Robert długo twierdził, że wszyscy czekają na jego nieudaną powieść, dlatego zwlekał z jej rozpoczęciem; można by to uznać za szczególny przypadek grafomanii: cierpiał na obsesję niepisania. Przez długi czas żył w miarę dostatnio ze swojej ostatniej, najsłynniejszej powieści, uznanej powszechnie za wybitnie udaną; w tym czasie uwierzył w to, że musi sobie zrobić dłuższą przerwę, nabrać sił i dystansu; sukces powieści nadał mu rozpędu, Robert nie potrzebował już pisania dla dobrego samopoczucia, tym bardziej że właśnie wtedy poznał Żonę i rozpoczął życie rodzinne, w otoczeniu życzliwych ludzi i w bliskości atrakcyjnej kobiety osobistej zupełnie przestał się przejmować tym, że nie pisze, można by rzec: konsumował sukces, który zresztą był niepodważalny, przychylni krytycy nie szczędzili zachwytów, krytyczni krytycy stwierdzali, że powieść po prostu idealnie trafiła w swój czas, tak czy owak nie sposób było odmówić jego ostatniej książce trafności. Z czasem zaczął się uskarżać, że wszyscy czekają na jego nieudaną powieść, tak początkowo tłumaczył Żonie i Teściom to, że właściwie wcale nie pisze, owszem, podpisywał książki, popisywał się błyskotliwymi komentarzami dotyczącymi życia literackiego i pozaliterackiego, ale pisania swojej nowej, tym razem nieudanej, koniecznie nieudanej, jak mówił, powieści konsekwentnie odmawiał. Pytany przez Żonę, dlaczego „koniecznie nieudanej”, jak mógł sobie ubzdurać podobną niedorzeczność, stwierdzał, że to dlatego, iż jego ostatnia powieść została przeceniona, całe nieszczęście polegało na jej powszechnym przecenieniu, wszyscy ci, którzy się nią bezwstydnie zachwycali, teraz mieli się czuć w obowiązku niedocenienia jego nowej powieści, mieli czekać na jego nieudaną powieść, bo aby mógł w przyszłości stać się pisarzem cenionym, musi dać w ofierze powieść złą, mówił, musi przyjąć powszechną krytykę, przełknąć smak klęski, musi pozwolić tym wszystkim, którzy poniewczasie zaczęli się wstydzić swoich hałaśliwych pochwał, by teraz mogli go publicznie wybatożyć za jego nową nieudaną powieść, za literackie nieporozumienie, jakim musi być ta powieść, mówił, nie do przyjęcia byłaby bowiem powieść udana, choćby z tego względu, że jego ostatnia, niezwykle udana powieść traktowała o cierpieniu, wskutek czego przez przychylnych krytyków została uznana za powieść przejmującą, a przez krytyków krytycznych uznana za cynicznie żerującą na ludzkich emocjach, choć nie sposób było jej odmówić sugestywności w opisie cierpień głównego bohatera; Robert nie pisał więc swojej drugiej powieści, bo musiałaby również traktować o cierpieniu. Problem polegał na tym, że on nie potrafił szczerze pisać o czymkolwiek innym niż cierpienie, nie chciał zaś w żadnym razie pisać powieści o niemożności napisania powieści o czymkolwiek innym niż cierpienie; jego nowa powieść, gdyby ją wreszcie zaczął pisać, musiałaby więc podobnie jak poprzednia traktować o cierpieniu, jej bohater podobnie jak bohater poprzedniej powieści musiałby zajmować się przede wszystkim cierpieniem, prawdopodobnie cierpiałby w taki sam sposób jak bohater poprzedniej powieści, wobec czego krytycy przychylni pierwszej powieści musieliby uznać tę drugą za próbę wykorzystania sprawdzonej receptury na powieść przejmującą, krytyczni krytycy zaś musieliby uznać tę książkę za efekt twórczego uwiądu i autoplagiat; dlatego długo odmawiał napisania swojej nowej powieści, a kiedy Teść załatwił mu posadkę w suterenie sądu, żeby mógł się wyciszyć z dala od domu i mimo wszystko spróbować coś napisać, zaczęły się nogi za oknem i to wszystko, co mu, jak powiadał, zmęczyło słowa. Tłumaczył, że nie może napisać kolejnej książki o cierpieniu, nie ma na to najmniejszej ochoty, ale nie potrafi szczerze pisać o czymkolwiek innym niż cierpienie, mógłby więc co najwyżej napisać nieszczerą powieść, co mijało się z celem (jego celem była literacka szczerość), mógłby zatem napisać szczerą powieść o niemożności napisania powieści o czymkolwiek innym niż cierpienie, ale na to już zupełnie nie miał ochoty, to byłaby dopiero spektakularna wywrotka, mówił, tabuny krytynów miałyby pożywkę, mówił, pisanie o niemożności pisania to literackie samobójstwo, mówił i konsekwentnie nie rozpoczynał pracy nad nową książką. Kiedy Żona zastawała go przy pracy w gabinecie, jeszcze zanim definitywnie stał się, jak to złośliwie nazywała, izbą pamięci, jeszcze kiedy służył Robertowi jako pisarska pracownia, kiedy więc przyłapywała go na pisaniu, mówił, że to nieważne, bez wiary pisane, poza tym i tak za mało, żeby ułożyć z tego kiedyś nieszczerą powieść o cieple i radości życia, spełniającą oczekiwania wydawców, jak również mecenasów, redaktorów naczelnych, ministrów, wszystkich tych nadzorców od kultury, jak ich nazywał, którzy niczego nie rozumieją, ale mają władzę dysponowania pieniędzmi na kulturę, mają możliwość zamawiania dzieł sztuki, od których wym aga ją tylko tyle, żeby mogły ich pieniądze pomnożyć. Mówił, że i tak nic nie będzie z tych bezwiarów, dokumentujących bezmiar nieszczerości, na jaki musiał się zdobyć pisząc powieść o czymkolwiek innym niż cierpienie, nie wierzył, że może powstać z nich kiedyś powieść zaspokajająca tych wszystkich kulturalnych nadzorców, nieustannie powtarzających mu, że „może teraz napisałby coś ciepłego, pozytywnego”, bo „kraj jest już wystarczająco zmęczony tym wszystkim wokół”, a zatem „oczekujemy, że choć artyści przeniosą nas w jakiś inny świat”, a mianowicie „w świat ciepły i pozytywny”; nie wierzył, ale przynajmniej raz dziennie zasiadał przy biurku i próbował myśleć o świecie ciepło i pozytywnie, nie potrafił jednak, nie umiał, cierpiał z powodu tej nieumiejętności, rezygnował z pisania i przywoływał Żonę, jeszcze wtedy ochoczo wczuwającą się w rolę atrakcyjnej kobiety osobistej, jeszcze wtedy łasej na doczesne przyjemności, przywoływał ją, a potem wszystko już przebiegało według podobnego schematu: Żona pytała, czy wreszcie udało mu się cokolwiek napisać, Robert odpowiadał, że wciąż nie dość pojaśniały mroki jego duszy, Żona pytała, czy może mu jakoś pomoc, Robert odpowiadał, że i owszem, może wspólnie z nim dokonać wielkiej afirmacji świata, która zapewne zainspiruje go do twórczego spędzenia reszty dnia, mówiąc to, próbował ją za wszelką cenę zwabić w okolice biurka, a kiedy Żona zaczynała się wycofywać, pytając, czy aby pan pisarz nie traktuje jej nazbyt przedmiotowo, odcinał jej drogę do drzwi, przekręcał klucz w zamku i chował go do kieszeni spodni, Żona zaczynała nerwowo chichotać, mówiła, że powinien przysiąść fałdu i zacząć wreszcie pracować, Robert odpowiadał, że nie może znaleźć natchnienia, przesuwał komputer na krawędź blatu, żeby zrobić miejsce i nalegał, żeby Żona położyła się na biurku, Żona zdawała się bezbronna i ulegała jego zabiegom, jak również własnym namiętnościom, zastrzegając tylko: „Żebyś mi się nie ważył kiedykolwiek opisać tego, jak mnie posuwasz na biurku”, po czym, już po rozpoczęciu wspólnej, rytmicznej afirmacji, raz na jakiś czas dodawała osłabionym głosem „Ty mój pisarzu…”.
