Żeby mu to było ostatni raz, to jest niedopuszczalne, taka sytuacja nie może się więcej powtórzyć, Pan Mąż nalega, perswaduje, tłumaczy, że dom jest obserwowany przez fotoreporterów, że Róża jest chora i nie można w ten sposób wykorzystywać jej słabości, że absolutnie nie mogą ze sobą tutaj sypiać; w takim razie niech sypiają gdzie indziej, słyszy, niech się wreszcie wyprowadzi i przestanie wszystkich oszukiwać, słyszy, ale oczywiście tego nie zrobi, bo jest wygodnickim skurwielem, słyszy; Pan Mąż nie życzy sobie takiego tonu we własnym domu, zwłaszcza że żona jeszcze śpi; Pan Mąż słyszy, że nie powinien przy kochance nazywać żony żoną, teraz już jasne, że nigdy się nie rozwiedzie, słyszy też trzaśnięcie drzwiami i silnik odjeżdżającego samochodu. Za dużo hałasu; zagląda do sypialni, Róża śpi, Pan Mąż chętnie położyłby się obok niej, jest naprawdę wykończony, musi tylko się trochę odświeżyć. Ustawia w łazience lustra pod takim kątem, żeby obejrzeć sobie plecy, no są ślady, na pośladkach też, ale Pan Mąż nie może mieć pretensji, sam się tego dom aga, nie ma grzmocenia bez drapania, pazury muszą pracować, a niechby i do krwi, świetnie jest doprawić miłość szczyptą bólu, ona go drapie, on ją ciągnie za włosy, podczas gdy ich genitalia mlaszczą, Pan Mąż lubi sobie poswawolić, nazywając rzeczy po imieniu, lubi być w łóżku wulgarny, przy Róży musi liczyć się ze słowami, ale kochanka pozwala na rozrzutność: każe jej pytać, co z nią robi, a potem odpowiada zgodnie z prawdą, że właśnie napluł sobie na rękę i przeciągnął jej po piździe, żeby łatwiej mu było włożyć, przekleństwa to też przyprawy, lubi w chwilach namiętnej współpracy pieszczotliwie nazywać ją kurwą, dziwką, suką czy kim tam jeszcze (im bardziej zapamiętale przeklina, tym mniejszy ma zasób wyzwisk), ileż w tym pikanterii; kochanka jest dumna, że to właśnie z nią pan dyrektor banku uprawia tak zwany drapieżny seks.
Róża stoi w drzwiach łazienki i przygląda się wnikliwie Panu Mężowi, który prezentuje swoje zadrapania, jakby nowymi tatuażami się zachwycał; Róża nie rozumie tego, co widzi, denerwuje się, dopiero co się obudziła, a już ma nowy powód do zaśnięcia.
– Jezus Maria, skradasz się jak upiór! – Pan Mąż zauważa, że został zauważony, przestraszyła go, w dodatku przyłapała na śladach, cały jest pokryty tropami jak świeżo spadły śnieg, wszystkie ścieżki wiodą do kochanki, nie ma jak się ukryć, nie można nic wytłumaczyć; Pan Mąż wie, że musi zrobić żonie twardy reset już z samego rana, no trudno, obudziła się wcześniej niż zwykle, to przez te podniesione głosy, jednak. I znowu go obwąchuje:
– Czyj to zapach? Kto tu był? Co tu się dzieje?
– Uspokój się. Nie psuj nam dnia od samego rana.
– Przecież czuję… Kim ty cuchniesz… Kto cię tak podrapał…
– Słuchaj, spóźnię się przez ciebie do pracy, nie rób scen, bo zaraz znowu mi tu padniesz, a ja nie mam czasu się tobą zająć.
– Dlaczego mi to robisz? Ty łajdaku…
– Obrażasz mnie, a potem nawet tego nie pamiętasz.
I już, Pan Mąż podtrzymuje ją, żeby nie uderzyła głową o kafelki, bierze Różę na ręce i przenosi przez próg w stronę sypialni. Kładzie ją do łóżka, przykrywa; za jakiś kwadrans Róża będzie miała szansę wstać jeszcze raz, tym razem prawą nogą, Pan Mąż w tym czasie weźmie prysznic i się ubierze (golf, konieczny będzie golf, na szyi też ma ślady).
