7

Adam własnoręcznie rozciął gips na przedramieniu Pięknisia, wygląda na to, że kość się zrosła prawidłowo, trzeba tylko odbudować mięśnie, Adam będzie kontrolował przebieg rehabilitacji, jeśli Piękniś posłusznie się do niej zastosuje, niebawem znów sobie pobryka. Adam moczy szmatkę w misce i przemywa jego skórę; lubi myć całego Pięknisia, obmywać go z zapachu ulicy, lubi mieć go przy sobie mokrego, ale i wycierać go potem ręcznikiem, obcinać mu paznokcie u nóg (u rąk Piękniś sam sobie obgryza), ścierać odciski, balsamować pachnącym kremem, pielęgnować, depilować; Adam lubi wszystko, na co mu Piękniś pozwala, jest dla niego najczulszym i najostrożniejszym pielęgniarzem, bo choć Piękniś do płochliwych nie należy, wciąż nie może sobie poradzić z tym, co się stało, co się dzieje każdego dnia, nie oswoił jeszcze nieznanej dotąd przyjemności, którą czerpie z posiadania bezgranicznie i bezwarunkowo oddanego kochanka, służącego mu wiernopoddańczo na każde zawołanie.

Pęknięte żebra też się zrosły, Piękniś może oddychać pełną piersią, bezboleśnie przewracać się na boki, kiedy śni jakiś koszmar, to ważne, bo sypia niespokojnie, co noc się miota i wykrzykuje serie wyzwisk pod adresem sennych prześladowców; od kiedy pomieszkuje u Adama, ma się czego bać. Pomieszkuje chyłkiem i pokątnie, nikt, ale to przenikt nigdy nie może się o tym dowiedzieć; na wypadek niekontrolowanego przecieku Piękniś ma gotową odpowiedź, w każdym razie tak mu się wydaje: wkręcał jelenia, żeby się dobrać do jego pieniędzy, doktorek bogaty, tylko udaje zabiedzonego, starzy kapią forsą, przysyłają mu, dobrze mieć swojego jelenia, chłopaki (Piękniś wie, że kumple w tej historyjce nie kupią tego, co najistotniejsze, jeden szczegół będzie ich kłuł w oczy: czemu jeleń, a nie sarna, czyżbyś był ciotą?). Piękniś nie jest żadną ciotą, co to to nie, nigdy nikomu nie dał dupy, panowie, zrozumcie, on sobie tylko pozwala obciągać, doktorek ma klasa obciąg, panny mogłyby się od niego uczyć, dajcie spokój, co z tego, że razem śpią, nigdy nie spaliście w jednym łóżku z facetem? Jak w nocy ziąb, to może i przytulą się, pobawią ptakami dla rozgrzewki, jeśli dla was to jest pedalstwo, to walcie się na ryj, pedalstwo to odchodzi pod celą, ale tego nie wiecie, boście, kurwy, nigdy nie siedzieli.

– Mam dzisiaj długi dyżur. Nie zapomnij wziąć kluczy, gdybyś chciał wyjść z domu – mówi Adam i dopina kurtkę; jeszcze stoi u drzwi, chciałby pocałunku na pożegnanie, chciałby doczekać poranka, w którym Piękniś po prostu pocałuje go i będzie życzył dobrego dnia, tymczasem jednak musi się jeszcze trochę ze sobą pogryźć, nie ma na to rady, na pocałunki jest stanowczo za wcześnie; Adam wychodzi, Piękniś dziś nawet na niego nie spojrzał, znowu musiał się siebie przestraszyć. Adam wie, że Piękniś wie o jego skrytce na oszczędności; Matka zaczęła przysyłać pieniądze, Adam zrezygnował z pierwotnego zamysłu, żeby je odsyłać z powrotem, poradziłby sobie bez tej pomocy, a mimo to chowa zaskórniaki do starego wydania Vademecum Lekarza Ogólnego, między strony z Neoplasmata ossium et articulationum a Myeloma multiplet Plasmocytoma, po to, żeby Piękniś miał go z czego okradać. Adam dba o swojego złodzieja, wystawia mu łatwy łup, wciąż uzupełniając zapasy, napisał nawet w tej sprawie list dziękczynny do Matki, zmyślnie sugerując większą częstotliwość zapomogi; Adam chce, żeby Piękniś kradł sobie w domu, skoro już musi, zamiast się szlajać z koleżkami, lepiej niech wznowi treningi; Adam nie rozumie, że kraść samotnie w pustym domu to jak pić do lustra, Piękniś go nie okrada, po prostu pobiera swoje honorarium, ukraść coś to on lubi w mieście.