Robert jest z siebie zadowolony, udało mu się doczekać stosownej chwili; dopiero teraz nadszedł czas powieści. Żeby nie wiadomo jak zła była, śmierć skutecznie zadba o jej promocję; jako autor nieżyjący będzie miał też z całą pewnością lepsze notowania u krytyków; i co najważniejsze: sam nada sobie ostateczny kontekst. Robert śmiertelnie poważnie myśli o tym, żeby zacząć pisać; tymczasem jednak musi się ulotnić.
Wszystko zmalało. Jako dziecko przyjeżdżał tu każdego roku na kolonie i zimowiska; teraz, po ćwierć wieku przerwy, ma to dziwne uczucie, którego powinien był się spodziewać: płoty, barierki, ograniczenia chodników, skwerów, wreszcie sam murek przy bulwarze nad rzeką – wszystko zmalało, skurczyło się; pamięć Roberta zatrzymała się na poziomie wzrostu dziesięciolatka, teraz musi się zmierzyć z pomniejszeniem wszystkiego o czterdzieści centymetrów. Może to nie on urósł, tylko świat zmalał; może to nie on niknie, choć go uwiera umieranie przepowiedziane, tylko świat wokół niego więdnie; może nie tego się boi, że go zabraknie, lecz że mu zabraknie świata, że świat się skurczy poza zasięg zmysłów, i Robert zostanie sam, bez dekoracji, bez publiczności, z duszą tyleż nieśmiertelną, co bezużyteczną na pustkowiu wieczności. Prosto z porannego autobusu, jeszcze przed pełnią upału, jeszcze przed pełnią sezonu, w to chwilowe uśpienie, w tymczasową opieszałość opustoszałych ulic idzie ku dolnej stacji wyciągu, wchodzi po schodkach, które kiedyś były schodami, i choć w przeszłości były dużo wyższe i bardziej strome, pamięta, że biegał po nich, szybszy od rozleniwionych nóg dorosłych, lżejszy na ciele i duszy, bo wtedy nie myślał o tym, że każdy jego krok policzony, że z każdym krokiem bliżej jest nie pana lodziarza, nie kiosku z nowym Żbikiem, ale tego, co wedle vademeców medycyny ogólnej miało dla niego w najbliższej przyszłości oznaczać nieuświęcone męczeństwo, bez fanfar anielskich, bez kronik hagiografów, bez docelowego wniebowstąpienia.
Siada na krzesełku kolejki jako jeden z pierwszych w tym dniu pasażerów, obsługa przestrzega go, że na górze jest jeszcze bardzo zimno, radzą dodatkowo coś na siebie włożyć; jedzie, zbocza są wyludnione, niebo czyste, dopiero za parę godzin zaroi się od paralotniarzy, jeśli wiatr będzie im sprzyjał, a nie zapowiada się, żeby miało być inaczej; na razie nie wieje, wysokie świerki stoją nieruchomo, Robert czuje, że twarz owiewa mu tylko chłodne powietrze z niespiesznego pędu kolejki linowej; takie rześkie to przedwietrze. Przypomina sobie jedną z nieświeżych maksym Teściowej, strofującej Teścia za skłonność do drogich garniturów: „Kto żyje rozrzutnie, tego i po śmierci na cztery wiatry rozrzuci”, czy coś takiego, w każdym razie musiało chodzić o rodzaj przestrogi, że zwłoki rozrzutnika psy po bezdrożach roztarmoszą (a może lepiej „psowie”, od pewnego czasu w dyskursie mediów katolickich, który zawładnął bez reszty umysłem Teściowej, zapanowała moda na biblijne archaizmy, „psowie rozwloką twe kości niepochowane”, tak musiałaby brzmieć najnowsza wersja klątwy na tych, co się z groszem nie liczą), jak dobrze, że niedługo nie będzie już musiał tego słuchać; i w ogóle niczego poza wiatrem, zaraz, kto śpiewał, że wiatr przychodzi, żeby nas stąd wymieść, żeby zatrzeć ślady naszych stóp, i zasypuje ślady, które były, gdzieżeśmy chodzili, bo inaczej byłoby tak, jak gdybyśmy dalej wciąż jeszcze żyli… To chyba jednak pretensjonalne, myśli Robert; jak więc myśleć o śmierci bezpretensjonalnie, jak bezpretensjonalnie umrzeć, co zrobić, żeby odwalić kitę ot, tak sobie, bez nadętych uwzniośleń, a jednocześnie nie dać się pogrzebać, nie pozwolić tej bandzie katoli dysponować jego truchłem, och, jakąż mieliby uciechę wkładając mu w splecione dłonie gromnicę, a wcześniej przywołując klechę z ostatnim sakramentem, lepszy już będzie wiatr, nawet jeśli ktoś mógłby pomyśleć, że to napuszone, kiczowate, zwyczajnie niedobre, nawet jeśliby kto pomyślał, że takiemu, bądź co bądź, twórczemu umysłowi nie przystoi tak banalna puenta, niech sobie tam grymaszą, bełkoczą trzy po trzy, w końcu to jego śmierć, tego jeszcze brakowało, żeby mu ktoś doradzał, jak wypada się przenieść na tamten świat. Nawet jeśli tamtego świata nie ma, jest wiatr; Robert wierzy w wianie, chce, by mu je śmierć dała w wianie, wieczne odpoczywanie i światłość wiekuistą może sobie darować, a skoro duch wieje, kędy chce, Robert chciałby stąd zwiać jak najszybciej.
