5

Dopóki Żonie nie zachce się wyjść z łóżka, zapukać do drzwi i upomnieć o Roberta, łazienka jest jednym z niewielu miejsc niezakłóconego odosobnienia na terenie domu. Prysznic słychać przez drzwi; Robert już dawno się umył, teraz po prostu siedzi, zbiera i przegląda myśli z ostatnich kilkunastu godzin, z niepokojem zauważa, że wszystkie skupiają się wokół jego stanu zdrowia, są ciężkie, bo obrosły niedobrymi przeczuciami. Prysznic marnuje wodę, Robert próbuje myśleć o zmarnowanym życiu, właśnie przypomniał sobie, że jest śmiertelny; śmierć też o nim myśli. Robert nie boi się śmierci, tylko choroby, szpitala, smrodu środków dezynfekcyjnych w pokoju zabiegowym, na bloku operacyjnym, w ambulatorium, boi się sinobiałej i sztywnej poszwy na szpitalnym kocu, słoika z kompotem, którego nie będzie mógł wypić; najbardziej boi się bólu. Ból już się zapowiadał, dawał mu sygnały, ostrzegał, wysyłał forpocztę, sprawdzał jego wytrzymałość, za każdym razem pozwalając sobie na więcej, nawet przed chwilą pod prysznicem wykonał próbną eksplozję gdzieś w kręgosłupie, ale co tam, przecież każdego czasem trochę w krzyżu łamie. Robert poznał już pierwiosnki bólu, boi się, że lada moment wszystko w nim boleśnie zakwitnie. Próbuje sobie wyobrazić siebie we władaniu cierpienia, swoją walkę o prawo do bezbolesności; czy do tego można się przyzwyczaić? Czy ból okaże się stały, nieznośny, dyktatorski, nieznoszący sprzeciwu, czy zemnie go do szczętu w kilka chwil na łożu boleści? Robert boi się guzików przy łóżku, których używają cierpiący, żeby zadzwonić po pielęgniarkę; dzwonią, a potem modlą się, żeby przyszła od razu z zastrzykiem, wiedząc o co im chodzi, bo dyżur może mieć jedna z tych młodych, która najpierw przyjdzie i zapyta „Co panu jest? Ach, boli? Dobrze, zaraz panu dam zastrzyk”, a potem będzie musiała jeszcze raz pokonać drogę od łóżka do dyżurki, znaleźć lek, przygotować iniekcję i wrócić, a to wszystko przecież trwa minutami, minutami spazmatycznego miętoszenia prześcieradła; Robert boi się minut, podczas których cały będzie oddany bólowi, tak że nawet nie jęknie, bo będzie się bał, że bólowi się jego jęki nie spodobają, że się za karę nasili; jęczeć można dopiero wtedy, kiedy zastrzyk zaczyna działać i czuje się, że ból mówi „tymczasem” (to jest właśnie najgorsze, śmiertelnie chorzy nie jęczą z bólu, tylko z żalu, że ból nigdy nie mówi „żegnaj”, zawsze „tymczasem”, „na razie”, „bywaj”; „bywaj” to najperfidniejsze z pożegnań, ból wie, że śmiertelnie chorzy już nie są, tylko bywają; zdrowi żyją ciągle, chorzy tylko w czasie przejaśnień, ich życie pękło, czas przejaśnień jest czasem zbierania coraz drobniejszych fragmentów, prób ich sklejenia; śmiertelnie chorzy są zdrowi tylko we fragmentach, w kawałkach, już się nie zdarzy, żeby wszystkie ich fragmenty były jednocześnie gotowe do życia, ale zdarzą się chwile, w których przypadkiem większość z nich jest jednocześnie zmobilizowana – wtedy czują coś na kształt ulgi). Robert szuka wyjścia z celi złych przeczuć, w końcu wyrok jeszcze nie zapadł, ostateczna konsultacja ze specjalistą ma nastąpić za kilkadziesiąt godzin, przez tych kilkadziesiąt godzin, jakkolwiek czułby się niezdrowo, chorowicie, a nawet śmiertelnie słabo, wciąż jeszcze jest po stronie świata zdrowych; dopóki nie wie niczego na pewno, póki ostatni z nieciekawych wyników nie został dokładnie przeanalizowany i dołączony jako dowód przeciwko niemu, jest jeszcze po stronie życia. Nawet jeśli jest nieuleczalnie chory, Żona czeka na niego w łóżku – i być może właśnie teraz nadarza się jedyna w swoim rodzaju okazja, by został szczęśliwym ojcem, a raczej, by istota, której da życie, otrzymała też gwarancję szczęśliwego dzieciństwa. Od kiedy opuścił piekielny dom rodziców (o których sza), Robert nie rozmawiał ze swoim ojcem, dopóki ten nie umarł; martwy ojciec nie przerywa, nie wchodzi w słowo po to, żeby je podeptać, martwy ojciec słucha i milczy jak grób, w którym go złożono; od kiedy opuścił piekielny dom (sza), Robert jest przekonany, że najlepiej ze swymi ojcami dogadują się pogrobowcy.