Adam już nie jest taki skory do brania zastępstw na dyżurach, nie zostaje po godzinach, choć pacjenci przywykli, że ten młody doktór bada najdokładniej i każdego zawsze zdąży przyjąć, starsi koledzy są zaskoczeni, że tak szybko się do nich upodobnił, spryciarz, zakończył okres promocji, teraz pewnie chorzy smarują mu jak opętani. Owszem, smarują; Adam nie odmawia, nauczył się już zgarniać kopertę do szuflady jakby od niechcenia, mimochodem, nie przestając rozmawiać z pacjentem, tak jakby wręczenie i przyjęcie odbywało się gdzieś poza nimi, są przecież w życiu takie chwile, w których dwóch ludzi łączy milczące porozumienie, wyobraźmy sobie na przykład dwa wybitne autorytety moralne, profesorów filozofii i literatury, powszechnie szanowanych i szanujących się wzajem obywateli, odbywających co kilka dni w ulubionej kawiarni dysputy rozsławiające na cały kraj stolik, przy którym zasiadają, wyobraźmy sobie zatem, że przypadkiem natykają się na siebie w zamtuzie: milczące porozumienie nie pozwala im się rozpoznać, skala wzajemnego zawstydzenia byłaby zbyt olbrzymia, straciliby od tego potencję, mijają się więc, jakby się nie znali, a następnego dnia jakby nigdy nic prowadzą przy kawie spór o uniwersalia, nie wspominając słowem o nocnym spotkaniu; jeśli dwaj ludzie w tym samym momencie uznają, że jest raczej nic niż coś, nie mają się czego wstydzić, wszak do niczego nie doszło; pacjenci wręczają Adamowi koperty tak, jakby tego nie robili, Adam przyjmuje je tak, jakby ich nie przyjmował; przyjmuje oczywiście po to, żeby Piękniś go nie zostawił, boi się, że kiedy już nie będzie go z czego okraść, zostanie sam. Adam boi się osamotnienia; Piękniś, kiedy po raz pierwszy został na noc, na zawsze okradł Adama z samotności, jeśli odejdzie, zostawi mu tylko osamotnienie. Adam nie odmawia pacjentom dokładności, bada ich jeszcze staranniej niż dotąd, niestety, nie może im poświęcić więcej czasu, niż to ma zapisane w kontrakcie. Adam kończy teraz pracę punktualniutko i biegiem wraca do domu, z nadzieją, że Piękniś tam już będzie czekał na służącego swego, Adam pełni teraz po godzinach prywatną służbę, na myśl o niej mrowi go w podbrzuszu. Proszę, dopiero co wyszedł ze szpitala, a już jest na swojej ulicy, musiał biec, i to przez większą część dystansu, dlatego jest taki zdyszany, zaraz wbiegnie po trzy stopnie na piętro, sprawdźmy, czy coś może go powstrzymać.

– Te! Synek!

Z jakiegoś profundału głos ów dudni, pogłosem wzmocniony i brzmiący, jakby sam bóg się obraził, że Adam przez małe „b” o nim myśli; owóż Adam przystaje, jak na medyka przystało: kiedy ktoś woła, to może wołać o pomoc, nawet jeśli to sam b(B)óg. Tyle, że głos jest samoswój, słyszalny, a niewidzialny, Adam nie wie nawet, w którą stronę ma patrzeć, myśli: a jeśli b(B)óg istnieje, jeśli właśnie zaistniał, czyżby mógł mieć za złe, że Adam kocha chłopca w mężczyźnie, nie, nawet Bóg przez duże B nie ma prawa mieć do niego o to pretensji, póki miłość bezgrzeszna ku dobru wiedzie; Adam chce dobra dla Pięknisia, chce go przecież wydostać ku światłu, zbłąkaną owieczkę do stada przyprowadzić. Czegóż chcesz ode mnie, b(B)oże, myśli Adam, a jeśliś to nie t(T)y, więc kto mnie wołał, czego chciał?