Właśnie nadeszło Kiedyś i nic się nie zgadza: gdzie jest chatka drewniana pod Dzianiszem (obiecywał sobie przecież, że kiedyś ją kupi), gdzie są piersi góralki (zarzekał się, że kiedyś znajdzie sobie czerstwe dziewczę o licu promiennym, żeby je wielbić i zapładniać po bożemu), gdzie jest graniówka Tatr Wysokich (kiedyś miał ją wreszcie zrobić w całości). Czemu życie mu zeszło na nizinach, skoro tylko w górach czuł się ze sobą dobrze? Lament: lada moment będzie w rozsypce, musi dotrzymać danej sobie obietnicy.
Wielu spośród jego dawnych partnerów z drugiego końca liny porzuciło wspinaczkę dla tak zwanego glajciarstwa; ci, którym zawsze było za mało powietrza, którym kontakt ze skałą nie sprawiał takiej przyjemności jak długi, wolny zjazd do podstawy ściany po skończonej akcji, teraz po prostu fruwali nad górami na paralotniach, rozkręcając podniebny biznesik dzięki lotom komercyjnym, płatnym zastrzykom adrenaliny dla turystów niedzielnych, lecz dzielnych i żądnych wrażeń, a także dzięki małpim gajom zakładanym na drzewach dla firmowego narybku podczas imprez integracyjnych (mniej przy tym wszystkim roboty niż w sezonie z ceprami chcącymi dać się zanieść na Mnicha). Z taterników stali się więc nadtaternikami, górom się przyglądają z lotu ptaka; swoboda częstych lotów wyzwoliła ich z ziemskich lęków, to właśnie paralotniarze, wolący się nazywać glajciarzami (bo jakiż to para-lot, skoro właśnie oni latają najczyściej, bez silnika, bez sztywnych skrzydeł, ptasimi sposobami wyszukując najkorzystniejszą termikę, z wiatrem spoufaleni jak nikt inny), właśnie oni wydawali się Robertowi jedynymi ludźmi, którzy nie nadużywają pojęcia wolności. Stąpali po ziemi lekko, tak jakby tylko czekali, żeby się odbić i znów polecieć; nałogowcy, świadomi, że jeśli się raz uda oderwać od ziemi i bezpiecznie wylądować, nie ma odwrotu, już nic innego w życiu nie da im takiej satysfakcji; glajciarstwo jest jak heroina, powiadali, to lepsze niż seks, mawiali, a przy tym, co dla Roberta najważniejsze, we wszystkim byli bezpretensjonalni: nawet kiedy mówili, że tam, w górze, są jak ptaki zniewolone wiatrem, mieli cholerną, literalną rację. Dlatego na jednego z nich padł wybór: Robert musi się z kimś podzielić ciężarem i potrzebuje gwarancji, że jego hiobowa tajemnica nie rozniesie się wśród bliskich i dalekich znajomych; byłoby to obustronnie kłopotliwe, Robert stałby się osobą unikaną, niby czemu ludzie mieliby chcieć patrzeć w oczy śmierci, oni są jeszcze po stronie dalekosiężnych biznesplanów, dylematów kredytowych, przyszłorocznych wakacji i troski o efekt cieplarniany, a on już ze śmiercią chodzi minutami, godzinami, dni jeszcze licząc, tygodnie nieśmiało zaliczając, choć ona już w nim odlicza każdą sekundę. Oni są jeszcze w środku karnawału życia; Robert jest już chodzącą Środą Popielcową.
Tylko glajciarzowi można uwierzyć i powierzyć prośbę poufną; glajciarz nigdy nie odmówi, jeśli tylko nie zechcesz go powstrzymać przed startem, glajciarzy interesuje wyłącznie szukanie kominów powietrznych, żagli nad górami, unikanie rotorów, żeby klapy nie było, słuchanie wariometru; dla glajciarzy życie składa się wyłącznie z przygotowań do przelotu. Oni tylko pozorują zainteresowanie sprawami ziemskimi, dlatego glajciarz spotkany po latach wyściska cię, powie, że wszelki duch Pana Boga chwali, że góra z górą się nie zejdzie, zapyta, co u ciebie, a potem, zanim zdążysz odpowiedzieć, dopyta, czy może chciałbyś się przelecieć na tandemie.
Robert właśnie w tej sprawie, przyjechał się umówić na przelot, bez ceregieli, nie dziś i nie nad tymi górami, w okolicznościach, których specyfikę musi wyjaśnić, ale to na spokojnie, najlepiej w schronisku przy herbacie z rumem. Nie, lepiej przed schroniskiem, glajciarz musi mieć oko na gałęzie, jak się zaczynają ruszać, znaczy: jest termika, będzie noszenie, czas startować, zrywają się jeden po drugim i pięknie ich ciągnie w górę.
– Stary, jak by to powiedzieć – odpowiada mu tamten – no jestem z tobą, a jak już przyjdzie pora, to wiesz, w ogóle nie ma sprawy, dla mnie to będzie zaszczyt, tymczasem trzymaj się, grabula, muszę lecieć, zajebista terma się zrobiła, patrz, jak ich niesie.
No i załatwione.