Żona leży w łóżku i nie wygląda na taką, co to się męża doczekać nie mogła, czyta kolorowy m aga zyn dla nowoczesnych kobiet, rzeczywiście czyta, nie tylko przegląda, najgorsze jest to, że wczytuje się w rzędy liter udających wyrazy, w kolumny wyrazów udających zdania i zdań udających teksty, i robi to przekonana, że w ten sposób zalicza dzienną dawkę lektury niezbędną do prawidłowego rozwoju duchowego i utrzymywania umysłu w stanie aktywności. Po książki sięga rzadko, a kiedy je czyta, niemal natychmiast zasypia, leżąc, siedząc, wieczorem, w środku dnia, nieważne – literatura ją usypia, a nowoczesne m aga zyny nie; Robert zastanawia się, czy strony tych pism nie są nasączane jakimś pobudzającym środkiem zapachowym. Żona twierdzi, że nie czyta książek, od kiedy Robert przestał pisać, w ten sprytny sposób nadaje swojemu umysłowemu lenistwu wymiar manifestacyjnego postu, protestacyjnej głodówki; to Robert jest winien, był jej ulubionym pisarzem, przy jego książce nigdy by nie zasnęła, inni ją nudzą, niech jej więcej nie przynosi książek innych pisarzy. Żona leży i czyta, pościel zsunęła się z jej podkurczonej nogi odsłaniając ją aż po… tak, aż po samą cipkę, Żona ma cipkę bezgrzesznie rozwartą między udami, i może sama o tym nie wie, bo cipka drzemie poza zasięgiem jej wzroku, a raczej symuluje drzemkę, flirtownie ku oczom Roberta skierowana, jego spojrzeniem się wzruszająca, oto bowiem cipka wcale nie wydaje się napięta, wilgotnieje porozumiewawczo, nie ulega więc wątpliwości, że Żona jednak zdaje sobie sprawę z cipki, a przypadkowość zsunięcia pościeli i przykurczenia nogi była udana, Żona misternie przygotowała tę pozycję i nadała jej pozory przypadkowości; Żona jest mistrzynią pozorów przypadkowości, jej małe piersi nie znoszą stanika, za to doskonale nadają się do pozornie przypadkowych odsłonięć między brzegami niedopiętej bluzki, w dekolcie podczas stosownie niestosownego nachylenia, w pozornie źle dobranej, zbyt prześwitującej sukience; Żona lubi grać z męskimi zmysłami, bo zawsze wygrywa. Robert zaczyna ceremoniał wędrówki języka od stopy do cipki. Żona jeszcze nie protestuje, lubi tę niespieszność, cipka czeka rozgorączkowana na swoją kolej, teoretycznie się niecierpliwi, ale właśnie to jest najprzyjemniejsze; gdyby Robert zbyt szybko dotarł na miejsce, zepsułby całą zabawę, musi krążyć dookoła cipki, delikatnie lizać pachwiny, zbliżać się po gładko wydepilowanych okolicach, aż Żona poczuje, że jest gotowa lewitować, dopiero wtedy wolno mu delikatnie zapukać do drzwi, królewicz język może zacząć podrywać królewnę łechtaczkę, a potem już mocniej, płynnie, żwawo, obustronnie, wszerznie i wzdłużnie ustami całymi, warga w wargę, jednak na królewnę bacząc najszczególniej, nie wolno mu stracić jej z języka, zresztą nie ma po co, bramy zamku i tak pozostaną zamknięte, zwłaszcza jeśli się je szturmuje taranem. Kiedy tylko Robert przestaje całować cipkę i próbuje włożyć obolały z niewsadzenia członek tam, gdzie mu będzie najcieplej, Żona ściąga go za włosy do poprzedniej pozycji albo po prostu odpycha, tłumacząc jak zwykle:

– Przecież wiesz, że nie możemy tego zrobić.

– Znowu coś sobie uroiłaś.

– Nie możemy, ciąża by mnie zabiła, jestem chora.

– Nie jesteś na nic chora, poza tym ludzkość już wymyśliła parę sposobów antykoncepcji.

– Ale żaden nie jest pewny na sto procent!

I tak się kończy próba spłodzenia pogrobowca. Robert próbuje jeszcze raz, ale nie może dopasować pieszczot ani pocałunków, Żona jest obrażona, sztywna, zamknięta. Robert próbuje mimo to, desperacko, siłą (od wielu miesięcy Żona nazywa seksem najprostsze rozwiązanie węzłowiska jego namiętności, zwykle w takich okolicznościach przejmuje ster i po chwili idzie do łazienki umyć ręce, podczas gdy Robert zasypia zdjęty ulgą), dziś po prostu chce się z nią kochać za wszelką cenę, ostatecznie może już nie mieć okazji, kiedy ból w nim zamieszka.

– Przestańże mnie dziobać tym swoim chujem, powiedziałam: nie!

Żona wstaje, poprawia koszulę nocną, nie daje mu szansy:

– Uspokoisz się albo idę spać do rodziców.

– Chryste, ja z tobą dłużej nie wytrzymam.

– Potrafisz tylko gderać i straszyć. Mocny jesteś w gębie.

Robert sięga po książkę, sytuacja się stabilizuje, Żona wraca do łóżka i do m aga zynu nowoczesnych kolorów, ale tylko na chwilę, zdenerwowała się, litery przestały udawać słowa, nie może czytać, chce zgasić lampkę i zasnąć, no ale ten tu znowu teraz będzie przy świetle zatapiał się w lekturze, trzeba coś zrobić, żeby go wyłączyć.

– Napisałeś coś dzisiaj?

Robert nie odpowiada, zawziął się i chyba naprawdę ma zamiar czytać mimo wyrzutów sumienia, że nie pisze; nic nie napisał, przecież Żona o tym dobrze wie, inaczej by go nie zapytała. Odnajduje pod kołdrą jego kutasa, jest jeszcze ciepły, taki odrzucony, wykluczony, pochylmy się nad nim. Żona pochyla się, bierze go do ust i nie zamierza wypuścić, zanim odszkodowanie nie zostanie uiszczone, zwykle to nie trwa długo, można przyspieszyć, skrobiąc paznokciami jądra, tak jest wygodniej, nie trzeba iść do łazienki, wystarczy połknąć, potem odwrócić się plecami, spać. Ostatni zgasi światło.


Od kiedy z tobą sypiam, nic mi się nie śni, słyszysz? – Robert kłamie, nigdy nic mu się nie śniło, próbował sobie tłumaczyć, że ma sny, tylko nie może ich spamiętać, w każdym razie nigdy nie miał dostępu do snów i zawsze czuł się przez to kaleki, ale kiedy go pytano, czy spał dobrze, nie mógł się poskarżyć, przecież nie niepokoiły go żadne mary, sypiał miarowo, nieprzytomnie, ślepo. „Nawet zwierzęta mają sny”, myślał, „Jestem nieszczęśnikiem. Życie bezsenne jest życiem bez sensu”, myślał, „Pomyśleć, że niektórzy mówią do siebie przez sen, ba, mówią językami, których nie znają”, żalił się w myślach. Wysnuwał ze swojego nieśnienia wnioski natury metafizycznej, lękał się, że brak snów jest oznaką braku duszy, bał się więc, że życie po śmierci – nieskończony sen nieśmiertelnej duszy – go ominie; modlitwy o sen także nie przynosiły skutku. „Bóg mnie nie słyszy, bo modlę się tylko umysłem. Jestem człowiekiem bezdusznym”, takimi myślami się pogrążał.