Cóż za szczęśliwe przebudzenie, promienie słońca wdzierają się przez szpary w żaluzjach, drobinki kurzu tańczą w powietrzu, Pan Mąż pogwizduje w łazience, Róża przeciąga się i wstaje, trzeba przygotować śniadanko. Pan Mąż po chwili już w garniturze, dopina teczkę, znowu przesadził z Hugo Bossem, tyle razy mu tłumaczyła, że wystarczy kilka kropel na szyję, Róża poprawia mu krawat, Pan Mąż pyta, jak się jej spało (lepiej, żeby się w język ugryzł), buziaczek, dobrze, buziaczek, jak zwykle dobrze, kochanie, Pan Mąż już się spieszy, taki robotny, ostatnio mówi o kilku ważnych transakcjach, od których wiele zależy, dlatego wychodzi wcześniej i wraca nieco później, dziś też może się tak przytrafić, więc gdyby co, niech Róża się nie martwi, potem sobie to wszystko odbiją, wyjadą, żadnego palmtopa, żadnych służbowych komórek, Pan Mąż obiecuje, domek w Toskanii, chianti w cieniu cyprysów, długie rozmowy i głębokie pocałunki, ale teraz musi już lecieć, buziaczki, pa, a kanapki, nie trzeba, kupi jakiś drobiazg w bufecie albo zrobi sobie głodówkę, żeby lepiej mu smakowała kolacja, nie, niech Róża nie mówi, co ma w planie na dzisiaj, niech to będzie niespodzianka.
Dziś w planie jest szczególnego rodzaju test konsumencki; Róża od pewnego czasu wzbogaca menu w sposób, by tak rzec, nacechowany, przyrządza potrawy z afrodyzjaków, wierząc, że Pan Mąż od tego się w niej zadurzy na umór, owszem, Pan Mąż co dzień dostaje w żarciu kardamon, galgant, lulecznicę, żeńszeń i inne duperele, lecz przecież nie z ich powodu czasem chodzi jak ocipiały i czuje, że jego przekrwiony bolec nie ustaje w wysyłaniu do mózgu sygnałów, fakt, Pan Mąż miewa dni, w których własnoręcznie musi spuszczać nadmiar adrenaliny w łazience, między biznesowymi spotkaniami, ale nie lubczyk to sprawia, Pan Mąż po prostu pudruje sobie kinol (spokojna głowa, stać go na koks klasy luks), nie codziennie, no bez przesady, w zdrowotnych odstępach, Pan Mąż właściwie dziwi się, że światowa organizacja zdrowia nie zaleca wciągania porcyjki śniegu raz na parę dni; bywa przecież, że człowiek jest przymulony o poranku, a kontrahenci czekają w kolejce, Pan Mąż nie może sobie pozwolić na pusty przelot, przed rozpoczęciem dnia roboczego nakręca w sobie wszystkie trybiki, czasem podwójna espresso nie wystarczy, kiedy nieco dłużej trzeba być na chodzie.
Dziś jako dodatek będzie galaretka ze szpiku; taksówkarz przywiózł worek kości, myśląc, że szykuje się uczta dla pieska, nie, proszę pana, to dla męża, no co pan tak dziwnie patrzy. Róża wysypuje na stół kości, trzeba je pociąć tasakiem, żeby wyjąć szpik, Róża wie, jak sobie poradzić, to nie zajmie wiele czasu, chyba, żeby zadać sobie pytanie: właściwie czemu tak? Czemu to ma służyć? Doktor nakazał skupiać się na jakiejś czynności, żeby odganiać ciężkie myśli, ale co robić, jeśli ruchy zaczyna spowalniać pytanie „po co?”. Róża odkłada kości i zabiera się do czegoś innego, chce poszatkować, zetrzeć, wyklepać tłuczkiem do kotletów pytanie „w imię czego?”. Nie daje rady, dolewa wina do wody w garnku, stawia na wolnym ogniu, ale odpowiedzi na pytanie o sens też tam nie ma.
Róża zasiada na zydelku i patrzy na kuchenny rozgardiasz, coraz mniej widząc; nie wie, gdzie się podziało jej życie. Nie wie nawet, kiedy je zgubiła.