Zaschło mu w gardle; na języku odkłada się wszystko to, co odkładał na potem. Coraz bardziej boli i już raczej mu nie przejdzie żal za drogami, których już nie przejdzie. Kobiety nie jego życia mącą pamięć (inni szczęśliwiej wybrali): Robert zboczył ze szlaku, zaległ w trawie i mści się na sobie za niewykorzystane okazje, wykonując czynność płciową odludnie. Ćwierć wieku wstecz w tym samym miejscu równie rozpaczliwie trzepał kapucyna; wtedy posiłkował się wyobraźnią, teraz wspomnieniami. Niby nic w tym zdrożnego, ale samieństwo zawzięte na tej wysokości trochę wyczerpuje, Robert za chwilę będzie zbyt zdrożony, żeby zejść o własnych siłach na przystanek; wody też nie ma skąd zaczerpnąć, pokiełbasiły mu się kierunki, źródełka są po drugiej stronie zbocza. Wykopyrtnie się na osuwisku, zaplącze w kolczaste chaszcze albo po prostu zasłabnie w lesie i nie przetrwa nocnego przymrozku; jeśli wyobrażał sobie śmierć w górach jako heroiczną, zdąży zmienić zdanie. Trzeba mu pomóc, gotowiśmy stracić do niego resztki szacunku. A gdyby tak w Różę go zaplątać? Toż nieopodal jej domek stoi, wysoko ponad doliną, w odosobnieniu, w głuchym uboczu, łowcy sensacji już nie dybią z ukrycia, bo współczynnik medialności ostatecznie opadł razem z płachtami reklamowymi, na których widniało jej oblicze; czemu nie połączyć tych dwóch samotności? Robert wiedziony instynktem i siłą woli dojdzie do tak zwanych pierwszych zabudowań, niechże to będzie płot znanej nam posesji; popatrzmy, czy coś z tego wyniknie.
– Mój Boże, co się panu stało?
Rozszczekany pies przywabił człowieka płci żeńskiej, Robert ma szczęście, ledwo zdołał przycisnąć dzwonek przy bramie i przysiadł u płotu, zesłabł, ból atakuje coraz częściej i na coraz dłużej, coraz trudniej go przeczekiwać. Jeszcze niedawno roił sobie, że być może przyzwyczai się do niego, narzucając sobie trening wytrzymałości, tak, jak za życia po każdym cyklu ćwiczeń zwiększał, dajmy na to, liczbę pompek, tak teraz, za gnicia, każdego dnia będzie się starał zażywać lek przeciwbólowy nieco później, przynajmniej o kilka minut, konsekwentnie przestrzegając narzuconego sobie rygoru; jeszcze niedawno ból wydawał się do opanowania, ale teraz sprowadza go do parteru coraz łatwiej; rachunek jest prosty: ból rośnie w siłę, a Robert słabnie. Z trudem doszedł do pierwszych zabudowań, przycisnął dzwonek z nadzieją, że ktoś otworzy, i zwinął się w kłębek, żeby przetrwać atak; przygwożdżony boleścią nie ma na razie sił się podnieść, nie mówiąc o powitalnych uprzejmościach i wyjaśnieniach; czeka, aż mu przejdzie (fala zdaje się opadać, jeszcze chwila i będzie znośnie, ale tabletkę koniecznie trzeba zażyć, tyle, że w gardle sucho, bez śliny nie przełknie, musi popić).
– Przepraszam… To zaraz minie. Gdybym tylko mógł panią prosić o szklankę wody.
Robert nie ma jeszcze sił, żeby podnieść głowę, widzi do pasa człowieka płci żeńskiej, widzi nieszczelną podomkę, która odsłania nogi kuszące i sławetne; Robert je rozpoznaje, po nich zaś poznaje kobietę, nierzadko zwiewnie chadzającą ścieżką obok jego piwniczki; nogi ongi wiele mówiące, wielu wymownych kroków używające do opowiadania historii najrozmaitszych, własnych i cudzych, nogi aktorki, które z każdą premierą szły inaczej, czasem tragicznie, czasem komediowo, niesione przymierzanymi rolami, czasem zaś uginające się pod ciężarem źle napisanego życia.
– Tak, oczywiście, zaraz panu przyniosę – słyszy znad nóg i widzi, że chyżo po pomoc się udają, dostojeństwa nie tracąc nawet na chwilę; Robert pamięta, że zawsze, niezmiennie, bez względu na to, jaką by opowieść przed jego okienkiem niosły, niezależnie od nastroju i warunków pogodowych, te nogi wyróżniał chód dostojny, cechujący kobietę szlachetną, znającą wartość swoją i nieprzywykłą do nieustannego szukania jej potwierdzeń; w dostojeństwie tego chodu było jakieś pogodzenie, jakieś niewymuszone bycie, jakaś niekonieczność istnienia, której Robert nie mógł się oprzeć, sam bowiem, spętany wyrzutami sumienia i węzłowiskiem niespełnionych powinności, człapał ociężale, melancholijnie, gubiąc rytm, jakby do własnych nóg nie był dobrze dopasowany.
Ból odpuszcza, Robert może się podnieść; wsparty o płot patrzy w stronę, z której nadchodzi, wyłania się, objawia w okazałej całości, w dostojnym pięknie Róża, co do której w innej sytuacji życiowej Robert powziąłby szereg nagłych, pierwszowejrzennych i radykalnych postanowień, bo zdaje mu się iluminowana taką wstrzemięźliwą rozwiązłością, niewinnym wyuzdaniem, dziewczęcą dojrzałością, mądrą naiwnością, kruchą twardością, szorstką delikatnością, otwartą skrytością, ekstrawertyczną nieśmiałością, przychylną niedostępnością, jakich nigdy jeszcze nie widział; jawi mu się jako kobieta emanująca obfitością paradoksów, ale wewnętrznie symetryczna, możliwa, lecz nieprawdopodobna; przyjmując od niej szklankę, Robert czuje, że dla takiej kobiety mógłby odebrać sobie życie (i natychmiast przywołuje się do porządku, wszak niewiele mu zostało do odebrania). Pije, patrząc na jej nogi; „takimi nogami można daleko zajść, niewiele chodząc”, rozbrzmiewa w nim z żołdacką gracją myśl samcza i zawstydzająca, „chętnie się pani zwierzę, jakie we mnie śpi zwierzę”, dodaje zapomniany baryton z okolic przysadki mózgowej; Robert zbyt pospiesznie wstał, we łbie mu się kręci, znowu musi usiąść, bo nie wie już, co mu się myśli, a co na głos wypowiada, Róża dopytuje, czy nie trzeba wezwać pogotowia, Robert kategorycznie zaprzecza, po czym błyskawicznie słabnie, osuwa się, Róża próbuje go podtrzymać, poły wdzianka rozchylają się tak szczęśliwie, że na mgnienie oka błyska pierś wolna i dostojna, och, niewiele już mu trzeba, żeby zemdleć z wrażenia, jeszcze raz przeprasza, na wpół idąc i będąc przez Różę dźwiganym, dopełza do fotela ogrodowego, by w nim do zażegnywania niepokoju się zabrać.