– Słyszysz? – Żona nie słyszy, mruczy i wije się we śnie, Robert mówi do niej, bo domyśla się, że Żona ma sen erotyczny, patrzy na nią zazdrośnie, czuje się zdradzany z samym sobą (zakłada, że Żona nie śni o kimś innym). Zza ściany dobiega transmisja godzinek, po chwili zbliża się w przenośnym radyjku przy uchu Teściowej, która jak co dzień o świcie przychodzi dopilnować, żeby zięć nie zaspał. Teściowa ponad wszystko ceni sobie rodzinną harmonię, a także porządek, wierzy, że człowiek porządny podporządkowuje się ściśle określonym zasadom harmonijnego życia; Teściowa dba w domu o porządek, jak również o śniadanie dla mężczyzn. Jest wyznawczynią tradycyjnych wartości, do których należy stanie na straży rodzinnej harmonii, a zatem krząta się po kuchni w szlafroku, zaparza herbatę, podaje talerz z kanapkami do stołu; mężczyźni schodzą się w strojach wyjściowych. Teść otwiera laptopa i czyta przy kawie aktualną wersję e-gazety, potem wpisuje swoje nazwisko w wyszukiwarce i sprawdza, gdzie też o nim co nowego powiedziano w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin, nieważne: dobrze, czy źle, tak naprawdę najgorzej będzie, jeśli któregoś dnia nic nowego się nie pojawi, Teść nie chciałby dożyć dnia, w którym nie znajdzie na swój temat żadnej nowej informacji; Teść nie boi się śmierci, tylko nieistnienia, boi się, że mógłby popaść w nieistotność, boi się panicznie dnia, w którym jego działania, przemówienia, wszystko, co zrobi, stanie się nieistotne, w mediach nie będzie o tym żadnej wzmianki; nieistotność to nieistnienie. Teść jeszcze w dzieciństwie zapragnął, by mieć kiedyś ulicę swojego imienia, od tej pory dopytywał się o każdego patrona ulicy w mieście, w jakimkolwiek nowym miejscu się pojawił, czytał nazwiska na tabliczkach z patronami ulic i sprawdzał, kim też był, czym się wsławił dany patron; dzieciństwo Teścia przypadło na czas, w którym najczęściej patronami ulic zostawali tak zwani działacze; kiedy nie można było nigdzie znaleźć żadnej informacji na temat patrona niewielkiej ulicy w małym miasteczku, dorośli mówili: „To na pewno był jakiś działacz”, Teść postanowił więc, że w przyszłości zostanie działaczem, cokolwiek by to miało znaczyć. Z czasem zrozumiał, że działacz to człowiek, którego działania są istotne, zauważane, odnotowywane i zapamiętywane, najczęściej dlatego, że jest przedstawicielem władz, a więc jego działania wpływają na bieg rzeczy, a kto wie, może i historii. Teść pozostaje u władzy od tak dawna, że prawdopodobnie nie zniósłby, gdyby go jej pozbawiono, mógłby sobie wtedy działać ile wlezie i nikt by na to nie zwrócił uwagi, Teść panicznie boi się dnia, w którym nie będzie mógł o sobie niczego nowego przeczytać. Jest jeszcze jeden istotny przywilej, od którego odzwyczaić się nie sposób w mieście o niskiej przepustowości: Teściowi, jako wysoko postawionemu działaczowi z immunitetem poselskim, przysługuje kogut, dzięki któremu wiecznie zakorkowane ulice nie są dla niego problemem; kiedy jedzie na sygnale w limuzynie rządowej samochody rozstępują się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, nie ma takiego korka, którego kogut by nie mógł odetkać; Teść jeszcze nigdy nie stał w korku, nie wie, jakie to może być przyjemne, Robert z nim o tym nie rozmawiał.

– Znowu mnie cytują – dziś Teść jest bardzo zadowolony, wczoraj był w dobrej formie, nie dość, że wyjątkowo błyskotliwie przemawiał w sejmie (większość posłów z jego ugrupowania ma kłopoty z wdzięcznym formułowaniem myśli, więc uciekają się do jego wrodzonych zdolności oratorskich, Teść jest etatowym wykonawcą przemówień, głosem swojej partii, dobrze wypada w mediach, nie da się go wytrącić z równowagi), to jeszcze dodał trzy grosze w kuluarach, tam zawsze mówi to, czego mu nie wypada powiedzieć z trybuny, ale dziennikarze właśnie na te jego nieoficjalne wypowiedzi liczą najbardziej, cytują go jako posła, który zastrzegł sobie anonimowość, ale i tak wszystkim wiadomo, o kogo chodzi, Teść jako poseł, który zastrzegł sobie anonimowość, jest ulubieńcem mediów, dostał już propozycję od kilku poważnych wydawnictw, żeby jego wypowiedzi ukazały się jako książka pod tytułem Poseł, który zastrzegł sobie anonimowość, ale Teść na razie się nie zgadza, jeszcze poczeka, nie chce stwarzać konkurencji zięciowi, w końcu to Robert jest pisarzem. Tymczasem więc Teść czyta swoją wyjątkowo błyskotliwą anonimową wypowiedź na głos, a Teściowa, która już dopilnowała porannej harmonii, podała śniadanie i poprawiła mężowi krawat, zaczyna być złośliwa:

– No ale dlaczego znowu tylko nieoficjalnie, czemu nie po nazwisku? To jest brak odwagi osobistej. To jest dowód na nieczyste sumienie. To jest najgorszy rodzaj tchórzostwa i konformizmu. Ojciec dobrodziej zawsze mówi wprost i bez ogródek, nie boi się, że ktoś będzie kręcił nosem. Wystarczy zacząć służyć Prawdzie i człowiek od razu przestaje się czegokolwiek bać; może byś tak kiedyś spróbował?

