14

Światło w sypialni jest zapalone, Żona stoi przy łóżku i patrzy na Roberta, powoli dociera do niej, co się dzieje, co ją zbudziło: Robert coś szepcze, mruczy, usta w dziubek układa, wszystko to wydaje jej się nader obleśne; Żona ściąga z niego kołdrę, szarpie, Robert siada na łóżku i patrzy na nią zdezorientowany.

– Mówiłeś przez sen.

Robert rozgląda się po sypialni; gdzież to się znalazł, co to za kobieta, o co tu w ogóle chodzi, dlaczego jest środek nocy.

– Mówiłeś przez sen – powtarza Żona, jakby mu bezspornie dowiodła zbrodnię z premedytacją popełnioną, jakby ostatecznie ogłaszała go kłamcą lustracyjnym, jakby mu odczytywała bezlitosny wyrok ławników, jakby od dziś jego nazwisko w gazetach miało mieć tylko jedną literę; czy oskarżony ma coś do powiedzenia na swoją obronę?

– Rzeczywiście, śniło mi się coś.

– Przecież nigdy nic ci się nie śni.

– No właśnie, sam się dziwię.

– Możesz mi powiedzieć, kto ci się przyśnił?

Robertowi przyśniła się pani, która niczego od niego nie wym aga ła. Z którą pił z jednego kubeczka, jadł z jednego talerzyka, spał w jednym łóżeczku, czuł ten sam słodki popłoch pod skórą i mówił jednym głosem. Z którą rozmowy były tak gęste i pożywne, że żal im było milczeć nawet, kiedy się kochali. Pani, którą chciałby mieć przy sobie, kiedy będzie umierał.

– Oczywiście, że ty – kłamie Robert. – Któż inny mógłby mi się śnić?

– Ja nie mam na imię Róża

– Widocznie śniłaś mi się jako inna kobieta.


Już pora. Zbliża się koniec światła. Słowem: ciału się wstało i myszkowało między wami, lat bez mała czterdzieści, dość było czasu na marność i pożytek, teraz już pora zasnąć, nic więcej, wyścig dobiega końca, czas zająć ostatnie miejsce; Robert już je dla siebie znalazł. Poza domem. Dopakowuje torbę.

Żona krąży po domu, dotyka krzeseł, poręczy, wazonów, sprawdza, czy pozostają na swoich miejscach, czy aby nie straciły na krzesłowatości, poręczności i wazonowości; skoro Robert odzyskał sny, wszystko jest możliwe, dozwolone, nawet to, że Boga nie ma. Byłaby poskarżyła się mamie i ojcu, zwołaliby rodzinne konsylium celem ostatecznego przemówienia Robertowi do rozsądku, ale teraz inne zajmują ich sprawy, nie można Teściowi głowy zawracać, kiedy jacyś polityczni awanturnicy, jak ich nazywa, zagięli na niego parol. Teść chciałby wiedzieć, kto za tym stoi, komu zależało, żeby przekonać kilka z jego byłych sekretarek, że klepanie w tyłek i sadzanie na kolanach jak najbardziej podchodzi pod molestowanie seksualne, kto poprosił je, żeby koniecznie sobie przypomniały, na jakież to jeszcze nibyspontaniczne czynności powitalne mu przyzwalały i czy aby pewne są, że przyzwolenie to nie było w jakiś sposób wymuszone; Teść niczego sobie nie może zarzucić, ale partia już mu złożyła propozycję nie do odrzucenia: albo się zrzeknie immunitetu i oczyści z zarzutów, albo go dyscyplinarnie wykluczą. Niczego się nie zrzeknie, nie będą mu lewackie smarki tłumaczyć, jak się kobiety traktować powinno, za chwilę się okaże, że całowanie w rękę też molestacja, że kwiaty to łapówka, że komplementy to przemoc słowna – tak się bronić Teść próbuje w obliczu mediów i domowników, zwłaszcza zaś Teściowej, która tryumfalnie i wyniośle ciche dni kontynuuje, upadkowi kariery męża przypatrując się bez współczucia. Ksiądz dobrodziej byłby z niej dumny. Jej osobisty udział w znalezieniu haka na najbardziej niezatapialnego przedstawiciela wrogiego ugrupowania trudno przecenić. Wystarczyło z prywatnego kajeciku męża spisać telefony praktykantek, stażystek i sekretarek, które przez jego biuro poselskie się w ostatnich latach przewinęły, wcale pokaźna to kolekcja. Teściowa raz tylko zwróciła mu w przeszłości uwagę, że nie musi trzymać numerów telefonów, z których, jak twierdzi, i tak od dawna nie korzysta; Teść raz tylko obiecał jej w odpowiedzi, że wyrzuci je podczas najbliższego porządkowania domowego biura; Teściowa jeden jedyny raz zaoferowała mu swoją pomoc w tych porządkach; Teść raz tylko, ze stanowczą uprzejmością, odparł, że sam sobie poradzi. No nie poradził sobie; Teściowa przekazała listę telefonów, całkiem zresztą anonimowo, dziennikarzom gazety, którą co prawda gardzi, jak ojciec dobrodziej przykazał, ale przecie cel uświęca środki, a cel był ze wszech miar szlachetny: skasować polityka, którego działań radyjko już dawno nie wspiera, a nawet z lekka je potępia, bo ugrupowanie jego na ścieżkach Prawdy pobłądziło, a przy okazji, jak to się mówi, odzyskać męża, niech sobie na stare lata ryby połowi, przed telewizorem posiedzi, puzzle poukłada; polityką to Teściowa sama chętnie się teraz zajmie, z Bożą i Madonny Licheńskiej pomocą.