– Bardzo pani dziękuję, zaraz poczuję się lepiej… Po prostu zasłabłem, wie pani, wybrałem się w góry bez prowiantu i trochę pobłądziłem…
– Pan chyba jest chory? Niedługo mąż przyjedzie z pracy, to mógłby panu pomóc się dostać do miasta…
– Naprawdę nie ma takiej potrzeby, tylko chwilę tu sobie odpocznę, oczywiście jeśli pani pozwoli. Nic poważnego się nie dzieje, proszę się nie obawiać.
– To dobrze… Wie pan, bo ja nie bardzo mogę się denerwować. A gdyby pan mi tu zemdlał…
Co to ma być za paplanina, kto mu pisze te dialogi, do jasnej anielki, czy po to w śmiertelnej chorobie anioły stróże popchnęły go w stronę ramion kobiety doskonałej, żeby z nią wymieniał uprzejmości bez wdzięku? Co to za telenowelowe pierdu-pierdu, nie stać go na ułańską szarżę? Kiedy, jeśli nie teraz? Czemuż nie zdobędzie się na ostatni podryg dawnego mistrza podrywów? Ech, gdyby tylko odzyskał dość sił, żeby zainicjować pogwarki bałamutne w dawnym stylu, ech, gdyby już na powitanie nie objawił się jako przybysz cherlawy, jako tajemniczy zdechlak, rachityczny umarlak, po którym nie znać śladów dawnej siły, po którym nie sposób rozpoznać, że drzemią w nim moce, które przed nie tak znów wielu laty pozwalały skutecznie emablować najbardziej nawet chłodne i zasadnicze kobiety; Robert przypomina sobie, jak to było, kiedy po pierwszych sukcesach swoich lekką ręką pisanych zbiorów opowiadań miłosnych rwał panny pojedynczą frazą, rwał „na siebie”, żonglując autocytatami, biegle składając słowa erogenne, ze sprawnością sztukmistrza wydobywając utajone pokłady bezwstydu nawet z najbardziej kostycznych dam, był czas, kiedy Robert rozochocał panny i mężatki samym pojawieniem się, albowiem jego niepozorny wygląd i dyskretne usposobienie niejako zaprzeczały seksualnym breweriom, które po mistrzowsku opisywał w krótkich i celnych prozach, każda więc chciała sprawdzić, jakże to właściwie jest, że osobnik stwarzający tak nieefektowne pozory potrafi jak nikt inny rozpalać zmysły samym słowem; wystarczyło, że zadawały mu pytanie: „Skąd pan czerpie pomysły, jeśli można spytać?”, i już nie musiał odpowiadać inaczej niż zawstydzonym uśmieszkiem, nie musiał niczego mówić, jako zawodowy bezecnik wiedział, że jego zmyślne podszepty i tak gnieżdżą się w umyśle każdej z tych, która choć raz sięgnęła po jego pikantne kawałki.
Robert wie, że dzisiaj nic z tego, nie może już rwać „na siebie”, bo od pewnego czasu nie wygląda na siebie, rzekłby, że od dłuższego czasu nie jest sobą (cóż bowiem znaczy „być sobą”, o którego „siebie” chodzi – tego, w którym się żyło lekko, łatwo i przyjemnie, z którym się było w zgodzie, czy też tego, którym z czasem się stało, przywiędłego, zniechęconego i tęskniącego za przeszłością, każdą przeszłością, nawet tą najbardziej wyblakłą i ponurą, bo w przeszłości się żyło, w przeszłości się zdrowiało, w najbliższej przyszłości zaś będzie się już tylko dogorywać); wygląda niezdrowo i takoż myśli, cokolwiek by powiedział, zabrzmi to niezdrowo, podryw wanitatywny nie wchodzi w grę, nie wie, jak miałby uwodzić na marnienie w oczach, jakkolwiek by do Róży próbował przemówić uwodzicielsko, parodią samego siebie się wyda, bo czas niepostrzeżenie zapędził go w przedśmiertny zaułek, a w takich zaułkach nie ma już miejsca na ogniste romanse, nie ma już czasu na start do miłości życia, tam jest zbyt ciasno, tylko strach i cierpienie wydzierają sobie resztki przestrzeni. Róża przysiadła obok i przypatruje mu się szczerze zatroskana, widać, że nie przywykła do podejmowania gości, obecność obcego mężczyzny naturalnie ją krępuje; Robert wie, że została mu tylko jedna karta, którą może zagrać – zna przecież z żabiej perspektywy okruchy jej życia, jeśli je przemyślnie poskłada, może się okazać, że wie o niej więcej, niż sama wie o sobie; niech więc spróbuje opowiedzieć jej o niej, przynajmniej przez kilka chwil będzie się delektował faktem, że słucha go kobieta najurodziwiej paradoksalna, najfenomenalniej zbudowana ze sprzeczności, będzie jej mówił, skąd ją zna, i przeklinał w duchu niewczesność; niewczesny to bowiem żart losu, kobiecość takiej skali podsunąć jego podupadłej męskości na odchodnym z życia.