Teść i te bzdety wprost z radyjka przejęte puściłby mimo uszu i nie skomentował, ale Robert siedzi przy stole, właśnie dojada śniadanie i przysłuchuje się, Teść przy Robercie musi pozostać panem sytuacji, dlatego odpowiada:

– Moja droga, dyplomatyka wym aga, żeby pewne treści do pewnego czasu wygłaszać anonimowo. Chodzi o to, żeby społeczeństwo pierwsze się pod nimi podpisało.

I zanim Teściowa zdąży coś znowu palnąć, Teść zmienia temat, pyta Roberta uprzejmie, ale stanowczo (jak powiada, nigdy by do niczego nie doszedł w życiu, a zwłaszcza polityce, gdyby nie uprzejma stanowczość):

– No a jak tam idzie pisanie?

– Nijak. Nie mam natchnienia.

– Natchnienie to jest potrzebne poetom. Gdyby ci brakowało pomysłów, mógłbym pomóc…

– Nie mówię, że nie mam pomysłów. Po prostu nie mogę pisać.

– Co to znaczy? Co to za jakieś ciamkanie, cackanie się ze sobą? Weź się w garść, przysiądź fałdu; przecież masz talent…

– Przykro mi. Nie mogę. Słowa mi się zmęczyły.

Robert odchrząkuje, nie kończy śniadania, dopija kawę, dziękuje, wstaje od stołu i zmierza do wyjścia. Teść jest wściekły, nie znosi takiego rozmemłania, aktywny polityk nie może pojąć artysty w stanie spoczynku, czynny działacz jest rozdrażniony bezczynnością twórcy, wszak twórca powinien być wytwórcą. Teść ma jeszcze nadzieję, że to tylko taka kokieteria, może Robert sobie niespiesznie skrobie jakąś wielką powieść, ale ją chomikuje, woli to utrzymać w tajemnicy, tak, na pewno tak właśnie się dzieje, przecież córka go przekonywała, że Robert jest geniuszem i na pewno w niedługim czasie dostanie Nagrodę Nobla, co przysporzy Teściowi nadzwyczajnej estymy, wyhodować pod własnym dachem noblistę to nie przelewki, trzeba tylko cierpliwie czekać, doglądać, stworzyć cieplarniane warunki, po to przecież załatwił mu tę ciepłą i niewym aga jącą posadkę, żeby Robert miał kilka godzin świętego spokoju dziennie, geniusze są trudni, kapryśni i chimeryczni, Robert na pewno coś pisze, tylko nie chce zapeszyć; dość spekulacji, trzeba to sprawdzić, jeszcze raz wyśle do niego dziewuchę na przeszpiegi, i niech nie wraca z pustymi rękami, bo ją zwolni.


Robert jest bezradny, siedzi w suterenie, gapi się w ekran komputera i nie chce zacząć pisać, bo jedyne, co przychodzi mu do głowy, to powieść o pisarzu, który nie może napisać powieści; pisanie o niemożności pisania to najczęściej ostatni gwóźdź do trumny pisarza niemogącego pisać. Robert nie chce być pisarzem w kryzysie, w ogóle nie chce być pisarzem, chce, żeby pisało mu się samo, jak kiedyś, niezauważalnie, bez wysiłku; kiedy tylko zauważa, że napisał kilka zdań powieści, której bohaterem uczynił pisarza w kryzysie, natychmiast kasuje cały tekst (zawsze backspace, nigdy delete, Robert podświadomie kieruje się za strzałką w lewo, przeczuwa, że to dobry kierunek; niech no tylko Teść się o tym dowie).

