią niepokoić, nigdy wcześniej nie przejawiała ideologicznej aktywności, w domu rodzinnym to on uosabiał ideologiczną żwawość, nigdy nie było między nimi konfliktów, Teściowa zawsze w pełni utożsamiała się ze stanowiskiem męża, od pewnego czasu jednak jej poglądy zradykalizowały się, jej religijność i złośliwość przybrały na sile, Teść przyglądał się temu z najwyższym niepokojem, ale nie wszczynał sporów, nie był przygotowany na debaty domowe, tym bardziej że wszystkie debaty telewizyjne wygrywał swoim zmyślnie argumentowanym konserwatyzmem, wygrywał swoimi radykalnie konserwatywnymi poglądami, które, opanowawszy za młodu sztukę erystyki, wykładał z niedoścignioną zmyślnością, nie był przygotowany na spór z kimś, kto uznawałby jego postawę za zbyt kompromisową, a nawet zachowawczą, by nie rzec służalczą wobec wrogich wartości, tak zaś mieliła ozorem Teściowa, albo mieliło radyjko przy jej uchu; Teść nie przyjmował do wiadomości, ignorował, nie uznawał, ważył lekce mielenie Teściowej z radyjkiem, gdyby bowiem zareagował choć raz gniewem, gdyby dał się wciągnąć w kłótnię, tym samym uznałby prawo Teściowej do indywidualnego, niezależnego rozwoju światopoglądu, a przecież to nie Teściowa miała światopogląd, lecz radyjko, jakżeby Teść miał się wdawać w pyskówkę z radyjkiem, ignorował więc ostentacyjnie, Teściowa ostentacyjnie pogłaśniała; póki nie kompromituje go publicznie, nie będzie interweniował, tak sobie postanowił, ale coraz trudniej radzi sobie z jej złośliwością. Znowu mu złośliwie przygaduje:
– I bardzo dobrze, że nie ma na co nagrać. To masz za karę, żeś się nie zgodził u ojca dobrodzieja wystąpić…
– A właśnie, że się nagra. I to na twojej kasecie, tam gdzie masz film z ostatniej pielgrzymki. Na złość tobie, bo mnie wkurzasz już niemożliwie. Gdzie ona jest? Gdzie jest ta kaseta?
Teściowa w ostatnich latach coraz częściej peregrynuje, to już nie są wycieczki kółka parafialnego do Lichenia, to poważne wyprawy rodziny radyjka pod auspicjami ojca dobrodzieja, Wilno, Medjugorje, Cork, Fatima, Santiago de Compostela (Jerozolima w planie na ten rok; od kiedy ma w planie Jerozolimę, wyjmuje Teściowi po kryjomu z portfela pieniądze, wcześniej nie zdobyłaby się na coś takiego, ale teraz traktuje to jak dywersję na tyłach wroga, od kiedy wspom aga rodzinę radyjka skonfiskowanymi pieniędzmi i odkłada na Jerozolimę, jej złośliwość wzmogła się jak nigdy dotąd), nagrywa, kolekcjonuje, ma swoją szufladkę, księgi pielgrzymstwa polskiego opisuje na paseczku, kaligrafując literki.
– A tej to na pewno nie znajdziesz. Pożyczyłam, puszczałyśmy sobie w parafii ostatnio, proboszczowi się tak spodobało…
– Jasna cholera, jasna cholera. No się zaczyna już, no…
Tym razem nagrania nie będzie, Teść zasiada w fotelu, widząc siebie w fotelu witającego się z publicznością i państwem przed telewizorami, odruchowo składa dłonie, stykając czubki palców, podstawy języka gestów opanował tak dawno i z tak dobrym skutkiem, że stały się językiem jego odruchów; Teść ogląda siebie i przeżywa debatę po raz drugi, mniej więcej pamięta, co mówił, szepcze pod nosem te same kwestie, podoba się sobie.
Teściowa ogląda program po raz pierwszy, słucha pilniej od Teścia, poznaje aktualną postawę polityczną przeciwnika, przygląda się jego metodom, wsłuchuje się w zmyślnie prowadzony dyskurs i choć reprezentowane wartości są jej obce, uczy się, wyciąga wnioski.