Róża słucha. W tym, że została rozpoznana, nie ma niczego szczególnego, w ostatnich latach nie rozpoznawali jej tylko ludzie, których dawno nie było w kraju, albo pięknoduchy, których życie przebiega w bibliotecznej alienacji, ci, którzy programowo uprawiają intelektualny wegetarianizm i nie interesuje ich nic, co pokazane, żywią się wyłącznie tekstem, obnoszą z brakiem telewizora, pogardą dla repertuaru kin, sztuki teatralne też wolą czytać, niż oglądać, słuchają tylko ulubionej radiostacji, której ramówka poświęcona jest wyłącznie muzyce poważnej, literaturze poważnej i poważnym informacjom, skądże, u licha, mieliby brać czas na niepoważne zainteresowania, niby dlaczego mieliby znać twarze ikon popkultury, na samo zderzenie słów „ikona” i „popkultura” dostają torsji, na samo zderzenie przedrostka „pop” ze słowem „kultura” robi im się niedobrze (kultura masowa nie istnieje, co najwyżej masa kulturowa, drodzy państwo, miazga kulturowa, miazmat wydzielany przez masy, które o kulturze wysokiej pojęcia nie mają, takoż więc prosimy nie zawracać nam głowy bzdurami, owszem, nazwisko pani Róży być może obiło nam się o uszy, doceniamy szlachetność jej zawodowych wyborów, jeśli pani Róża będzie kiedyś mówić poważnym tekstem, gotowiśmy nawet jej posłuchać, tymczasem jednak nie widzimy powodów, dla których nie należałoby nam wierzyć w to, że jest dla nas osobą nierozpoznawalną, to nas, proszę państwa, wcale nie dyskwalifikuje, tak jak w naszych oczach nie dyskwalifikuje państwa fakt, że nie rozpoznajecie cytatów, Wo man Buecher verbrennt, verbrennt man am Ende Menschen, obiło wam się o uszy, prawda, chociaż możecie nie wiedzieć, kto i w jakich okolicznościach to wypowiedział; że co? nie, to nie było na Bebelplatz w trzydziestym trzecim, pozory mylą, wciąż jednak nie uważamy państwa za zdyskwalifikowanych); oto więc jako ikona popkultury Róża przywykła do uciążliwej rozpoznawalności, przez lata doskonaliła sztukę mimikry, zakładając nawet w dni pochmurne ciemne okulary, czapkę z daszkiem i niedbałe ubranie, a i tak prawie nigdy nie udawało jej się przemknąć niepostrzeżenie do spożywczego czy choćby po gazetę, pal licho łowców autografów, ci zadowalali się jej podpisem, najgorsi byli ci, którzy korzystając z jedynej w swoim rodzaju okazji napotkania gwiazdy u szczytu blasku, zatrzymywali ją niby tylko na momencik i niby to życzliwie gratulowali ostatniej roli, a potem niepostrzeżenie zbaczali na temat ostatnich doniesień brukowców i wysondować próbowali, czy to prawda, co piszą, jeśli zaś wymknęło jej się, że nie wie, co o niej piszą brukowce, zanim zdążyła dodać, że jej to w ogóle nie interesuje, poczuwali się do obowiązku zrelacjonowania jej toczka w toczkę i co do joty tego, jak jej życie wygląda z perspektywy czytelników brukowców; Róża w głębi ducha zaczynała pomstować na wyniesione z domu maniery, z których powodu nigdy nie nauczyła się skutecznie zniechęcać do siebie ludzi, nie umiała zbywać nawet tych ewidentnie namolnych, nie przechodziło jej przez gardło zwykłe „Przepraszam, ale bardzo się spieszę”, bo nauczono ją w dzieciństwie, że nie należy nikomu przerywać w pół zdania, a już w żadnym razie nie wolno wchodzić w słowo starszym; traf chciał, że najbardziej namolne i dysponujące najbogatszym zestawem świeżo wyssanych z palca informacji na temat Róży były właśnie starsze panie, uwielbiające zatrzymywać ją na momencik i zdawać relację z prasówki w przekonaniu, że czynią jej w ten sposób przysługę, przecież nie czyta tanich kolorówek, więc nie może wiedzieć, co się z nią wyprawia; o tak, starsze panie dobrze się na jej życiu znały, znały się na nim lepiej niż ona sama, Róża kawał życia spędziła, przystając tylko na chwilę w drodze do sklepu i wysłuchując plotek na własny temat. Rozpoznawalność w połączeniu z nieuleczalnie dobrymi manierami powoduje, że cena płacona każdego dnia za sławę rośnie; kto wie, czy w pierwsze przemęczenie, w późniejszą senność i w obecną narkolepsję nie wpędziły Róży właśnie życzliwe staruszki.
Róża słucha; ten człowiek ma niewątpliwego bzika, chociaż jest dorzeczny, nie bajdurzy, rozumuje logicznie i obiektywnie, a więc to wariat diablo inteligentny; mimo to nie wydaje się niebezpieczny, dobrze się go słucha, bo nie stara się udawać, że wie i rozumie więcej, niż naprawdę zdołał pojąć (tym różni się od sprowadzanego przez Pana Męża psychiatry). W tym, że Robert ją rozpoznał, nie ma nic dziwnego, zdumiewająca jest perspektywa, z której podglądał jej życie; wiedza, jaką o niej posiadł, spozierając ze swojego piwnicznego okna, ją zawstydza, sprawność, z jaką zszywa skrawki jej życia w całość, niepokoi, a jednocześnie trudno jej oprzeć się ciekawości. Sprytnie zastawił tę pułapkę: o ile przywykła do oglądania fotografii, które jej robiono z ukrycia (niezastąpiona życzliwość staruszek z bulwarówkami na podorędziu), to słuchanie historii własnonożnie przez nią wychodzonej jest czymś zupełnie nowym; słucha więc cierpliwie.
– …ostatnia premiera musiała być bardzo udana. Wracała pani z teatru radosnym krokiem, boso, szpilki niosąc w ręku, pod rękę szedł z panią ten sam mężczyzna, co zawsze. Później już nigdy pani nie widziałem. To znaczy, pani nóg…
– Przeprowadziliśmy się tutaj… Potem miałam wypadek, zasnęłam za kierownicą, wie pan, teraz mam takie… dłuższe wakacje. Muszę dojść do siebie.