Robert patrzy w okno z widokiem na nogi i przypomina sobie, co powiedział mu stary mistrz, kiedy jeszcze ścieżki Roberta nie były sprawdzane z domowej wieży kontrolnej, kiedy jeszcze nie musiał ubiegać się o zezwolenie na zmianę trasy, kiedy jeszcze zachodził do ludzi, z którymi mógł sobie porozmawiać, nie tylko pogadać; Robert jest wygłodniały rozmowy, na co dzień słyszy wokół siebie tylko gadkę. Niestety, w suterenie sądowego archiwum nie ma z kim porozmawiać, jest za to na co popatrzeć, jeśli się przytrafi dzień ciepły, taki jak dziś. Robert przypomina sobie słowa starego mistrza, które usłyszał w odpowiedzi na pytanie, co robić, żeby się samo pisało. „Genius loci, chłopcze, potrzebny ci genius loci, artysta musi znaleźć swoje miejsce, takie, w którym zawrze przymierze z duchami, w którym zrozumie się bez słów z duchem stołu, duchem krzesła, duchem filiżanki z poranną kawą; powinieneś, chłopcze, unikać miejsc bezdusznych. Z tego, co mi opowiedziałeś, wynika, że mieszkasz w miejscu bezdusznym; choćbyś natężał wszystkie zmysły, zawsze będziesz czuł, jakby ci kto głowę opasał turbanem tłumiącym myśli, wszystkie one zdadzą ci się płytkie, żadna nie będzie godna utrwalenia. Musisz unikać takich miejsc, takie miejsca są wrogie intelektowi, nawet jeśli uda ci się wykraść niezapisane historie innym miejscom, kiedy je przyniesiesz ze sobą w miejsce bezduszne, natychmiast wywietrzeje z nich genius loci, staną się nijakie, bezwartościowe, będziesz z nich próbował budować swoją opowieść i tylko poczujesz niemoc. Ty musisz się, chłopcze, przeprowadzić; są takie miejsca, w których duchy nieustannie biesiadują, do których lubią przychodzić w gości, i kiedy zasiadasz do tworzenia, one się przekrzykują w podpowiedziach, każdy z nich chce pierwszy wyszeptać ci prosto w duszę swoją opowieść. To miejsca, w których kiedyś mieszkał twórczy intelekt; nawet jeśli już dawno zostały opuszczone przez twórczych ludzi, nawet jeśli ci twórczy ludzie dawno pomarli, ich twórczy intelekt przeniknął każdy metr kwadratowy tych miejsc, one tylko czekają na nowego lokatora, by tchnąć w niego twórcze impulsy. Musisz więc, chłopcze, porzucić swoje bezduszne miejsce, poszukaj dla siebie miejsca z genius loci, rozejrzyj się dokładnie, znajdź swój kąt i dostosuj do niego widok z okna, to bardzo ważne, każdy człowiek powinien mieć codzienny kontakt z naturą chociaż przez okno. Każdy człowiek powinien mieć za oknem choćby jedno drzewo, chociaż część drzewa, choć parę gałęzi, żeby widzieć, jak inny żywy organizm reaguje na wiatr i słotę, każdy powinien mieć swoje drzewo w zasięgu wzroku, swoje drzewo dostępne całodobowo w ekranie okna, zmienne, ruchliwe na wietrze, rozszczebiotane w porze ptasich sejmików, kwitnące albo tracące liście, spokojnie przyjmujące każdą porę roku, długowieczne. Ludzie powinni się uczyć od drzew, nie powinni godzić się na mieszkania, z których okien nie widać żadnego drzewa, a już w żadnym razie nie wolno godzić się na mieszkania, których okna wychodzą na inne okna, okna w okna w studziennych podwórkach starych kamienic, okna na odrapane i śmierdzące, zawsze zacienione podwórza starych kamienic, takie okna też są bezduszne, to bezduszne oczodoły bezdusznych mieszkań, z okien w takich podwórzach najczęściej wyskakują ludzie, w takich podwórzach ludzie myślący o samobójstwie siłą woli urywają balkony i spadają razem z nimi w dół, na wątłe trawniczki obsrane przez ratlery sąsiadów. Ludzie muszą widzieć ze swoich okien kawałek nieba i kawałek drzewa; nie mówię o oknach z widokiem na morze ani tarasach u podnóża gór, mówię o prawie każdego człowieka do niczym nieprzesłoniętego widoku na kolory nieba, chmur, liści i kory; człowiek, który takiego widoku się dobrowolnie pozbawia, jest człowiekiem bezdusznym; człowiek, którego takiego widoku pozbawiono wbrew jego woli, którego skazano na brak widoków, jest samobójcą; człowiek duchowy, który męczy się w bezdusznym miejscu, pozbawiony możliwości codziennego kontaktu z naturą choćby przez okno, taki człowiek, nawet jeśli tymczasowo nie popełnia samobójstwa, jest samobójcą, on nie żyje, lecz odwleka samobójstwo, nie myśli, lecz rozważa samobójstwo; jest zgubiony”. Robert jeszcze wtedy nie pracował w suterenie, nie zdążył zapytać starego mistrza, co sądzi o oknie z widokiem na ludzkie nogi, nie zdążył z nim porozmawiać o tym, czego można się nauczyć od ludzkich nóg; mistrz niedługo później wyskoczył z okna swojego mieszkania w starej kamienicy, jego ciało spadło na zawsze zacienione studzienne podwórko, które oglądał przez ostatnie lata życia.

Nagle nagie nogi, skądinąd znane, ukazują się za oknem, w przycupnięciu zmyślnym, majteczkowym, a nad nimi śliczna szpiegini w spódniczce mini, ta, co się za Praktykantkę podaje, ślicznie przysłania oczy dłonią, zagląda, wytęża wzrok. Robert jest speszony, nigdy dotąd nie zaznał takiego odwrócenia porządku, to zmienia postać rzeczy, cały świato-podgląd runął, bo świat podgląda teraz Roberta oczami ślicznej Praktykantki, Robert nie wie, jak się schować, gdzie się zachować w postaci niezdemaskowanej; skądinąd nagle nagie nogi znikają, co może oznaczać, że zmierzają teraz do jego sutereny, co może oznaczać, że będzie miał okazję porozmawiać, no może chociaż pomówić do dziewczęcia, które, jeśli nawet jest zdolne tylko do gadki, na pewno umie ślicznie słuchać. Robert usadawia się przy biurku, przyjmując pozycję roboczą, wyczekuje, już słychać, oto nadchodzi, nogi ją poniosły, obcasy stukotem zapowiadają zjawisko. Jest, puka, wchodzi, uśmiecha się przymilnie a ślicznie, tak że Robert po raz pierwszy w życiu zauważa, że ma jednak jakieś włosy na rękach, teraz dopiero, kiedy mu dęba stanęły; ściąga rękawy.

– Znowu pani zabłądziła?

– Nie… Ja… chciałam tylko powiedzieć, że znam pana książki… Czyta-am…

A to ci dopiero, Teść musiał bardzo stanowczo i na granicy uprzejmości zażądać natychmiastowych postępów w śledztwie, skoro Praktykantka idzie na całość, niemrawo zaczynając udawać Miłośniczkę Twórczości; Robert tak bardzo chciałby wierzyć, że to dziewczę ślicznie sypia z jego książkami pod poduszką, że postanawia rozwiać złudzenia od razu:

– Tak? Które konkretnie pani czytała?

Praktykantka teraz się rumieni (chyba nie trzeba dodawać, że robi to ślicznie), wypina biuścik, trzepocze rzęsami (na studiach to zawsze skutkowało), głosik sobie ustawia o ton wyżej, bezbronna jest jak embrion, Teść musi w takich chwilach odczuwać przemożną potrzebę ochrony jej eterycznego jestestwa i brać ją na kolana.

– Znaczy… Znaczy się… Naczysie… Czyta-am, ale nie osobiście…

– Słucham?!

– Po prostu… czyta-am o panu… Dużo pisali, w gazetach. A co pan tu właściwie robi? Całymi dniami w tej suterenie? Czy pan coś pisze?