– Te!

Adam słyszy wyraźnie, idzie za głosem tam, gdzie nikogo nie ma, choć głos serca nakazywałby w przeciwnym kierunku podążać, tam gdzie Piękniś już pewnie w samych bokserkach, ach ile się będą musieli naprzekomarzać, żeby mu je pozwolił zdjąć, a potem pobawić się podotykać wziąć do buzi; Adam niepewnie zbliża się do Nikogoś, dopiero na środku ulicy widzi człowieka w studzience kanalizacyjnej, no tak, przecież kradną włazy, zdarzało się, że pijak wpadł i przesiedział zaklinowany metr pod ziemią całą noc, ale ten tu wygląda, jakby wcześniej wpadł do wszystkich innych studzienek w mieście, i to głową w dół, w każdym razie krew go zalewa, że nie może wyjść; Adam patrzy ze zgrozą na pokiereszowaną twarz: oba łuki brwiowe puściły, lewe oko potwornie opuchnięte, obrzęk nosa; gdzie był bóg, kiedy temu człowiekowi działa się krzywda?

– Co się stało?

– Takie bajtle mi szmary spuścili… I za co to… Wiela jo mioł w portmanyju, same klepoki… Za dwajścia złoty mi nos połomali… I zygorek wziyli, co i tak wancki ciśli…

Adam pom aga mu się wygramolić, facet próbuje wstać i noga wygina mu się w kolanie do przodu, upada i tylko dlatego nie mdleje z bólu, że jest kompletnie pijany; Adam dzwoni po karetkę, pytają, czy przysłać lekarza, czy sam sobie poradzi (Piękniś czeka… A jeśli nie czeka? Jeśli już mu się znudził? Jeśli jest, to będzie i potem; jeśli już go nie ma, lepiej dowiedzieć się o tym jak najpóźniej), nie, nie trzeba lekarza, Adam sam się tym zajmie.


Piękniś już śpi, nagi, porozrzucał ciuchy na podłodze, musiał być zmęczony, czyżby zaczął brykać na dobre? Śpi na boku, głęboko, za to jego ptasior czuwa na całego; ciekawe, co mu się śni. Adam jest wykończony zamieszaniem z pobitym pijaczyną, obdukcją, zeznaniami i całą resztą, zaraz sam się rozbierze i przylgnie do gorącego Pięknisia na tak zwane krzesełko, łyżeczkę, jak zwał, tak zwał, złapie go delikatnie za pałkę i zaśnie z nią w ręku, chyba, że Piękniś się przebudzi i będzie chciał czegoś więcej. Adam zbiera z podłogi jego spodnie i koszulkę, składa je na krześle i zauważa w kilku miejscach krwawe plamy. Natychmiast dokonuje oględzin, Piękniś jest piękny w całości i bez uszczerbku, nic mu nie jest, nigdzie żadnego draśnięcia, coś tam bełkocze przez sen i z powrotem owija się kołdrą. Adam zanosi ubrania Pięknisia do łazienki i wrzuca do pralki. Nawet jeśli b(B)óg nie istnieje, nie wszystko wolno: Adam wie, że jutro będzie musiał zadać kilka niewygodnych pytań, a Piękniś bardzo ceni sobie wygodę; o, proszę, jak to się rozłożył na całym łóżku. Adam kładzie się obok, dotyka go i myśli, że musi teraz robić wszystko tak, jakby miał jutro umrzeć.