Żona nie może przestać się ruszać, jej drobne kroczki są wszędobylskie, drepcze całą powierzchnią stóp, jak Japonka, akcentując piętą każdy krok, nie przestaje chodzić, otwierać i zamykać szuflad, poprawiać zasłon, przysuwać krzeseł, przestawiać przedmiotów z miejsca na miejsce, bez przerwy trajkocze pod nosem, pokichując co kilka zdań, taka jest, taka się stała, nie ma rady, jej natręctwo czynności obejmuje też Roberta, sama wciąż będąc w ruchu, źle znosi widok bezczynności; Robert coraz częściej odnosi wrażenie, jakby oglądał Żonę na filmie z przyspieszonymi obrotami, na jeden jego krok przypadają cztery kroczki, zanim zdąży jej odpowiedzieć, słyszy już dwa kolejne pytania, Robert męczy się przy Żonie, odpoczywa w spokoju swej biurowej smutni. Kiedyś pokochał właśnie żywotność, energię, rozmowność tej kobiety, ale czas jest wrogiem zauroczeń, teraz drobne kroki żony szukającej dla niego kolejnych zajęć wywołują w nim tęsknotę za krokiem wolnym, dostojnym, spacerowym, jej szybko wypowiadane komendy wywołują w nim głód mowy niespiesznej, spokojnej, a nawet wiązanej. Robert lubi przesiadywać w szopce, markując pracę, postukując młotkiem, wkręcając i wykręcając śrubkę (gdyby Żona przyszła sprawdzić, czy się nie rozleniwił, śrubka jest poręcznym alibi). Bywało, że Robert sam na sam ze śrubką napawał się chwilami wolności, a nade wszystko powolności, bywało, że mówił wolno do śrubki, radośnie oddalony od tupotu stóp małżonki, „O, śrubko”, wołacza używał w chwilach szczególnego rozmarzenia i zadowolenia swoją tymczasowo odzyskaną powolnością, nie przestając jednak nasłuchiwać, czy aby nie przyjdzie kontrola, czy nie będzie musiał przybrać sugestywnej pozy mechanika, czy nie usłyszy, że musi wynieść to tamto z góry na dół, przestawić ten tamten stamtąd gdzie indziej, dokręcić, bo się poluzowało, przeczyścić, bo się przytkało.
Robert spożywa odgrzany obiad, Żona nadeszła, weszła, rusza się i przemawia:
– Znowu mnie złapało kichanie tak strasznie. Czy ty aby odkurzyłeś na pewno wszystkie kąty? Trzeba meble poprzestawiać, bo może tam jest kurz jakiś niedostępny, którego nie wessało i on teraz tak ukradkiem na mnie działa. Masz dla mnie te tabletki?
Robert wyjmuje z kieszeni paczkę pigułek z rachunkiem i kładzie na stole przed żoną.
– Oj, no takie drogie, przecież mogłeś pomyśleć, żeby nie kupować. Słuchaj, a może to o pierze chodzi? Wiem, pościel zmieniona, ale te poszwy chyba jakoś tak przesiąkły… Z szopki trzeba przynieść brykiety i drewno do kominka, znowu idą wieczory chłodne, zapowiadali, słyszałam, tylko pamiętaj, żebyś i na tym kurzu nie wniósł, bo się rozkicham do reszty.
Robert kończy jeść, wkłada naczynia do zmywarki, przechodzi przez salon, schodami na piętro, Żona tupocze krok w krok za nim, tzw. młodzi idą na tzw. górę, która wedle niepisanej umowy należy do nich, z treści spisanych i udokumentowanych wynika, że w praktyce i tak wszystko należy do Teściów, obecnie bardzo zaangażowanych w telewizyjną debatę. Teść komentuje, Teściowa wykrzywia usta, minami wyraża dystans, w cóż tu się angażować, na cóż te wszystkie emocje, skoro Boga w tym nie ma, Honoru ani Ojczyzny, z dala od Prawdy te swary, oj z dala; Teść przeżywa:
– O, teraz jej przywaliłem trochę, co? To i tak łagodnie jak na mnie. Ty, patrz, jak mi się nogawka podwinęła. Patrz, jak to pokazują złośliwie teraz, specjalnie kamera najeżdża. Jak tylko jej przyłożyłem, jak wyczuli, że dają sobie radę z tą siksą, zaraz nogawkę kręcą. Nogawką chcą osłabić mnie, tak manipulują sprytnie…