Praktykantka bardzo, ale to bardzo nie chce zostać zwolniona z sekretariatu Teścia, nie wdaje się w subtelności, nie ma ochoty z tym tu niezdrowo wyglądającym, trupiobladym dyskutować, nigdy się nie znała na dyskutowaniu, milczała, rzęsyma trzepotała, a potem jeszcze rzęsoma, to wystarczało, i tak wszyscy zawsze szukali zrozumienia właśnie w jej oczach, a ten tu nieciekawy wydaje się traktować ją z góry; daj se na luz, koleś, na mnie się tak nie patrzy odgórnie. Praktykantka zaczyna się kręcić po pokoju, rozglądać, szukać szczegółów; kiedy podchodzi do okna, do ulubionego punktu obserwacyjnego Roberta, i zaczyna przedrzeźniać jego światopodgląd, zostaje ostatecznie zdekonspirowana:

– Zapłacił ci chociaż, powiedz?

– Co? Kto? O czym pan mówi?

– Nie udawaj. Nie ciebie pierwszą tu przysłał.

Podstawia jej krzesło, niech sobie usiądzie, Robert nie pozwoli jej wyjść z niczym; jest taka śliczna, w czasie pokoju to naprawdę przydatna cecha.

– Najważniejsze, obrać sobie właściwy punkt widzenia. No? Co widzisz?

Praktykantka nie cieszy się wcale, że ten tu przykurzony niemodny własnoręcznie ją na krześle posadził, to, że Teść ją sobie sadza na kolanach i tak dalej, jest wpisane w podatek, to się opłaca, w biurze poselskim Praktykantka po raz pierwszy w życiu zarabia powyżej średniej krajowej, to se ją stary satyr czasem może na kolana i tak dalej, zwłaszcza, że człowiek wpływowy, dobrze ubrany i drogo pachnący, nie żaden koński zalotnik ze słomą w butach, prawdziwy poseł z dystynkcją, ale ten tu niedystyngowany jest wcale, w dodatku niepisarz, łapy niech lepiej przy sobie trzyma, będzie ją sadzał, kurde, jak dziecko, na krześle, i jeszcze kobiety od spodu jej każe oglądać, o, właśnie jakaś przeszła; oczy Roberta od razu wydały jej się jakieś nieprzyjemne, od pierwszego wejrzenia, jakieś takie niezrozumiałe, takie… zboczone, o tak, wszystko jasne, zboczonymi oczami gapi się na kobiety, żaden to pisarz, tylko zbok, psychol, konus, walikoń; czego on chce od niej, czemu każe się gapić?

– A co mam widzieć? Nic, czyjeś nogi.

– Nic? Widziałaś, kto teraz przechodził?

– Skąd niby mam wiedzieć?

– Ta dziewczyna idzie na sesję poprawkową. Miała granatową spódniczkę z matury. To już trzeci raz, większość jej koleżanek z roku już zdała, po raz pierwszy idzie sama. Zwykle stawia stopy tak jak teraz, mocno, trochę po męsku, głośno stukając obcasami o chodnik. Po oblanym egzaminie miała niepewny krok, być może coś wypiła ze smutku… No, a ten tu, kto to?

Idą nogi w spodniach od garnituru i czarnych mokasynach, Praktykantka przybliża się, zadziera głowę, widać jeszcze neseserek u boku; teraz już nic nie widać, nogi przeszły.

– Jakiś facet idzie… do pracy?

– Za wolno. Sześć sekund. To jest tempo bezrobotnych i studentów.

– Ale przecież miał aktówkę, oficjalny strój.

– Zgadza się. Stracił pracę niedawno. Kiedy pracował, chodził dwa razy szybciej. Mokasyny błyszczały mu jak lakierki, teraz zmatowiały, pastuje je niedbale, założę się, że dziś znowu się nie golił.

Robert ma rację, większość nóg w mieście rozpoznaje bezbłędnie; poza sutereną, na powierzchni, zawsze chodzi ze spuszczoną głową, od kiedy zaczął wypracowywać się jego świato-podgląd, od kiedy umie patrzyć ludziom prosto w nogi, czyta z nich wszystko to, co chcieliby ukryć; większość ludzi na co dzień robi dobrą minę do złej gry, ale wobec Roberta są bezbronni, potrafią zakładać maski tylko na twarze, nogi pozostają niezamaskowane, chodziłoby o to, żeby chodzić dyskretnie, nieznacząco, niewielu jednakowoż posiadło tę umiejętność, ludzie od czasu dziecięcych katechez przeczuwają, że jeśli ktoś im się przygląda, to z góry, z lotu ptaka, aniołki zapuszczają żurawia, pan Bóg lornetkuje ich z okna, potem będzie ferował odgórne wyroki, i najważniejsze decyzje zawsze zapadają odgórnie, nogi są nieważne, pozostają w ukryciu, przecież ziemia nie jest lustrem weneckim, perspektywa oddolnej perspektywy jest marginalna i nie warto się nią przejmować.

– Wystarczy obserwować i wysnuwać wnioski. Wszystko ma swoje znaczenie, stan zaniedbania butów, częstość zmieniania spodni, szerokość oczek w rajstopach.