Żona krąży, zagląda do gabineciku Roberta, widzi, jak walczy z zamkiem, który już dawno był do wymiany, będzie musiał torbę spiąć agrafkami.

– A cóż to? Znowu się gdzieś wybierasz?

– Na tamten świat.

– Myślisz, że jesteś dowcipny?

– Nie wiem, za to staram się być szczery.

Migreny i histerie, nie nadchodźcie jeszcze, bo oto piękny okaz prawdziwie kobiecego gniewu kiełkuje, pąki puszcza, pełną piersią powietrza nabiera i z impetem donośnym wyładuje się wprost w Roberta:

– O czym ty mówisz?! Co się z tobą dzieje ostatnio?! Znikasz gdzieś, nawet mnie nie pytając o zdanie, teraz znowu walizkę pakowaną widzę, wytłumacz mi, o co ci chodzi?!

– Odchodzę.

– Ty? Ty… Ty debilu!! Odchodzisz?! Se tak myślisz, że tak se możesz odejść?! Wziąć manatki i się wynieść? Uważasz, że na to zasłużyłam?!

– Nie mówię, że odchodzę od ciebie. Jak by ci to wytłumaczyć: odchodzę od was wszystkich, całkiem, znikam, po prostu.

– Po prostu?! Co ty do mnie mówisz?! Ty jesteś nienormalny!! Ciebie trzeba leczyć!!

– Niestety, na to już jest za późno.

– Ty draniu!! Ty durniu!! Ty… grafomanie!!!

– Niejeden by ci przyklasnął, ale to już niczego nie zmieni. Widzisz, ja odkładałem tę chwilę od lat, mówiłem sobie – w przyszłym tygodniu, najdalej za miesiąc spakuję się i wyniosę, zacznę inaczej żyć; i tak przekładałem to swoje życie z dnia na dzień. No skończyło się. Teraz będziesz musiała nauczyć się żyć beze mnie.

– To się tak nie skończy!! Nie masz prawa!! Jestem twoją żoną!!

– To prawda, kilka lat temu wziąłem sobie ciebie za… kogoś innego.

Robert dopina torbę i mija osłupiałą Żonę, kierując się w stronę wyjścia. Lecz już na schodach wrzask go dogania i płacz i zgrzytanie zębami; Żona próbuje go złapać, ale odepchnięta (stanowczo, ale uprzejmie, wreszcie się nauczył) pada na ziemię i odgrywa atak padaczki, Robert wie, że nie wolno mu na to zwracać uwagi, Żona nie pozwala mu się oddalić, chwyta go za nogawkę i daje się ciągnąć, bo Robert niewzruszony zmierza w stronę salonu, wolałby, żeby przynajmniej tam ominęła go przeprawa; nic z tego, Teściowa zwabiona krzykiem przybiega i widzi, jak jej córka uczepiona nogi męża zsuwa się za nim po schodach, Robert się wyswobadza, ale Żona ściąga mu but i woła do Teściowej, żeby nie pozwoliła mu przejść; Teściowa zastawia drogę, Robert musi się przepychać, traci siły, Żona znowu go dopada, wszyscy troje przewracają się na ziemię i kłębią piszczą jęczą parskają. Teść wchodzi do salonu poważnie otumaniony alkoholem i środkami uspokajającymi; czuje, że najlepiej byłoby pociąć na kawałki to kłębowisko żmij, tę rodzinną grupę Laokoona, zdejmuje ze ściany reprezentacyjną sarmacką karabelę, podkręca wąsa i w imię boże ciąć zaczyna powietrze, Teściowa odpuszcza Robertowi i próbuje zapobiec tragedii, bł aga męża o opamiętanie, Teść jednakowoż zbyt się już zapalił do fechtunku, ma poważnego pypcia na szermierkę, musi coś natychmiast uciąć, Teściowa jest zdania, że powinien sobie uciąć drzemkę, ale Teść woli zacząć od świec, foteli, krzeseł, obrazów; tnie, co mu się nawinie. Teściowa wniebogłosy o litość dla pamiątek rodzinnych zaklina; Żona wpada w stupor z mokasynem w ręku; Robert o jednym bucie bierze nogi za pas. Nie ma daleko; Róża już czeka pod domem, na włączonym silniku.

____________________


Niech sobie chwilę pożyją razem, nie spieszmy się. Krótko i szczęśliwie. Bo potem i tak.

____________________

Robert już nie chce. Prosi Różę, żeby zadzwoniła po Pannę Zwiewną, a potem niech usiądzie przy nim na łóżku i trzyma go za rękę. Do samego końca. Kiedy wszystko się tak płynnie i bezboleśnie przeniesie do jego dziecięcego pokoju. Mama właśnie pocałowała go na dobranoc, choć wcale nie chce mu się spać tuż po Wieczorynce. Dlaczego inni mogą o tej porze oglądać telewizję, a on ma przytulić zajączka i zasnąć na komendę. Sam w pustym pokoju. Nie chce nie chce nie chce. Gdyby tak można było zamknąć oczy, otworzyć je i od razu zobaczyć poranne światło, znowu mieć dzień do dyspozycji, gry, resoraki, huśtawki i zjeżdżalnie. Nie gaście jeszcze światła. Czy ktoś tu jest?

Hej, życie! Chyba nie zostawisz mnie samego?

Загрузка...