Już wszystko zbadano, choć nie wszystko jeszcze powiedziano; Robert prosił głośno, wyraźnie i wielokrotnie, żeby w razie czego mówić mu prawdę bez fałszywej litości, teraz czeka w gabinecie, aż ten lekarz coś powie, całą historię choroby ma przed sobą, wszystkie wyniki, więc niech przestanie je układać przekładać szeleścić chrząkać wzdychać, niech się skupi, bo to nie jest najprzyjemniejszy moment, mógłby go łaskawie nie przedłużać; Robert jest przygotowany na werdykt, trzy litery, jedna sylaba, jak ostatnie uderzenie młotka zbijającego trumnę: rak.
Adam nie powinien był przychodzić do pracy w takim stanie, ale bał się mieszkania pustego, opustoszałego, opuszczonego; Adam nie może uporać się z Pięknisiem, którego brak wypełnia go szczelnie, Piękniś jest dotkliwie nieobecny, nie tylko mieszkanie go pamięta, szpital też i ten gabinet, nawet to krzesło, na którym teraz siedzi pacjent przestraszony i wyczekujący; to na Adamie spoczywa dziś po raz pierwszy w życiu obowiązek poinformowania chorego o tym, że już nie wyzdrowieje, Adam wiedział, że kiedyś go to czeka, teoretycznie był przygotowany, ale w praktyce ten oto pacjent ma imię, nazwisko i historię życia poza chorobą, ten oto pacjent siedzi przed nim osobiście i patrzy na niego człowiekiem; chce wiedzieć, może uda mu się to powiedzieć bezgłośnie, zamilknąć wymownie; może sam sobie to powie?
Robert obserwuje pantomimę lekarza i przybywa mu nadziei, że również tym razem wyjdzie z ulgą na powietrze, jak w czasach młodzieńczej hipochondrii, kiedy od kolejnych orzeczeń lekarskich znikały fantomy dolegliwości, pobłażliwie kwitowane przez lekarzy maksymą w rodzaju: „Znowu pana coś pobolewa, a wyniki ma pan takie, że pozazdrościć; pan to się powinien nazywać Pobolewski”. Robert wciąż ma nadzieję, nie ubywa mu jej od milczenia lekarza; Robert, wchodząc do szpitalnego budynku, był żywym człowiekiem, nie wyobraża sobie, że miałby z niego wyjść jako umierający. Odezwijże się, lekarczyku; spróbuj chociaż.
Adam próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu):
– No więc… No nie jest dobrze… Się rozwinęło nieładnie paskudztwo… Ja już pana ostatnio ostrzegałem, że tego nie można lekceważyć… Teraz musielibyśmy przeprowadzić bardzo intensywną chemioterapię… Nigdy nie ma gwarancji, a pana organizm jest już osłabiony… Ale pan musi chcieć walczyć… Wszystko trzeba temu podporządkować…
W jednej chwili ciało Roberta staje się workiem wyczuwalnych wnętrzności, wszystkie ignorowane dotąd ukłucia, wzdęcia, napięcia i drobne uciążliwości, które co dzień przypominały mu o tym, że się składa z materii słabej, śmiertelnej i podatnej na rozkład, zaczynają do niego mówić boleśnie, gazy kitłaszące się w jelitach, soki trawienne skwierczące w żołądku, te wszystkie bulgoty podskórne nagle zgodnym i jednoczesnym śpiewem wykonują uporczywe memento na chór mieszany: „Zdechnieszsz, zdechnieszsz…”.
– Wie pan, ja nie chcę, żeby rodzina wiedziała. Dotąd udawało mi się ukrywać chorobę… A to naświetlanie… To ja bym musiał przychodzić czy leżeć tu?
– Ja pana właściwie nie powinienem już stąd wypuścić.
– Ale… Czy w ogóle pan widzi sens? Przecież to jest loteria. Ile mogę na niej wygrać: kilka miesięcy, parę lat?