Robert przez pewien czas nawet próbował sporządzać notatki, fiszki, kiedy okazało się, że z tego chaosu wyłania się powtarzalność ludzkich losów; żeby sobie ułatwić zapis i nie przeoczyć w określonych porach żadnej pary nóg, litery zastąpił cyframi, słowa symbolami, zdania wykresami graficznymi. Myślał, że musi złapać na gorąco jak najwięcej informacji, potem sobie to wszystko przetłumaczy, przepisze, aż przyszła wiosna i powietrze zaroiło się od cipek, jakaś gwiazdka muzyczki raz zapomniała włożyć majtki na koncert i w ten sposób wykreowała modę, Robert uzależnił się od korzystania ze swojej uprzywilejowanej pozycji w podziemiu; dopóki się przysłuchiwał, a nawet podsłuchiwał ludzi, łatwo mu było przełożyć to na literaturę: o tym i owym chodziły słuchy, a on je zapisywał; od kiedy zaczął podglądać, słuch o ludziach zaginął; Robert stał się skopofilem, zamiast pisać, rysował w zeszycie waginy, wszystkie znaczki, symbole i wykresy graficzne okazały się cipki warte. Brulion w pięknej skórzanej oprawie, który otrzymał jeszcze w czasach piśmienności, w blasku fleszy, od jednej z zamożnych fanek, kiedy jeszcze pisał i nie zdążył nabrać niechęci do salonów, kiedy jeszcze schlebiała mu adoracja egzaltowanych kokot (niechęci do salonów nabrał z czasem głównie wskutek uciążliwie drapieżnej aktywności tak zwanych lwów salonowych, przed którą nie umiał się bronić; ci salonowi bywalcy prężyli na jego widok mózgi i bicepsy jednocześnie, szepcząc znacząco: „Kalos k aga thos, proszę pana, jakże pan uważa, czyż ten grecki ideał nieco w naszych czasach nie podupadł?”, on zaś wycofywał się, jego wklęsłość próbowała umknąć ich wypukłości i trafiała wtedy na salonowe bywalczynie, rozochocone kokoty, które badawczo mu się przyglądając, nieodmiennie stwierdzały: „Zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałam, ach, pan jest jeszcze taki młody”, kiedy zaś wzruszał pokornie ramionami, nie znajdując słów, by przeprosić za ten rozziew realnego i wyobrażonego, nadchodził inny bywalec, odciągał go na bok i usiłując zniewolić do salonowej rozmowy niby to po przyjacielsku wręczoną lampką podłego merlota, mówił: „Proszę ich nie słuchać, to strasznie próżne osoby”, a kiedy już Robert z nadzieją wietrzył w nim alianta w wyobcowaniu, rąbał na odlew: „Dostojewski, proszę pana, na nim literatura się kończy, nieprawdaż?”, kiedy zaś i z tej opresji udało mu się wyratować, okazywało się, że z aga rnąć go pragnie do swojej gromadki jeszcze inna lwica, którą najwyraźniej jego nieobycie podnieciło, „Niechże pan nie pije tego świństwa”, mówiła, ciągnąc Roberta za rękę, „Porywam pana”; i zaczynała go przedstawiać swojej kompanii, złożonej z bywalców i bywalczyń innego salonu, do którego chyłkiem właśnie się zamierzano wymknąć; lwica zaspokoiwszy swoją potrzebę przedstawienia nowo przybyłego, a raczej zabłąkanego w tych okolicznościach pisarza, zostawiała go na pastwę nowych konwersacji, lecz po pierwszych: „Ach, to pan”, „Jakże miło poznać”, „Gratuluję książki, choć przyznam, że nie czytałem jeszcze”, wszyscy oni odwracali ku sobie, prężyli się i gięli i naprężali i przeginali i hohotali i zachichowywali się, niuchali szyje swoje, delikatnie dotykali się tak etykietowo i trącali dykteryjkami i nalewali sobie ploteczek i już Roberta pośród nich nie było, być nie mogło, wycofywał się, cofał, zamykał drzwi i pośród ulic chłodnych owiewających mu kark płaszcz dopinał, stawiał kołnierz i pierwsze kroki ku wolności); lecz dawno, dawno minęły te czasy, brulion pełen waginalnych obliczeń jest ostatecznym dowodem w sprawie zaniku wiary w słowo pisane, jest zapisem jego bezmiaru niewiary, Robert może się go pozbyć, ale wiary od tego nie odzyska, zresztą, brulion i tak do niego wróci, prawdopodobnie jeszcze dzisiaj.

– Proszę bardzo, zanieś to mojemu teściowi, powiedz mu, że to jest moja powieść.

Praktykantka ostrożnie gładzi okładkę brulionu, okładka jest szczegółem zrozumiałym i niezwykle istotnym, Praktykantka nie czyta książek, które miałyby niechlujne okładki, twarda oprawa i obwoluta to absolutna podstawa, książka musi wyglądać, nie zawsze przecież doczytuje się ją do końca, właściwie to najczęściej nie doczytuje się nawet do końca pierwszej strony, a bywa i tak, że lektura książki kończy się na przeczytaniu okładki i stron tytułowych, dlatego Praktykantka, pieszcząc gustowną, skórzaną oprawę brulionu, czuje, że otrzymała poważną literaturę, nie spodziewała się takiego sukcesu, miała nadzieję, że uda jej się wyciągnąć od tego dziwaka coś, co zadowoliłoby Teścia, ale nie spodziewała się całej powieści, i to w tak piękniej okładce; Praktykantka wodzi palcami po tłoczeniach w skórzanej oprawie i czyni to z bezwiedną ślicznością, aż Robert zaczyna boleć nad tym, że to nie jego skóra, od tego bolenia dostaje boleści w kręgosłupie, silniejszej niż kiedykolwiek wcześniej, nie wie, jaką pozycję przyjąć, żeby mniej bolało, to na pewno nerwoból, zaraz przejdzie, tłumaczy sobie kolejne ukłucia; Praktykantka niczego nie zauważa, właśnie marszczy śliczne czółko nad otwartym brulionem pełnym kartek zabazgranych z obrzydliwą gęstością, no to rzeczywiście zboczeniec prawdziwy, taki piękny zeszyt tak zniszczyć, co za człowiek, i jeszcze ją teraz przegania, niegrzecznie, najwyraźniej nie nauczył się uprzejmej stanowczości od swojego Teścia; Robert każe Praktykantce wyjść, dłużej nie utrzyma bólu w ukryciu, zaczyna jęczeć tak, jakby sobie podśpiewywał, no wychodźże szybciej; zamyka za nią drzwi, zostaje sam na sam z bólem, nie zna go, nigdy wcześniej go nie czuł, ten ból jeszcze mu się nie przedstawiał, Robert czuje, że właśnie zaczęło się coś nieodwołalnego; już jutro dowie się od specjalisty, czy to okresowe dolegliwości, czy też straż przednia śmierci wyrównuje w nim grunt pod obozowisko.