Ojciec już zaparkował, ale oboje z matką nie wysiadają z samochodu, z niedowierzaniem sprawdzają adres na karteczce i porównują z numerem na kamienicy, niestety, wszystko się zgadza; znaleźli ulicę, znaleźli dom, ale śpiewać im się odechciało, choć Matka z radości, że Ojciec wreszcie dał się nakłonić na odwiedziny u syna, nuciła po drodze wszystkie przeboje młodości. Ojciec w końcu wychodzi z auta, bierze się pod boki i patrząc na dom, w którym mieszka jego syn jednorodzony, aż puchnie od gniewu i hańby (chałupka nowiutka pachnąca we wsi stoi, a ten tu mieszka w norze łobjscanej rozwalającej się ruderze psia jucha, że pożal się Boże, ale nic nie powiem, nic nie powiem, nie warto się denerwować, rozepne se tylko guzik pod szyją, bo aż mi się duszno zrobiło). Matka też wychodzi z auta opieszale, nie wie, czy już wyjmować torby ze słoikami kompotami bigosami grzybkami, wszystkim, co synuś lubi, czy też poczekać, niech Ojciec wejdzie na górę i sprawdzi, może zły adres dostali. Z okna na parterze sąsiad parapeciak patrzy to na przyjezdnych, to na limuzynę, w końcu z aga duje do Ojca, który już przemógł obrzydzenie i chce dać nura w klatkę schodową śmierdzącą kocim moczem.

– Cińdobry. Fajne auto. Jo by go sam tak niy łostawioł. Moga pofilować, coby sie nic niy stało… Dwa złote łod godziny…

Ojciec spoziera pogardliwie i wyniośle, co to za kundel człowieczy, myśli sobie, jak on wygląda, jak on mówi, co to w ogóle za dzielnica jest, wcale nie odpowiada na ofertę ochrony ruchomości (błąd, widać, że nie jest z miasta).

– Nie, to nie… – mówi sąsiad, ale Ojciec już go nie słyszy, wchodzi na korytarz stary, zapuszczony, śmierdzący stęchlizną, wdrapuje się po schodach drewnianych z prześwitami widocznymi od spodu, stara się iść z godnością w tym niegodziwym miejscu, aż piesek obszczymurek przekrzywia głowę ze zdziwienia, cóż to za dziwny gość tak dostojnie wnosi zapach wiejskiego podwórka, na wszelki wypadek szczeka raz i drugi, ale bez przekonania; Matka została daleko w tyle, zasapuje się na półpiętrach, myślała, że gdzie jak gdzie, ale w mieście windą sobie wjedzie do synka, wcale jej się tu nie podoba, nie wiadomo, czy to dom w trakcie remontu, budowy czy rozbiórki, w każdym razie jest to niespełna dom; pies jakieś siki obwąchuje w rogu korytarza, na ścianach same przekleństwa powydrapywane, och, synek zasłużył sobie na lepsze miejsce, w tym się Matka z Ojcem całkowicie zgadza, no ale gdzież on, czemu na nią nie poczeka, łojessu, ale się zmachała, ileż to jeszcze tych schodów i dlaczego tak skrzypią, jakby się miały pod nią oberwać.

Adam słyszy pukanie i budzi się, któraż to, któż to, zaspał, jak zwykle dzień po dyżurze, gdzie Piękniś, myje się, wodę w łazience słychać; znowu pukanie, niechże Adam wreszcie otworzy, sprawdzi, spławi, kogo tam diabli przygnali. Wkłada spodnie i pospiesznie je zapinając, kaleczy sobie fiutka zamkiem błyskawicznym, syczy z bólu, otwiera drzwi i w niedopiętych gaciach staje przed Ojcem we własnej osobie.

– Tato! – mówi głośno, tak żeby Piękniś w łazience usłyszał, może jakoś przeczeka, albo ubierze się i przedstawi jako kolega z pracy, Adam ma spory kłopot, bo Ojciec już próg przestępuje, a gdzieś tam za nim musi kolebać się Matka; czemuż na śmierć zapomniał, przecież mu się zapowiadali, wystarczyło wstać wcześniej i wytłumaczyć Pięknisiowi, że nie chce go wyganiać, ale akurat dziś mógłby sobie pohasać w mieście przez tych parę godzin…

– Adam, synuś! W szpitalu powiedzieli, że dzisiaj wolne masz, niespodziankę chcielimy ci zrobić…