– Nie wolno panu tak mówić…
Robert wie, jakiego pytania teraz nie chce zadać; przypomniało mu się właśnie, jak przed laty o zmierzchu ledwie zdążył zejść z Szałasisk do Palenicy na ostatni pekaes i ominąwszy tratujący się tłum turystów w przednich drzwiach, jedynych, które kierowca raczył otworzyć, lada moment mających się zamknąć i odciąć spóźnialskich od tej szczęśliwej miazgi ludzkiej wewnątrz pojazdu, obszedł szoferkę, zapukał w szybę i zapytał: „Panie, są jeszcze w ogóle jakieś szanse, żeby się stąd dzisiaj wydostać?”, na co kierowca po chwili namysłu odparł: „Szanse są zawsze”, zasunął szybę i odjechał, ociężale, przepełniony spoconą ceperią, marzącą jeszcze o tym, żeby w zakopiańskim koktajlbarze przedyskutować majestat gór widzianych z okna w jadalni schroniska. Robert wie, że od pytania, którego nie chce teraz zadać urośnie przepaść między światem zdrowych, do którego przynależy lekarz, a światem śmiertelnie chorych, którego reprezentantem Robert właśnie został mianowany; pyta więc niechcący:
– Czy mam jeszcze w ogóle jakieś szanse, żeby się z tego wydostać?
Adam wie, że w tym przypadku rokowanie jest bardzo złe, pacjent umrze najpóźniej w ciągu ośmiu miesięcy, a i to przy założeniu, że jego organizm zechce mierzyć się z odnotowanymi w klinicznych annałach rekordzistami, ewentualna operacja jest obarczona dużym ryzykiem, jak również prawdopodobieństwem komplikacji; Adam wie, że z tego człowieka wycieka życie i medycyna nie zna sposobu, żeby temu zaradzić; Adam wie, że okłamywanie pacjenta w takiej sytuacji odbiera mu czas na pogodzenie się ze śmiercią i na tak zwane ostateczne uporządkowanie swoich spraw, Adam zna przypadki ludzi, którzy umierali okłamywani i wcale im nie było od tego lżej; Adam próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu), chce to jakoś wypowiedzieć, ale (Piękniś) odbiera mu mowę; rozkłada tylko bezradnie ręce. Nie powinien był w takim stanie przychodzić do pracy. Chciałby sobie teraz polamentować lakrimozić doloryzować mizererzyć z rozpaczy się powić powyć poskowyczeć pozawodzić, puścić sobie jakiegoś smutnego kontratenora, gorącą wodę do wanny, a potem krew, ale teraz nie może, jego łzy są niczym wobec tych, które właśnie ciekną po policzku świeżo skazanego pacjenta; teraz trzeba go wysłuchać.
Robert jeszcze nie wierzy śmierci, a już się jej boi; ach, gdyby tak można było umrzeć bez umierania, od razu, zgasić się, wyciągając wtyczkę z kontaktu, wyłączyć myśli, myśli. Bardzo nie chce zadać lekarzowi kolejnych pytań, które się w nim tłoczą: czy wyrok jest prawomocny, dlaczego odebrano mu prawo do życia, czy to naprawdę nieodwołalna diagnoza, czy aby się lekarz nie pomylił, czy nie żartuje, czy rzeczywiście grozi mu bezlitosna, kostniczo zimna, nieprzekupna śmierć, taka, co to nie przyjdzie, żeby pogadać o życiu, tylko od razu zabiera się do dzieła, czy chodzi o taką śmierć prawdziwie śmiercionośną i zabójczą, czy na pewno chodzi właśnie o niego, czy rzeczywiście nie pomoże mu nic, nawet jeśliby dał się zahibernować jak Walt Disney, czy naprawdę nie ma ratunku, czy nie da się cofnąć czasu, czy zdąży objechać świat dookoła, co lekarz zrobiłby na jego miejscu, czy to naprawdę prawda, czy będzie bolało bardzo, czy jeszcze bardziej? Robert nie chce pytać, bo nie ma już dla niego dobrych odpowiedzi; nie ma już dokąd uciec przed czasem.
– Czuję, że coś przespałem. Lekkomyślnie wpakowałem się w bardzo niezdrowe małżeństwo z kobietą, której prawdopodobnie nigdy nie kochałem. Być może zrobiłem to dla pieniędzy, ale się przeliczyłem. Ciągle mi się wydawało, że przynajmniej połowę życia wciąż mam przed sobą. Że przyjdzie jeszcze czas, żeby wszystko zmienić. A tu proszę, taka niespodzianka.