Krok w krok za Robertem. Żona cały dzień nie miała za kim chodzić, to teraz nadrabia, nudziła się, od kiedy jest na urlopie zdrowotnym, nie wie, co z sobą począć, od kiedy nie wie, co z sobą począć, jest na urlopie zdrowotnym, alergia, migrena, stany lękowe, wszystko naraz. Pracowała w biurze poselskim ojca jako sekretarka, ale kiedy wyszła za mąż za powszechnie uznanego pisarza, uznała, że to dobry moment, żeby przejść na jego utrzymanie, tak przynajmniej utrzymuje, kłamczucha, że to była jej decyzja, nie ojca. Teść dał wolne swojej córce; wydając ją za powszechnie uznanego pisarza, zasugerował, że powinna zacząć korzystać z życia, zwiedzać świat, poznawać ludzi; uwierzyła i tym samym zwolniła miejsce dla kolekcji ślicznych sekretarek, które można czasem nieco poemablować, troszeczkę sobie z nimi poflirtować, pożartować, czasem wziąć na kolana, to zupełnie co innego niż wziąć na kolana własną córkę. Kiedy okazało się, że Robert mimo powszechnego uznania (które uważał za przypadkowe, tymczasowe i zgubne) przestał pisać, kiedy powstało poważne zagrożenie, że w związku z tym w krótkim czasie przejdą na wikt i opierunek Teściów, Żona spróbowała wrócić do pracy, ale w biurze poselskim Ojca niestety zrobiło się dość tłoczno, znalazła więc stanowisko sekretarki w innym biurze, gdzie pan dyrektor już po kilku dniach uparł się, by ją emablować, troszeczkę sobie z nią poflirtować, pożartować, a kiedy spróbował ją sobie posadzić na kolanach (wszak nie był z nią w żaden sposób spowinowacony), źle się poczuła; niby tylko stany lękowe, ale zaraz potem dołączyła do nich migrena, no i ta okropna alergia, wzięła więc urlop, teraz przesiaduje całymi dniami w domu, czekając na męża, a potem nie opuszcza go na krok.
Robert ma na pięterku swój gabinet, dawną bibliotekę Teściów wzbogacił swoimi zapasami, od tej pory gabinet skurczył się do wymiarów gabineciku, większość miejsca zajęły w nim książki, cały pokój jest zastawiony dwoma rzędami regałów, nadmiary książek piętrzą się na wygiętych półkach, tworzą kolumny na podłodze, blat stołu-biurka położony jest na czterech książkowych kolumienkach; Robert lubi to miejsce, lubi otaczać się książkami, nawet jeśli nigdy nie zdąży ich wszystkich przeczytać (a właściwie czemu miałby ich nie doczytać po śmierci, oczami ślepca Robert widzi idealnie dla siebie dobrane zaświaty jako bibliotekę w kształcie labiryntu z nieskończoną liczbą niewielkich pokoików, w których mógłby, wymościwszy się w fotelu, czytać wiecznie, nieustannie, bez zmęczenia, bez snu, błądząc między książkami, błąkając się od książki do książki, bez wyrzutów sumienia, że czyta, zamiast pisać, bo po śmierci pisać już nie będzie musiał), książek wciąż przybywa, niedługo trudno będzie się z nimi pomieścić, już teraz książki wypychają z półek statuetki nagród literackich, najcięższą ze statuetek Robert niedawno strącił sobie na stopę, kontuzja była dość poważna i to właściwie z jej powodu w końcu zdecydował się pójść do lekarza, tajemnicę niezdrowego wyglądu badając niejako przy okazji.
Żona bardzo tego miejsca nie lubi.
– O, a tu już w ogóle wchodzić nie powinnam, książki się kurzą, ten twój pokój to jest prawdziwe siedlisko mojej alergii, mole tu mają raj, i roztocza; po co ci te wszystkie książki, może byś chociaż tych przeczytanych się pozbył?
– Nikt ci nie każe tu wchodzić, to jest moja pracownia.
Żona cofa się na korytarz, zasłania twarz chusteczką, Robert szybko wyjmuje z teczki wyniki badań i chowa w zamykanej na klucz szafce, potem wyciąga z torby kupioną książkę i układa na regale obok innych, starszych, wsuwa ją tak, żeby nie rzucała się w oczy; choroba i niepotrzebne wydatki, to by dopiero było zamieszanie, tego by nie zniosła, dla świętego spokoju lepiej uprawiać sztukę kompromisów, a w tym wypadku jej szczególny podgatunek: kamuflaż.
Żona nawet nie patrzy w stronę uchylonych drzwi, przez nie mógłby w jej stronę zawiać jakiś kurzowy podmuch, o zapalenie spojówek nietrudno, mówi do Roberta, stojąc bokiem, przez chusteczkę, niezadowolona, że znów straciła go z oczu.