Dariusz Szpakowski, proszę państwa, Dariusz Szpakowski we własnej osobie próbuje zrozumieć senność w grze Polaków, analizuje jeden jedyny błąd, który wywołał następne i w konsekwencji doprowadził do utraty bramki, przegraliśmy bowiem z dużo niżej notowanym rywalem, nasi piłkarze nie wykazali takiego zaangażowania w grę, jakiego byśmy oczekiwali po buńczycznych zapowiedziach, Dariusz Szpakowski ogłasza koniec marzeń, koniec snów, przygoda z pucharami skończyła się dla nas jak zwykle przedwcześnie; Teść irytuje się przed telewizorem, tym razem bez czapeczki w narodowych barwach, nie ma go na stadionie, bo drużyna gra na wyjeździe równie odległym jak następne wybory:

– Przecież to paralitycy są. Biali, żółci, czarni, czerwoni, wszyscy dymają nas prosto w polską myśl szkoleniową. My mamy, kurwa, antyfutbol w genach!

Dariusz Szpakowski pyta współkomentującego fachowca, czy zgadza się, że przespaliśmy pierwszą połowę, fachowiec się zgadza i dodaje, że mecz się naszym nie ułożył, gdyby się ułożył, wynik mógłby być wręcz przeciwny; Teść nie wytrzymuje, wyłącza telewizor, mówi wściekle:

– Właśnie o to chodzi, że nasi dzielni chłopcy wychodzą na boisko, żeby stać i przyglądać się, jak też dziś mecz się ułoży; w tym czasie rywale grają i strzelają bramki.

Teściowa jest bardzo zaprasowana (żelazko w jej dłoni jest jednym z symboli rodzinnej harmonii), od pewnego czasu planuje jednak kolejną akcję dywersyjną; zastanawia się, jak też wpłynęłyby na medialny wizerunek Teścia źle wyprasowane spodnie.

– Te łamagi nie są warte funta kłaków, a ty się pieklisz. Szkoda, że ludzie nie słyszą, jakich wyrazów w domu używasz.

Żona przeszukuje parter, mąż jej gdzieś zaginął, truchcik wzm aga się, bo Robert jest coraz bardziej nieobecny, no proszę, w dużym pokoju też go nie ma, może rodzice widzieli, może mecz oglądał:

– Nie było tu Roberta?

Teść jest dziś wściekły podwójnie, paralitykom nie udało się go udobruchać, po tym, jak zięć go ostatecznie wystrychnął na dudka, zakpił sobie z niego w żywe oczy jego osobistej sekretarki.

– Twój mąż się nie interesuje sportem.

– A co to za sport? Dwudziestu dwóch facetów potykających się o własne nogi. I tysiące naiwniaków przed telewizorami.

– Przynajmniej są tak cwani, że za to potykanie biorą pieniądze. A ten twój?…

Teść wskazuje z wyrzutem leżący na stoliku brulion w grubej, gustownej oprawie, z wyjątkowo niegustownym wnętrzem. Teść do samego końca wierzył, że te zapiski to zaszyfrowany tekst genialnej powieści przyszłego noblisty, dał analitykom do sprawdzenia, najtęższe głowy kontrwywiadu zmarnowały dniówkę na to, żeby wytłumaczyć Teściowi, że ktoś sobie z niego robi jaja.

– Przejrzyj to, bardzo pouczające. Ja mu posadkę załatwiam, żeby miał cieplarniane warunki, a pan literat sobie miesiącami z nudów znaczki w zeszycie stawia, świńskimi rysunkami się zajmuje! Pytałaś go, jak ma was zamiar utrzymać z niepisania?!

– Chciałeś zięcia artystę, to masz. Kto gadał, że na kocią łapę mieszkać nam nie pozwoli?!

Teściowa, żelazkowa dama, wyprasza sobie podniesione głosy, musi stanąć w obronie harmonii rodzinnej; ojciec i córka zachowują się zbyt emocjonalnie, emocje i namiętności wykluczają możliwość osiągnięcia pełnej rodzinnej harmonii; tam, gdzie zaczynają brać górę emocje, przestaje grać harmonia; w życiu, także rodzinnym, przede wszystkim należy kierować się rozumem; gdzie rozum śpi, budzą się upiory:

– No wiesz? Takim tonem się do ojca nie mówi!

Żona zwiedziła już każdy zakamarek domu, najwyraźniej Robert samowolnie go opuścił, Teść musiał go strofować stanowczo i nieuprzejmie, być może się obraził i wyszedł, Żona zaczyna się lękać lęku, który mógłby ją znowu dopaść, tyle dni udało się wytrzymać, już się tak dobrze czuła, że aż ją to zaniepokoiło, lęk na pewno gdzieś się przyczaił i szuka tylko pretekstu, żeby zaatakować; nagłe zniknięcie Roberta mogłoby być tym pretekstem, może nie odszedł daleko, może tylko schował się w szopce, żeby spokojnie w czymś podłubać, sprawdźmy, tymczasem zaglądając do zeszyciku, który tak zdenerwował ta tusia; o Mateczko Święta, co to jest? (lęk wali w taraban) Te wszystkie okropności, jak to w ogóle wygląda, co to ma znaczyć? (lęk zaczyna wciskać pięść w mostek) Boże, spraw, żeby Robert był w szopce, żeby potrafił to wytłumaczyć łagodnie i rozsądnie (lęk zaczyna rwać oddech). Jest? Czy go nie ma? Trzeba wejść głębiej, z chusteczką przy nosie, bo to królestwo kurzu, a katar ledwo co minął.

– Robert? Jesteś tu?

Jest. Siedzi na podłodze oparty o ścianę. Ból go bardzo boi. Straszny ból. Nie ma siły się podnieść, trudno, właśnie dał się przyłapać na cierpieniu.

Żona nie wie, co powiedzieć, Robert wygląda, jakby się zepsuł; gdyby chodziło o światło w sypialni albo spłuczkę, być może sama potrafiłaby temu zaradzić, gdyby przestała działać pralka, zawołałaby do pomocy Roberta; ale zepsuty Robert to problem, którego nie brała pod uwagę; lęk podpowiada Żonie, że Roberta może już się nie da naprawić.

– Chyba będziesz musiał iść do lekarza.

Загрузка...