Ojciec już go obłapia po chłopsku, mocno, serdecznie, długo, do utraty tchu, stęsknił się, miał prawo, niech go sobie pościska; chleba i soli nikt mu nie podał, ale Ojciec łatwo się nie zraża, już się wtarabania, wkracza do wnętrza łypie lustruje zagląda do pokoju. Widzi pościel w nieładzie i nijak uwadze jego ujść nie mogą dwie poduszki obok siebie, jako też dwie kołdry i prześcieradło w dwu miejscach wygniecione, świeże ślady podwójności intymnej, prywatnej, domowej. Odwraca się ku synusiowi radośnie, już go nie trapią okoliczności, rudera niech se będzie ruderą, mieszkanko też trochę zapuszczone, ale nic to, nic to, wszystko nieważne wobec wieści cudownej, która, choć Adamowi w gardle uwięzła najwyraźniej, bo stoi blady jakiś, niemrawy i bezmowny, wieścią jest dla Ojca fundamentalną, ważniejszą może i od tej, którą całkiem niedawno przecie świętowali; oto synuś sam nie sypia, jest w tym mieszkanku z nim jakaś obecność towarzysząca, gdzieś się schowała, może po zakupy wyszła, żeby śniadanie panu doktorowi przyrządzić, a może sama pracuje od świtu i w robocie akuratnie przebywa, no, ale ukryć już nie uda się synusiowi, że kobita jest; wreszcie nareszcie kobita jest. Ojciec wpatruje się w wygniecenia prześcieradlane, próbuje na ich podstawie wyczytać odtworzyć wyobrazić sobie, jakaż to, smukła czy kurdupelek, pełnokształtna krasawica czy jakieś chuderlawe dziewczątko, wpatruje się w pościel, jakby oglądania całunu turyńskiego dostąpił, gotów paść przed tym łóżkiem na kolana i Panubogu dziękować, że syn kobite ma, kobite, psiokrew, kobieciche se tu chędoży, a nic się nie chwalił, nie pisoł, ale co tam; w łazience ktoś wodę puszcza, a więc jest w domu, jest pani synusiowa i już im nie umknie, już niebawem ukaże się, pewnie właśnie przygotowuje się maluje wypachnia, teściom przyszłym pokazać się chce z dobrej strony; Ojciec umiera z ciekawości, przygładza sobie włosy na czole i mruga do Adama, pokazując na drzwi łazienki. Matka dociera do drzwi z powitalnym uśmiechem w tym samym momencie, w którym Piękniś ukazuje się goły, a zaraz potem płochliwie przepasany przykrótkim ręczniczkiem; nie bardzo potrafi przyjąć pozycję, w której byłby z obu stron jednocześnie osłonięty, chcąc się Ojcu ukłonić z obyczajnie przykrytym przyrodzeniem, gołą dupę w stronę Matki wypina, w każdym razie starannie obojgu mówi „dzień dobry”, potem dopiero pozwala sobie zapytać Adama niby takim półszeptem zakłopotanie wyrażającym tą oto niezręcznością:

– Nie wiesz, gdzie moje łachy są?

No, ale jak to, myśli Ojciec.

Jak se nie siedne, to sie przewróce, myśli Matka.


Jak to możliwe, myśli Ojciec.

Boże Boże mój Boże, myśli Matka.

Wracają w ciszy, tylko słoiki dzwonią w b aga żniku. Kompoty bigosy grzybki. Dopiero wysiadając pod domem, zauważą, że ktoś im ukradł wszystkie kołpaki.


To się nazywa milczenie. Adam i Piękniś siedzą przy stole i milczą do siebie. Zasiedli, żeby poważnie pomilczeć. Pewnych spraw nie można po prostu przegadać, trzeba je sobie raz na zawsze wymilczeć, żeby uniknąć nieporozumień. Właściwie to Adam milczy, Piękniś go słucha. Adam jeszcze nigdy na nikogo nie podniósł głosu, dlatego czeka, aż ucichnie mu tam wszystko w środku, żeby mógł zacząć mówić spokojnie. Piękniś nie czuje się winny, to był przypadek, nie słyszał, kąpał się, gdyby wiedział, że ktoś wszedł do domu, nie wylazłby przecież; Piękniś milczy, czeka, aż Adam coś powie, to napięcie jest nieznośne, więc bawi się zegarkiem.