Robert urwał opowieść w stosownym momencie, tak, żeby dać Róży odczuć, że nie powiedział wszystkiego, że są jeszcze szczegóły, które nie uszły jego uwagi, a diabeł się w nich gnieździ (przekonany o tym, że dobrze się schował). Ten-sam-mężczyzna-co-zawsze, czyli Pan Mąż co prawda dbał o to, by nie pozwolić sobie na nieostrożność, starał się nie pokazywać w miejscach publicznych z kochanką, ba, wspólnie uradzili, by nie wychodzić o tej samej porze z pracy, razem więc ich nie widywano, ale ich nogi tę samą trasę w ten sam pospieszny i arytmiczny sposób pokonywały, Robert nie mógł nie zauważyć, że te nogi mają się ku sobie, do siebie się spieszą, bliźniaczo zniecierpliwione, w typologii kroków sporządzonej przez Roberta miały swoje osobne miejsce, nietrudno je było do siebie dopasować, kroki dwojga kochanków są jak kotyliony, choćby na siebie nigdy nie spojrzeli, doskonale ukryci przed ciekawych wzrokiem, ich tajną wspólnotę zdradzają kroki występkiem naznaczone; Robert nie ma najmniejszych wątpliwości – Róża i Pan Mąż już ze sobą nie chodzą; Pan Mąż teraz nie chodzi, lecz chadza, niby to sam, a tak po prawdzie z inną, nawiasem mówiąc, wcale apetyczną, parą nóg. Robert wietrzy szansę na to, by podryg jednak w podryw się przeobraził; z dawien dawna bowiem wiadomo, że jednym z najskuteczniejszych sposobów jest rwanie „na zemstę” – kobieta świeżo poinformowana o tym, że jest zdradzana, łaknie odwetu, kto się naonczas znajdzie w jej pobliżu, okazję będzie miał, jak to się mówi, stuprocentową, jedynie niewiarygodny kiks mógłby spowodować, że jej nie wykorzysta, kiks lub chęć bycia fair, czyli w tym przypadku zwykłe frajerstwo, głód zrównoważenia zniewagi jest bowiem tak silny, że zdrady odwetowej nie stosują tylko kobiety o prawdziwie i dozgonnie złamanych sercach, najbardziej beznadziejne przypadki, resztę swoich dni spędzające na rozpamiętywaniu utraconego szczęścia i nieszporach. Bycie fair jest w tym przypadku kwestią umowną: umówmy się więc, że Robert sam z siebie nie odkryje przed Różą sekretu Pana Męża, będzie milczał jak grób, jeśli tylko sama nie zechce z niego wyciągnąć informacji, przyznajmy, że to uczciwe postawienie sprawy, proszę bardzo, Robert stosuje nawet ryzykowną zagrywkę, sugerując, że jego czas już minął:
– Przepraszam, że tak panią z aga dałem. Już mi lepiej, myślę, że powinienem spróbować zejść do wioski.
– Nie nie, proszę zostać, dopóki mąż nie przyjedzie. Ja tu ciągle jestem sama, właściwie nie mam kontaktu z ludźmi, tak mi się przyjemnie pana słuchało…
(Czyżby rybka skusiła się na dżdżowniczkę?)
– Niech mnie pan źle nie zrozumie, ale… skoro pan tyle zauważa…
(Taka tłuściutka, tak żwawo się wije, w ogóle nie widać haczyka.)
– Być może mógłby mi pan jeszcze powiedzieć…
(Spławik się rusza.)
– Czy widywał pan mojego męża… no, wie pan…nie ze mną?
(Jest branie!)
Robert przestrzega zasad. Róża słucha. Dowiaduje się. Nie zasypia.
Pan Mąż dziś jest punktualny jak dawniej; może nawet tak już mu zostanie, bo stosunki pozadomowe uległy niespodziewanej zmianie, jakowaś wolta niezrozumiała nastąpiła, sprawy przybrały niezrozumiały obrót etc., Pan Mąż już trzykrotnie usłyszał od kochanki, że nie ma go w jej planach na kolejny dzień; za pierwszym razem nie zrobiło to na nim wrażenia, wziął to za żart, próbę przekomarzania czy co tam jeszcze, babski humorek i tyle; za drugim razem poczuł się urażony, nie udało mu się zachować zimnej krwi, warknął do słuchawki coś niemiłego, trzeciego dnia próbował wziąć ją na milczenie, nie dopraszać się schadzki, nie wysyłać esemesów, czekać, aż pierwsza się odezwie, ale oczywiście nie wytrzymał, zadzwonił, no i dupa, miała wyłączoną komórkę, i to o tej porze, którą uzurpatorsko zwykł nazywać i c h porą, o tej porze zazwyczaj miała wyłączoną komórkę z tej prostej przyczyny, że akurat się z nim bzykała; Pan Mąż wydzwaniał bezskutecznie przez dwie godziny, zanim kochanka włączyła telefon i niemal natychmiast oddzwoniła z irytującą pewnością siebie pytając, czy coś mu odbiło, bo jej się wyświetliły czterdzieści cztery nieodebrane połączenia; Pan Mąż zapytał, co robiła, a potem sam zaczął sobie głośno odpowiadać, kiedy zaś kochanka dowiedziała się już, co i z kim na pewno wyczyniała, powiedziała, że właściwie wszystko się zgadza, z tą różnicą, że nie nazywają tego pierdoleniem, tylko miłością, i rozłączyła się definitywnie, over, bez odbioru. Naprędce dokonany bilans przekonał Pana Męża, że chcąc mimo wszystko kontynuować ten związek pozamałżeński, będzie musiał ponieść stanowczo zbyt wysokie koszty emocjonalne. Nadszedł czas pokory; Pan Mąż dziś przyjeżdża pod dom punktualnie, ciekaw, jakież to czekają nań kulinaria.
Lecz cóż to za niespodziewany gość, co tu robi, jak to się stało, że Róża wpuściła jakiegoś faceta, coś to wszystko fałszywym akordem pobrzmiewa.
– Kochanie… Pan Robert schodził z gór i poczuł się słabo, zaprosiłam go, żeby poczekał na ciebie – myślę, że powinniśmy go odwieźć do domu.