Adam słucha uważnie, przynajmniej próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu), ale czuje, że jego żałoba po Pięknisiu jest silna i nader niestosowna wobec żałoby pacjenta po sobie samym; otwiera szufladę, wyjmuje cloranxen i zamiast zażyć tabletkę, podaje pudełko pacjentowi:
– Te pigułki niech pan sobie zażywa, gdyby się robiło smutno.
Robert bierze je bez przekonania i chowa do kieszeni; nie jest mu smutno, że będzie musiał umrzeć, żal mu raczej, że tak niewiele żył za życia, zawartość życia w jego życiu była stanowczo zbyt niska, żeby miał do czego tęsknić.
– Wie pan, pomyślało mi się teraz: skoro nie żyłem tak, jak bym chciał, to może chociaż umrę po swojemu… Ile mi pan daje czasu, jeśli nie podejmę leczenia?
– Niewiele. W każdym razie niewiele tego, co można znieść bez morfiny.
Adam chciał powiedzieć to uroczyściej, patrząc w oczy pacjentowi, ale nie ma siły, spuścił wzrok jak uczniak na dywaniku u dyrektorki; nie chce, żeby łzy w jego oczach zostały mylnie rozpoznane, tylko jednej osobie (Pięknisiowi) te łzy się należą.
– W takim razie muszę ją jakoś przygotować na moje odejście.
– Kogo?
– Moją żonę… Ona cierpi na histerię, bardzo źle znosi moją nieobecność.
Adam widzi w pacjencie tę samą głuchą rozpacz, która i w nim wzbiera, w jednym czarnym jeziorze są skąpani; taka rozpacz wym aga odosobnienia, nie lubi świadków; Adam mówi przez pacjenta do samego siebie:
– Pan musi mieć ochotę do życia… a ja w panu widzę silną wolę śmierci.
– Raczej ciekawość… W końcu to będzie moje ostatnie wielkie przeżycie.
Robert patrzy przez okno: chwieją się gałęzie, wiatr przywiewa jakieś niewczesne płatki śniegu, które kręcą się w powietrzu, jakby chciały opaść na wiosenny grunt jak najpóźniej, żeby nie stopnieć od razu.
– Panie Robercie… Śmierci się nie przeżywa.
Korek jest gigantyczny, wszystko trwa w ekstatycznym unieruchomieniu, nawet kierowcy już przestali kląć, wysiedli z aut, palą papierosy, rozmawiają, grają w karty; Robert się zastanawia, ile czasu musi upłynąć, żeby wrócili pieszo do domów, zostawiając samochody tak, jak stoją, ile czasu trzeba tkwić w korku, żeby zrozumieć, że tym razem już się z niego wydostać nie uda, oto bowiem nadszedł dzień korka ostatecznego, w którym stoją rzędami żywi i umarli, a ściślej: umierający, wszak Robert jeszcze non omnis, „jeszcze” stało się teraz kluczowym wyrazem w jego słowniku, dziś jeszcze żyje, jeszcze ma sporo sił, jeszcze może stać w ulicznym zatorze i rozmyślać, na przykład o własnym pogrzebie. Jeszcze go bawi własna próżność: próbuje obliczyć, ileż to stanie osób nad jego grobem, kilkunastu, może kilkudziesięciu dalszych krewnych, kto wie, może i będą tam jakieś oficjalne delegacje urzędników miejskich, którzy śmierć jego stosownie oszacują i uznają za godną krótkiego przemówienia, dajmy na to, zastępcy wydziału kultury. Tylko zastępcy, bo w gazecie ogólnopolskiej pojawi się wiadomość o zgonie Roberta wraz z jednozdaniową informacją o wybranych tytułach jego najgłośniejszych książek, a szef wydziału kultury osobiście zwykł się stawiać tylko na pogrzebach ludzi, którym po śmierci ogólnopolskie gazety poświęcają co najmniej kolumnę; sam prezydent miasta pojawia się osobiście w konduktach odprowadzających na cmentarz zwłoki najwybitniejszych przedstawicieli środowisk kulturalnych, takich, którzy zasłużyli na cały dodatek w gazecie ogólnopolskiej, dodatek specjalny, który czekał na ich śmierć już za ich życia, w żargonie dziennikarskim