– Skąd go masz? – pyta Adam w tak doskonale cichy i spokojny sposób, że wolałby nie musieć się powtarzać, drugi raz mogłoby się nie udać. Piękniś nie kuma bazy, kogo, co, czego dotyczą pretensje w głosie tak nienaturalnie zimnym; Piękniś taki głos zna z przesłuchań na mendowni i bardzo go nie lubi.

– Co skąd mam?

– Skąd masz zegarek?

Ach, o ten bibelocik świeżo skrojony mu biega, stary ruski szmelc, który Piękniś zdjął z ręki obitego gościa tylko dlatego, że taki sam dał mu kiedyś dziadek na komunię; dziadek był jedynym ludzkim człowiekiem w jego popierdolonej rodzince, tylko po nim Piękniś płakał na pogrzebie, na ojca, chuja jebanego, grobie nie był i nie będzie, wystarczy, że matka tam gęsto gorzkie żale przy czystej odprawia, a potem zarzygana zasypia na płycie nagrobnej i w nocy, jak ją kac zbudzi, ryczy na pół miasta, bo wyjść z cmentarza nie umie; potem ludzie mówią, że tam straszy, dzieci nawet na Wszystkich Świętych się boją chodzić. Piękniś już zapomniał o wczorajszym, też mu numer, zawsze jak spotyka z kumplami jakiegoś nawalonego frajera, to mu dają wycisk, dla zasady, nie dla zarobku, chodzi o to, żeby porządek był w mieście, żeby ludzie się nie bali po ulicach chodzić; chwasty trzeba pielić, dostanie taki ze szpica, łomotnie ryjem o chodnik, to nie będzie więcej po pijaku łaził ludziom pod oknami, lajer wyśpiewywał. Zegarek; kurwa, o co mu chodzi z tym zegarkiem?

– Jak to skąd? Kupiłem oczywiście.

– Dlaczego kłamiesz?

– Ty weź się, kurwa, odpierdol, zadajesz mi pytania jak pies, co to ma być? Gdzie ja jestem? Z kim ja gadam?

Piękniś wstaje i chodzić zaczyna, ale mieszkanko ciasne, tylko w kółko można, głupio tak, lepiej wyjść albo usiąść z powrotem, niezadowolenie, a nawet gniew srogi uprzednio wyraziwszy na przykład… na przykład… o, szklankę strącić, stłuc można, proszę, jak groźnie, szkło, hałas; może wystarczy, żeby ten tu doktorek zaczął zachowywać się jak należy.

– Brałeś udział w ciężkim pobiciu. Powinienem z tym pójść na policję, zamiast prać ci zakrwawione szmaty.

Czy Piękniś się przesłyszał? Ta ciota go straszy policją? (Pięknisiu, tylko spokojnie, nie zaciskaj tak pięści, chyba nie chcesz zrobić niczego złego.) Piękniś łapie Adama obiema rękami za kołnierz i podnosi sobie na wysokość twarzy, Adam przez chwilę myśli, że właśnie nadeszła chwila pocałunku, cóż, że w niestosownej chwili, ale nie, Piękniś po prostu chciał go z bardzo bliska opluć, tak żeby trafić prosto w usta, przydusza go przy tym, jeszcze silniej zaciskając dłonie na kołnierzu; Adamowi łzy podchodzą do oczu, czuje ból, brak tchu i dokonuje odkrycia, że przemoc, której zaznał tak wyraźnie po raz pierwszy, także jest zbliżeniem, to fizyczne upokorzenie sprawia mu przyjemność, właściwie chciałby, żeby Piękniś nie rozluźnił uścisku, żeby go udusił; Adam czuje, że nie tylko ze strachu właśnie się trochę zmoczył.

– To jest koniec, rozumiesz? – cedzi Piękniś przez zęby, puszcza Adama i wychodzi, trzaskając drzwiami tak, że się kruszy kawałek tynku przy futrynie. Jeszcze słychać jego zbieganie po schodach, jeszcze widać, jak idzie szybkim krokiem pod domem, ale znika za zakrętem; a więc to już. Odszedł. Nie, to niezupełnie koniec. Adam czuje jego ślinę na swoich wargach, koniec nadejdzie dopiero wtedy, kiedy ona wyschnie.

Загрузка...