– Pracownia to była, kiedy pisałeś. Teraz to jest nie wiem co, izba pamięci co najwyżej. Pieniądze topnieją, niedługo od rodziców będziemy musieli pożyczać, jak tak dalej pójdzie. Nie piszesz, to tu nie siedź, już lepiej przynieś te brykiety, poza tym w szopce moim zdaniem przecieka dach.
Puka w uchylone drzwi, szkoda czasu, Robert w swojej pracowni może tylko marnować czas, a przecież czeka tyle zadań domowych do odrobienia, lenistwo jest najcięższym z grzechów głównych, czy jej mąż ma tego świadomość?
– Wychodzisz wreszcie?
Robert wychodzi, Żona krok w krok, nagle kicha potężnie.
– A może ja mam alergię na ciebie? Może ty coś szkodliwego wydzielasz, papierochy potajemnie popalasz…
Robert nie wytrzymuje, nie ma aż tyle cierpliwości, minął kwadrans od powrotu do domu i już chciałby z niego uciec, po piętnastu minutach ma dosyć tej kobiety na cały dzień; kiedy jest poza domem, wydaje mu się, że może być inaczej, że przecież wciąż w głębi duszy ją kocha, tylko musi być bardziej wyrozumiały, silniejszy, w domu wystarczy kwadrans, żeby miał jej dość, ilu takich kwadransów jeszcze potrzeba, żeby wreszcie podjąć decyzję o wyprowadzce, zastanawia się Robert i natychmiast przypomina sobie, że teraz już trochę za późno, jest kompletnie spłukany, tak naprawdę od dawna już żyją wyłącznie na koszt Teścia; Robert nie ma dokąd się wyprowadzić, więc tkwi tutaj, zaciskając zęby, czasem odszczekując:
– Myślę, że ty masz alergię na samą siebie.
Dach w szopce przecieka, bo Robert dba o to, by dziura się nie zmniejszyła, żeby popołudniami mieć zajęcie z dala od Żony, alergia nie pozwala jej wejść do środka, szopka jest królestwem kurzu, szopek się nie sprząta, stawia się je po to, żeby wykonywać hałaśliwe i nieeleganckie prace fizyczne, dla których nie ma miejsca w eleganckich domostwach, zasadniczo mają więc służyć jako warsztaty, a z czasem wszystkie upodabniają się do siebie jako lamusy, przytułki dla wysłużonych sprzętów, strzępów dawnej świetności, przedmiotów, które stały się bezużyteczne i niemodne, ale jakoś żal je wyrzucać, a nawet jeśli nie żal, to jest kłopot z wywózką, tymczasem więc lądują w szopce i obrastają kurzem, kurz jest sprzymierzeńcem Roberta, dzięki niemu Robert może przez osobiście wydłubaną w dachu dziurę doglądać chmur, a Żona nie może tego sprawdzić, choć nawołuje, zbliża się, chciałaby go mieć przy sobie, przecież tyle, co wyszedł, a już go nie ma. Zebrała się na odwagę, zagląda do wewnątrz.
– Ale kurzu w tej szopie, zobacz, jak widać pod słońce… To kiedy przyjdziesz do domu?
– O co ci chodzi, widzisz przecież, że dach trzeba naprawić, pewnie do wieczora zejdzie…
– Aha… No bo… Może sobie to podzielisz… Żebyś nie był tu za długo, bo w domu jest roboty dość. U rodziców się odpływ zatkał, tata nie będzie się z tym grzebał, bo musi przygotować przemówienie… Tak, że… Nie za długo tutaj… Poza tym… chyba znowu te lęki mi się zaczynają.
Chyba naprawdę się zaczynają, skoro tak stanęła u wejścia do szopki i kurzu się nie boi tak jak samotności, te lęki, jak je nazywa, czasem doprowadzają ją do poważnych ataków histerii, tak poważnych, że Robert nie chciałby już być ich świadkiem, boi się ich tak samo jak jego Żona, która teraz kicha, czerwienieje, łzawi, ale stoi i patrzy na niego bł aga lnie, zaraz mu się tu udusi, dostanie ataku astmy i padnie, Robert wzdycha, bo znowu wygrała, znowu zrobiło mu się jej żal, przerywa dłubanie w dachu, musi wracać, musi się zająć byciem-ku-Żonie.