określany jako „zimne nóżki”. Od kiedy popularność Roberta spadła, na jego własne życzenie, choć wciąż pozostawał bodaj najpopularniejszym w kraju pisarzem niepiszącym, znaczenie jego ewentualnej śmierci jest, by tak rzec, umiarkowane; Robert może liczyć co najwyżej na wzmiankę w gazecie ogólnopolskiej i kolumnę w dzienniku regionalnym, spreparowaną zresztą niejako po znajomości, bo w redakcji ma kilku przyjaciół, z którymi dawniej lubił alkoholizować się frenetycznie, jak również jedną zaprzyjaźnioną sekretarkę, z którą cielesne pobratymstwo odczuwał regularnie w okresie wiosennym, każdego roku była jedną z pierwszych znajomych kobiet widzianych przez niego w stroju wiosennym, kiedy już marcowe śniegi topniały i odsłaniały beton chodników. Stukot jej butów na obcasie witał nadejście ocieplenia, Robert rokrocznie z niesłabnącym podziwem przyglądał się jej nogom odsłoniętym aż po stosownie, acz nieprzyzwoicie wysokie partie ud, zawsze wtedy impuls nagły i krwisty kazał mu wybierać numer jej telefonu komórkowego i sprawdzać, czy nie zechciałaby z nim tradycyjnie potopić Marzanny, i choć nigdy nie chciała, błogosławił ją za to, że przywracała mu poczucie odwieczności czasu cyklicznego. Na jej szczere poruszenie swoją śmiercią Robert wciąż więc mógł liczyć, jak również na kilka wynurzeń dawnych współtowarzyszy bachicznych, jednakże śmierć jego nie mogłaby wywołać żałoby narodowej ani też nie spowodowałaby debaty biurokratów rozważających jego kandydaturę na patrona szkół, ulic tudzież bibliotek; jego odejście, mimo prawdopodobnej obecności kilkudziesięciu osób na pogrzebie, byłoby w gruncie rzeczy odejściem niedostrzegalnym, nieistotnym, nieznaczącym. Chyba że Żona zapewni regionalnym szmatławcom atrakcyjny materiał, doznając apokaliptycznego ataku histerii nad jego trumną; lepiej byłoby tego uniknąć. Robert chciałby się wyprowadzić ze zużytego ciała, nie rozumie, dlaczego musi umierać razem z nim, dlaczego nie może po prostu wyjść, tak jak teraz wychodzi z bezużytecznego samochodu, przeciska się między autami, już na chodniku wyrzuca kluczyki do śmietnika i nie przejmuje się, że właśnie zatamował bezruch. Idzie przed siebie, mija; minie także cmentarz. Już wie, że zrobi wszystko, żeby pogrzeb go ominął.
Robert przeczuwa, że w przypadku wiecznego i nieodwracalnego oddzielenia, dusza, nawet jeśli za ciałem tęsknić nie będzie, to wrócić do niego pewnie czasem jej się zachce, wszak nawet zbrodniarz wraca na miejsce przestępstwa. Wydaje mu się niemożliwe, by nieśmiertelna dusza mogła okazać się tak bezduszna, żeby zapomnieć o przyjemnościach i udrękach, dzielonych z ciałem po równo przez dziesiątki lat; rozbrat zgonem czyniony musi pozostawiać w duszy żal za jej ziemską powłoką, nawet jeśliby ciało miało okazać się wyłącznie znoszonym kombinezonem, nawet jeśliby miało być tylko przeznaczoną do rozbiórki ruiną, to przecie stroju, który się nosiło całe życie, domu, w którym się przez całe życie mieszkało, nie sposób porzucić beznamiętnie, nie sposób nie śnić o nim nostalgicznie. Jeśli dusza śnić będzie o ciele, z którego się uwolniła, lepiej, by to ciało w godnym miejscu porzucone zostało, nie upchane w rodzinnym grobowcu na przykościelnym wysypisku śmierci, nie w cmentarnym tłumie innych dusz zdmuchujących znicze nad swoimi trumnami, lecz w przestrzeni szerokiej i bezludnej, ciszą wyściełanej, mgłami dopieszczanej, w wodzie kamiennej, na pastwie wiatru; w znośnej lekkości niebytu.