Pan Mąż stara się znaleźć właściwe określenie dla stanu, w którym się znalazł, jest zdeprymowany, nie, to za słabe, skonfundowany też nie brzmi dobrze, może zbity z pantałyku, czy ktoś wie, co to jest pantałyk, zdezorientowany: o, lepiej, bliżej, ale poszukajmy jeszcze, patrząc razem z Panem Mężem, jak chłopcy na linach zdejmują największy billboard w mieście. Twarz wielkiego formatu wykrzywia się w nieładnych grymasach, kiedy wielka płachta nierównomiernie powyginana zsuwa się w dół, jeszcze chwila i Róża zwinięta w rulon zalegnie na betonie. Pan Mąż nie wie nic o przyczynach; chłopcy też nie wiedzą, dostali fuchę, to się cieszą, płacą im od powierzchni, dzisiaj zdejmują, jutro będą naklejać, też jakąś gębę, ale nawet nie sprawdzali, co to za reklama. Pan Mąż jest zmartwiony, jak również przestraszony, chciałby o tym porozmawiać, wyjaśnić, czy Róża na trwałe przestała być twarzą wielkiego formatu, czy to wynika ze spadku jej popularności, czy to aby nie znak tak zwanego załamania kariery, ale z kim, gdzie, kogo zapytać, ludzie, moja żona znika z plakatów, nie wiecie, co to może oznaczać? Pan Mąż musi sobie dać czas, żeby to przemyśleć, przeanalizować, czy do wiadomości społecznej przeniknęły jakieś odstręczające informacje na temat Róży, czy jej chorobie nadano jakiś negatywny kontekst i społeczeństwo przestało współczuć, czy wycofanie z serialowego obiegu wpłynęło na osłabienie wizerunku, czy oczywiste ograniczenie pojawialności się w mediach i bywalności na bankietach wpłynęło na spadek rozpoznawalności, a co za tym idzie, zaniżyło współczynnik promowalności produktu; to dziwne, ale Pan Mąż czuje się nieswojo właśnie teraz, kiedy Róża przestaje na niego patrzeć we wszystkich kluczowych i strategicznych punktach miasta, choć wcześniej koledzy z kurtuazyjną życzliwością dowcipkowali, jak też czuje się mąż, którego żona ma oko na tyle miejsc jednocześnie. Pan Mąż czuje się okaleczony, zdegradowany, jakby mu obcięto pagony, to go dotyka osobiście, jakże ma skutecznie prowadzić negocjacje wśród złośliwych uśmieszków i szepcików, nawet nie wie, co odpowiedzieć, jeśli ktoś zechce zapytać, niby to dla rozluźnienia atmosfery, tak dygresyjnie, żeby odetchnąć od napięcia biznesowych rozgrywek: „A jak zdrowie szanownej małżonki? Widzieliśmy, że plakaty zniknęły… To pewnie wymiana na świeższe, jakaś nowa kampania z jej udziałem się szykuje, tak?” Pan Mąż wyobraża sobie dziesiątki różnych sposobów, na jakie potencjalni kontrahenci mogą nawiązać do zniknięcia twarzy największego formatu z miejskich ścian, przygotowuje dziesiątki odpowiedzi, które mogłyby mu pozwolić utrzymać nerwy na wodzy i zachować silną pozycję w rozmowie, ale wie, że nie ma na to szans, tym biznesem rządzi diabeł, ten interes żywi się szczegółami, twarz Róży spoglądająca z billboardów była poważnym atrybutem, naprzeciw biurowca Pana Męża także wisiała jej podobizna, kiedy negocjacje nie układały się po jego myśli, przerywał rozmowę, niby to dla rozprostowania kości wstawał, otwierał okno i tak dygresyjnie, dla rozluźnienia atmosfery, omiatając wzrokiem miasto, wskazywał na billboard, o, to moja żona, przepraszam państwa, ale właśnie sobie przypomniałem, że miałem do niej zatelefonować, no tak, to robiło wrażenie, Pan Mąż wychodził na chwilkę niby to zadzwonić do domu, a potencjalni kontrahenci doskakiwali do okna i kiwali z uznaniem głową; zdjęcia zdjęcia Pan Mąż tak łatwo nie wytłumaczy, zwłaszcza że wciąż nie bardzo umie to wytłumaczyć sobie.