Robert naprawdę nie chciałby państwa kłopotać; Róża pyta retorycznie, co będzie, jeśli znowu zasłabnie, poza tym już się zmierzcha, gdzieżby człowieka wypuszczać w ciemności; Pan Mąż ochoczo podchwytuje pomysł jazdy do miasta, powiada, że żona ma rację, powinien go odwieźć, akcentuje liczbę pojedynczą, żeby Róża zrozumiała, że ma zostać w domu; Robert się zastanawia, kiedy ostatnio usłyszał z ust kobiety słowo „zmierzch”, zastanawia się, jaki sens mają jego resztki życia, jeśli nie będzie ich mógł spędzić u boku tej kobiety i słuchać różnych form słowa „zmierzchanie”, zastanawia się, co zrobić, żeby móc przez resztę życia nadstawiać ucha i słuchać, jak Róża łagodzi jego lęk przed nieuniknionym zmierzchem; Róża idzie coś na siebie narzucić, zaraz mogą jechać; Pan Mąż stoi przez chwilę przy Robercie i nieudolnie próbuje do niego z aga dać, że niby wszyscy teraz słabną, pogoda taka niestabilna, ciśnienie spada, ale nie kończy zdania, przeprasza na moment i daje susa w ślad za Różą, żeby wyperswadować jej tę przejażdżkę, bo po co, on sam pojedzie tam i z powrotem, a ona przez ten czas mogłaby przygotować coś do jedzenia, jest w najwyższym stopniu zaniepokojony, że dotąd tego nie zrobiła, przecież już ją przepraszał za ostatnie spóźnienie, od tamtej pory wraca punktualnie, wszystko wróciło do normy, więc, do diabła, dlaczego nie ma dziś obiadu, co robiła przez tyle godzin, gadała z tym tam powsinogą, z jakiej choinki on się urwał, czy Róża nie zdaje sobie sprawy, jak lekkomyślne jest wpuszczanie nieznajomych na teren posesji? Robert myśli, jak by tu zdobyć numer telefonu Róży, biegają mu po głowie pomysły na pierwszy esemes miłosny, którym mógłby wywabić ją z gniazdka i nakłonić do wspólnego rozgarniania ciemności, przyłapuje się na tym, że po raz pierwszy od wizyty w gabinecie Adama zapomniał, że niebawem umrze; Róża myśli, jak by tu dyskretnie dać Robertowi swój numer telefonu, tak, żeby nie poczuł się skonfundowany, nie chodzi jej wcale o to, żeby Pan Mąż niczego nie zauważył, przeciwnie, najchętniej demonstracyjnie wręczyłaby swoją wizytówkę, Róża jest spragniona spontanicznej, nielegalnej demonstracji przeciw Panu Mężowi, na dobry początek bierze Roberta pod rękę i prowadzi go w stronę auta, patrząc na Pana Kierowcę wymownie; Pan Mąż jeszcze nie wie, że został zdegradowany i przemianowany, ale już podejrzewa, że i w domu sytuacja zmieniła się radykalnie, jak tu nie wierzyć, że nieszczęścia chodzą parami, no dobrze, podprowadziła faceta do auta, bo niby osłabiony i w ogóle, ale już sadowić się obok niego na tylnym siedzeniu to lekka przesada, Pan Mąż będzie się gniewał, tymczasem rusza ze wściekłym piskiem opon. Robert się nie spodziewał, że podryw na zemstę będzie miał tak podręcznikowy przebieg; Róża prowokacyjnie opiera głowę na jego ramieniu; Pan Mąż widzi to w lusterku i zwalnia, jakby się chciał zatrzymać, najwyraźniej Róża haniebnie rozemocjonowana pierwszym poznanym po dłuższej przerwie mężczyzną zaraz przyśnie. Robert boi się tylko, żeby nie rozpętała się tu jakaś awantura małżeńska, nie przeżył niczego bardziej żenującego i wyczerpującego niż bierne uczestnictwo w cudzej awanturze małżeńskiej, awantura z własną Żoną to przy tym fraszka, począwszy od dzieciństwa, w którym często zupełnie niechcący pakował się na linię ognia między rodzicami (ale o nich sza), panicznie boi się znaleźć na polu bitwy między małżonkami; Róża mówi do tego pana za kierownicą, żeby się nie martwił, nie ma zamiaru zasypiać, w tym czasie wkłada do kieszeni Roberta wizytówkę z napisaną na odwrocie magiczną komendą „Zadzwoń”; Pan Mąż nie wierzy własnym oczom, a to dość niebezpieczne, kiedy jest się kierowcą, postanawia więc skupić się na prowadzeniu, już on sobie z nią pogada w drodze powrotnej.
Na dźwięk nadjeżdżającego samochodu przed domem Roberta już się formuje powitalny komitecik, kobiety domowe wyszły na przedproże i niemal synchronicznie wsparły się pod boki; dla Teściowej to gest naturalny, pozycja wyjściowa do ogarniania zjawisk ziemskiego padołu, wsparta pod boki Teściowa wyraża na co dzień dezaprobatę wobec tego, jak się sprawy mają (co dzień od świtu wsparta pod boki wysłuchuje, jak ojciec dobrodziej na swojej częstotliwości uczula na częstotliwość świętokradztw, niemoralnych postępków, polakożertsw i żydłaczych rozpanoszeń, które się dokonują w ojczyźnie gorejącej, Teściowa wsparta pod boki i kiwająca głową codziennie od świtu słucha i zgadza się, że orzeł piastowski cierniową ma teraz koronę, Teściowa czeka na instrukcje, jakimi sposobami wspierać można walkę o ratunek dla deprawowanego i rozgrabianego kraju, jak dotąd chodzi wyłącznie o wsparcie finansowe dla ojca dobrodzieja, który także w imieniu Teściowej, jak i wszystkich przyjaciół radyjka zbiera środki, by bronić krzyża przed pogaństwem), sprawy się mają tak, że jej córka, a tego co-on-sobie-w-ogóle-wyobraża Żona odchodzi od zmysłów; do pracy przestał przychodzić, znika na całe dnie i nie czuje się nawet zobowiązany do tego, żeby łaskawie poinformować rodzinę, gdzie się wybiera, kiedy ma zamiar wrócić, taka niesubordynacja wprowadza dysharmonię w stosunki rodzinne, Teściowa oczywiście rozumie, że Robert przeżywa trudny okres, chętnie z nim sobie porozmawia, ale jeśli Robert ma zamiar doprowadzać jej córkę do załamania nerwowego, to ona czuje się w obowiązku interweniować; szczęście, że Teść o niczym nie wie, ostatnio ma swoje kłopoty i lepiej go dodatkowo nie drażnić; Teściowa wsparta pod boki układa sobie w myślach przemówienie, ma do tego prawo, w końcu to jej dom, Robert musi się podporządkować zasadom życia rodzinnego, życia, dodajmy koniecznie: harmonijnego – układa sobie w myślach i natychmiast rozsypuje, bo przychodzi jej do głowy pomysł znacznie przebieglejszy. Robert żegna się z kimś tam w samochodzie i zmierza do domu krokiem pewnym, z miną absolutnie poczucia winy wyzbytą, och, jaki to z siebie zadowolony, a Żona ledwie oddech ze zdenerwowania łapie; Teściowa wie, jak mu zmącić nastrój, swego czasu była dyrektorką gimnazjum, lata praktyki uczyniły ją mistrzynią upupień, Roberta w tej sytuacji nie ma sensu karcić, należy go upupić, mówi więc w imieniu komitetu powitalnego głośno i wyraźnie, tak żeby smarkacza zasarkać w obecności tych tam, co go odwieźli, komitywę więc niejaką z nim tworzą, ktoś tam mu nawet macha ręką na pożegnanie przez opuszczoną szybę, nie widać wyraźnie, ale chyba kobieta, tym bardziej więc upupienia dokonać trzeba (głośno, wyraźnie):
– Oo, nareszcie wrócił nasz buntownik!