Robert nie chce się wtapiać, woli się rozwiać. Wchodzi na cmentarz, żeby rozwiać wątpliwości.
Na iluż to w życiu był pogrzebach, czterech, może pięciu, na wszystkich za młodu, potem już nie mógł nie chciał nie potrafił, bał się cudzej żałoby i niestosowności kondolencji, czczych obietnic współczucia, składanych tylko po to, żeby jak najszybciej móc się oddalić, broń Boże nie spotkawszy dotkniętych śmiercią oczu żałobnika. Cmentarz to złomowisko pamięci; Robert nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie przychodzą rozmawiać ze swoimi umarłymi na cmentarz, czyżby wydawało im się, że dusza nie potrafi przeniknąć przez resztki truchła, butwiejące drewno i ziemię, czy naprawdę myślą, że stając przy nagrobku, korzystają z jedynej dostępnej rozmównicy, czy naprawdę wierzą, że ich ukochani zmarli leżą tam wiecznym pokotem i radośnie sobie gwarzą z sąsiadami, czekając, aż ktoś bliski umrze, żeby się położyć obok; czemu pozwalają księżom żegnać ich słowami o prochu, a potem każą gnić w wilgoci i ciemności? Robert nie znosił katolickich tradycji funeralnych pospołu ze świecką egzaltacją tanatologów, bredzących o jednaniu się z pramatką, pokornym zajęciu swojego miejsca w łańcuchu pokarmowym; nawet jeśli niechęć do stania się karmą larw much plujek, trupnic, ścierwic, nicieni, wijów i innych boskich stworzeń jest egoizmem, Robert nie ma wyrzutów sumienia. Jeśli jest w nim coś na tyle zdrowego, że mogłoby go przeżyć na ziemi, użyźniając cudze życie, chętnie się rozda; reszty wolałby nikomu nie zostawiać.
Robert nie ma jasnych wspomnień z domu rodziców (o którym lepiej zmilczeć), najjaśniejsze z jego dziecięcych wspomnień wiąże się z nadmorskimi wczasami, był tam tylko z matką, a kiedy odwiedził ich ojciec, zanim jak zwykle zdążył rozpętać piekło (cisza!!), poszli razem na plażę; Robert pamięta piaszczysty brzeg szczelnie wypchany stadem ludzkich fok i bezradność ojca, który objuczony składanymi leżakami rozglądał się za wolnym miejscem i pytał „No, to gdzie się rozkładamy?”. Robert przystaje nad miejscem, w którym rozłożył się jego ojciec, babcia mu go taktownie ustąpiła po dwudziestu latach, dziwne, że pogrzeb babci Robert zapamiętał jako dzieciak dużo lepiej niż pogrzeb ojca, może dlatego, że na pogrzebie ojca Robert był, jak to się mówi, nieobecny, myślał bowiem o matce, o tym, jak odnalazłaby się w tym tłumie obcych ludzi, wśród tak zwanej nowej rodziny ojca, myślał wtedy: dobrze, że matka tego nie dożyła, choć może poczułaby ulgę (dość! niedoczekanie wasze!). Babci zmarło się kiedyś tam srogą zimą; Robert pamięta przerażenie, tylko nie pamięta już czyje, w każdym razie kogoś, kto widział, że grób się pali: „Myślę, Jezusku, co to już ognie piekielne upominają się o tę starą, lecę sprawdzić, a to grabarze nie mogli rozkopać stwardniałej od mrozu ziemi, więc żeby roztopić, palili szczapy po trumnach na dziadku, znaczy, tam gdzie leżał”. I wszyscy tak jeden po drugim, jeden na drugim, choć za życia nie zawsze było im po drodze; nieopodal jest grób wujka i ciotki, to co innego, ci leżą razem na własne życzenie.