– Ach, to już dziś? No rzeczywiście… Nie, nic się nie stało, po prostu upłynął termin umowy, kontrakt się skończył, przecież wiesz, że nie podpisywałam nowego… Będziesz dzisiaj normalnie czy dużo później? Aż tak źle? Jak to nie czekać z kolacją… Mhm… rozumiem… Tak, oczywiście, że wszystko rozumiem, ale…
Róża okłada słuchawkę pięścią, Pan Mąż dziś zastrzegł sobie prawo do niezwykle późnego powrotu i rozłączył się, nim zdążyła zaprotestować. Przed Różą jeszcze jedno wolne popołudnie, fauna domowa przygląda się jej znużeniu i wzdychając, z powrotem kładzie łeb na łapach, z panią w takim stanie nie ma szans na szalony spacer po lesie, pani w takim stanie co najwyżej podrapie za uchem i zacznie się uskarżać, o, właśnie zaczęła:
– Znowu nas panek zostawił… I co my teraz zrobimy… Kochana psina… Ty to masz dobrze…
Róża wie, że nie ma niczego bardziej przygnębiającego dla człowieka niż przywyknąć do bycia niekochanym, wziąć to za stan naturalny, oczywisty, za regułę, potwierdzaną czasem wyjątkami. Bywa, że trzeba wtedy każdego poranka przekonywać się do sensowności rzeczy najprostszych, zaraz po przebudzeniu, samotnie w łóżku o wiele za dużym mówić do siebie jak pielęgniarka do niedołężnego pacjenta: „A teraz wstaniemy, otworzymy okna, wywietrzymy mieszkanko, umyjemy się”; Róża się boi, bo z czasem może dojść do tego, że przestraszona nagłym bezdechem będzie musiała sobie po kilka razy dziennie przypominać: „Oj, musimy oddychać, jeśli przestaniemy oddychać, to już nie pożyjemy, a przecież chcemy sobie jeszcze trochę pożyć, mimo wszystko, prawda?” Niekochanym niewiele się przytrafia, ich nieżywe życia porastają pleśnią, ich dusze się duszą. Róża bywała uwielbiana, podziwiana, adorowana, że też sięgając po miłość musiała trafić na Pana Męża, tak niemiłosiernie nieobecnego; teraz ma więcej czasu niż życia. Nadała imiona wszystkim kwiatom, rozmawia z nimi codziennie, a mimo to zdychają; Róża nie wie, co się z nimi dzieje, uparcie podlewa, nie rozumie, po co ten strajk głodowy, jaki mają interes w więdnięciu (śmierć zawsze znosi pierwsze jaja w doniczkach, potem przychodzi czas wylęgu, wiatr otwiera nocą okna, pękają lustra, kogoś ubywa). Wróży sobie z opadłych płatków: nie dba, to oczywiste, ale czy kocha? Chce jej się czytać, ale jej się nie chce. Jest obolała od snów. Jak się śpi samotnie, ostrze dni samo tnie.
Pan Mąż wraca przed świtem, też chłop nie ma lekko, jedna pilnuje, żeby z nią zasypiał, druga, żeby się przy niej budził. Zdejmuje buty, głaszcze ziewającego psa, który przyszedł powitalnie zamachać ogonem i teraz się przeciąga; w kuchni pali się światło, Róża zapomniała zgasić? Nie, siedzi przy stole, pewnie zasnęła, wygląda, jakby się doczekała z obiadem na śmierć; nad potrawami błąka się jakaś mucha. Pan Mąż podnosi talerz z galaretką, wącha i wzdryga się, spogląda na Rożę; boże, dlaczego ona ma otwarte oczy, nie śpi? Przesuwa jej dłoń tuż przy twarzy, nic, nawet nie mrugnęła; Pan Mąż boi się jej dotknąć, może jest zimna, to by dopiero było, gdyby umarła. Zaraz, patrzy na niego czy nie, może śpi z otwartymi oczami, nie takie rzeczy się zdarzają; Pan Mąż robi kilka kroków w lewo i w prawo i wciąż nie jest pewny, czy Róża na niego patrzy, czy to tylko złudzenie optyczne, jak w muzeum, kiedy iluzjonistyczny portret zdaje się wodzić wzrokiem za zwiedzającym.
– Nie spałam przez ciebie całą noc – mówi Róża i po raz pierwszy słyszy dowodnie, że przerażeni mężczyźni są jak chłopcy: krzyczą ze strachu falsetem.