Robert pamięta, że ciotki zawsze ubywało: kiedy nauczyła się żyć bez jednej nogi, rak przeniósł się na drugą, potem amputowano jej pierś, a nim zdążyła zapytać wujka, czy nie przestanie jej kochać, jeśli w ogóle nie będzie miała piersi, nowotwór zjadł jej mózg. Wujek kochałby ją nawet, gdyby został z niej tylko głos, zawsze powtarzał, że miłość poznaje się po tym, że czyjegoś głosu pragniesz bardziej niż ciszy, mówił, że kochać to zgodnie przerywać rozmowę, żeby posłuchać deszczu. Deszcz padał także podczas pogrzebu ciotki, na którym wujka być nie mogło, czekał już w chłodni, aż się kapelan da przekonać, że samobójstwo popełnił z rozpaczy po zmarłej żonie, więc musi zostać pochowany razem z nią, nawet jeśli kościół katolicki wyraża sprzeciw, nawet jeśli ksiądz proboszcz wyraża wątpliwości; wujek bowiem powiesił się na klamce (Roberta zawsze zdumiewała techniczna strona tego przedsięwzięcia, ale zrozumiał, że siła nieukojonej żałoby pociągnęła wujka za nogi), kiedy nieopatrznie dzieci zostawiły go na kilka godzin samego, dzień po śmierci cioci, przekonane, że połknął przy nich środki uspokajające (wypluł, znaleźli je potem w jego kieszeni). Ostatecznie księdza udało się nakłonić, tylko grabarze trochę marudzili, po co było w ogóle zasypywać.
Niektóre z płyt nagrobnych są upiornie przechylone, akurat pod zachodnim skrzydłem cmentarza odkryto pokład, który o parę lat przedłużył żywot kopalni, do pierwszego tąpnięcia; górników pochowano już we wschodniej części. Robert wśród częściowo zapadniętych nagrobków odnajduje ten, z którego zawsze zsuwały się znicze zapalane przez szkolne delegacje; pogrzeb nauczycielki był pierwszym, w którym uczestniczył, i tym najlepiej zapamiętanym, być może z powodu widoku trupa wystawionego przed pochówkiem w otwartej trumnie. Frekwencję w kondukcie zapewnił jej zawód, ale poza wszystkimi klasami (parami, parami) i gronem pedagogicznym nie żegnał jej nikt; to był pogrzeb bardzo starej panny. Uczyła geografii, o której nie miała większego pojęcia, świat jej nauczycielskiego staropanieństwa nie miał zbyt szerokich horyzontów, rozległość globu niemal jej urągała, drażniła ilością niedostępnych krajów; w gruncie rzeczy geografia była najbardziej niestosownym przedmiotem wobec jej nieznoszącej zboczeń dróżki z domu do szkoły i z powrotem. Czasem, kiedy się pochorowała, delegacja klasowa szła do niej z odwiedzinami, raz czy dwa wyznaczano do tej wizyty Roberta, który zapamiętał ziejącą z każdego kąta samotność kobiety permanentnie skrępowanej wszystkim, co nieoficjalne i spontaniczne; była w stanie jakoś egzystować jedynie w uniformie, jedynie w roli, którą grała jako belfer, prywatnie zdawała się kompletnie pogubiona, zmieszana, te same dzieciaki, które drżały przed nią pomiędzy dzwonkami, poza murami szkoły były dla niej postrachem; kiedy nie mogła ich strofować, oceniać, kiedy nie mogła nimi zarządzać, okazywała się zupełnie bezradna. Ich wizyty wprawiały ją w konfuzję, miała za złe, że ktoś naruszył intymną przestrzeń jej pojedynczości, ale też nie mogła tego im tak po prostu dać do zrozumienia, przecież byli w pewnym sensie oficjalną delegacją, wiedziała, że to taka niepisana zasada, jak przynoszenie cukierków dla całej klasy w dniu urodzin; pozostając na chorobowym, musiała się liczyć z wizytą klasowej delegacji, zresztą, zawsze zapowiadali ją telefonicznie, mogła się jakoś wystroić, podmalować, uprzątnąć wstydliwe ślady staropanieńskich tajemnic – a jednak nie potrafiła w żaden sposób zakamuflować smutku, który lągł się we wszystkich sprzętach, w doniczkach z karłowatymi fikusami przygarniętymi z pokoju nauczycielskiego, w ścianach pomalowanych wałkiem w obrzydliwy wzorek, w makatce z papieżem – jedynym męskim wizerunkiem widzialnym w całym mieszkaniu, w kanapie wypełnionej kasztanami, żeby choróbsko nie wzięło. A jednak brało, coraz częściej brało; uczyła prawie do samej śmierci, jeszcze po naświetlaniach, nigdy nie zdejmując beretu.
Robert dochodzi do rzędu wielkich pomnikowych grobowców rodzinnych, wśród których straszy masywna bryła pustej wciąż jeszcze, ale już najdostojniej się prężącej krypty Teściów; ten domek wciąż jeszcze czeka na swoich lokatorów, ale już jest doglądany i czczony jak najcenniejsza rodzinna pamiątka, Teściowie wykupili sobie miejsce niezagrożone szkodami górniczymi, w strefie przeznaczonej dla najszacowniejszych obywateli, i już za życia mają swój grób z wykutymi nazwiskami, datami urodzenia i miejscem na datę śmierci, już przychodzą go czyścić, polerować marmur, przemywać litery z taką czcią i pietyzmem, jakby nie kamień pieścili, tylko mumifikowali zwłoki, co tydzień od nowa, po każdym kwaśnym deszczu, po każdej wichurze zasypującej cmentarz liśćmi. Moszczą sobie gniazdko na ostatnie odpoczywanie, dumni z tego, że nikogo z ich rodziny nie pochowa się w grobie, lecz w grobowcu (zwłaszcza Teść zawsze był czuły na punkcie słów, którymi można było jego życie wyolbrzymić, uszlachetnić), przyjeżdżają na cmentarz jak do letniej willi, głupio im tylko, że wciąż jeszcze nie mogą oficjalnie przychodzić tu we Wszystkich Świętych, kiedy na cmentarzu jest największy tłok, nie mogą złożyć wieńców i zapalić zniczy, ludzie wzięliby ich za idiotów, wszyscy wiedzą, że tymczasem grobowiec jest pusty, jakie to nieszczęście w szczęściu, ale cóż, i tak można przespacerować się, niby to mimochodem podsłuchać, co też ludzie mówią, jak zazdroszczą, jak przytłoczeni ogromem i wystawnością grobowca wyrażają podziw i szepczą sobie o tym, jak to musi się dobrze leżeć w takim pięknym grobie, pański to grób, królewski, tu się nikogo ziemią nie przysypuje, tylko składa na kamiennym katafalku, takiego grobowca nie da się przeoczyć, nie można go podeptać, w jego cieniu można się schować przed upałem, wielgi on, a ile musioł kosztować, lepi nie pytać; Teściowie lubią się ukradkiem przysłuchiwać, ale woleliby mieć komu składać pośmiertne honory w błysku fleszy, cóż, kiedy oboje pochodzą z rodzin długowiecznych, w dodatku babcie i dziadziusiowie, uparciuchy, już sobie zastrzegli, że zalec chcą na swoich cmentarzykach gdzieś tam daleko od miasta, zwłaszcza rodzice Teścia, niezupełnie dumni z kariery politycznej syna, nie chcieliby z nim leżeć w jednym grobowcu, matka Teścia, choć ledwie zipie, potrafi się odgryźć, lepiej jej nie ruszać, może narozrabiać, media tylko czekają na smaczny kąsek, zaraz, jak ona to ostatnio powiedziała, że brzydzi się sarmackim teatrzykiem syna przy krucjatowo-katolickim akompaniamencie synowej, gdyby ktoś z mediów się do niej dorwał, gotowa skompromitować Teścia jedną z tych swoich historyjek o Międzynarodówce śpiewanej do kołyski, o ładnej czerwonej chustce, którą mu wiązała, kiedy szedł w poczcie sztandarowym na pierwszego maja, dajmy spokój rodzicom Teściów, niech sobie żyją, jak chcą, i grzebią się, gdzie zechcą, byle siedzieli cicho.
Robert przygląda się ścianie grobowca i nie wierzy własnym oczom: obok imienia i nazwiska Żony widzi też swoje imię i nazwisko. Musieli się długo zastanawiać, litery wyglądają na świeższe, wykute inną ręką, poza tym tylko na Robercie oprócz gwiazdki i daty urodzenia zdążyli już postawić krzyżyk.