Dyrektorowie banków nie są do końca zadowoleni, że muszą podróżować koleją, choć to jedyny rozsądny sposób uniknięcia korków na wiecznie remontowanych drogach. W tym kraju nigdy nie będzie można nabrać rozpędu, bo tu się remontuje drogi, zamiast budować autostrady; raz sfuszerowane drogi wym aga ją ciągłej naprawy, inaczej całkowicie zatkałby się krwiobieg, przecież ludzie muszą mieć choć jedną wąziuteńką żyłkę przebudowywanej autostrady, żeby im się wydawało, że mają po czym jeździć w oczekiwaniu na budowę sieci autostrad; raz sfuszerowane drogi wym aga ją nieustającej naprawy, a to wym aga czasu i pieniędzy, najlepiej ściągać je na bramkach z kierowców wiernych ulubionej starej autostradzie (nie mogą jej zdradzić z inną, bo innej nie ma), dbać o to, by choć jedna jej żyłka była drożna, tak by wierni kierowcy pozostawali w ruchu i wydawało im się, że jadą, tak by, jadąc, mieli nadzieję, że dojadą na czas; muszą mieć utrzymywany stały poziom nadziei, inaczej nie godziliby się płacić, omijaliby starą, wysłużoną autostradę albo zjeżdżali z niej przed kolejnym punktem płatniczym; na wszelki wypadek tablicę z elektroniczną informacją o korku ustawiono tuż za zjazdem z autostrady, tak, by pędzący ku rozpędzeniu kierowca nie mógł odczytać ostrzeżenia zbyt wcześnie i ewakuować się na inną drogę; zaraz, kto powiedział, że to tablica ostrzegawcza, ona wyłącznie informuje: drogi kierowco, nie rozpędzaj się, za dwa i pół kilometra będziesz musiał zwolnić, a nawet przystanąć, niestety właśnie minąłeś ostatni zjazd przed korkiem, jeśli się spieszysz, to masz przejebane, mogłeś jechać pociągiem, wszyscy rozsądni ludzie w tym kraju tak robią. Rozsądni ludzie, a zwłaszcza dyrektorowie banków, nie są do końca zadowoleni z warunków podróżowania koleją, przyczyn jest wiele i stale ich przybywa, weźmy na ten przykład ulubione przez dyrektorów banków wagony restauracyjne, w których z niewiadomych przyczyn od pewnego czasu wprowadzono prohibicję, można sobie wypić małe bezalkoholowe piwo w cenie zwykłego dużego, i to na stojąco, bo przy stołach dla ośmiu osób są tylko dwa na stałe przymocowane taborety przy oknie, zawsze zajęte, na domiar złego przez większą część roku panuje tu nieznośny skwar, wagon restauracyjny jest wagonem specjalnej troski grzewczej, trzeba więc zdjąć nie tylko płaszcz, ale i marynarkę, i nie bardzo wiadomo, co z tym wszystkim zrobić, bo w wagonach restauracyjnych wieszaków nie ma, ale zostawmy to, rozsądni ludzie niebawem w ogóle przestaną podróżować po tym kraju, są bowiem inne, dużo łatwiejsze i mniej męczące, do których nic już nie ogranicza dostępu, rozsądni ludzie zadadzą sobie pytanie, co każe im wybierać życie i dużo mniejsze zarobki w państwie, które nie jest im pomocne, w państwie, które zamiast im służyć, czyni wstręty i trudności wszędzie, gdzie to tylko możliwe, w państwie, które jest jak zapijaczony i bijący mąż, który raz w tygodniu idzie się wyspowiadać, zżera opłatek i czuje się oczyszczony z grzechów, a potem wym aga spełniania małżeńskich obowiązków; dyrektorowie banków poczekają, aż wszyscy rozsądni ludzie wyprowadzą się do przyjaźniejszych krajów, wtedy będą mogli zająć zwolnione miejsce na taborecie przy oknie dyrektorowie banków są z tym męczącym krajem związani interesami i kapitałem, który zbijają na ludziach nierozsądnych, ci zostaną tu aż do śmierci, często przedwczesnej, ich sfrustrowane serca poprują się przed wypłatą długofalowej lokaty, będą musieli ją zlikwidować przed czasem, tracąc szansę na wyczekiwane wzbogacenie, ale trudno, na zdrowiu się nie oszczędza, operację trzeba przeprowadzić w najlepszej klinice, oczywiście prywatnie, poprutym sercom należy zapewnić najlepszego krawca. Ludzie nierozsądni też czasem jeżdżą koleją, łatwo ich odróżnić już na dworcu, kiedy pokonują wiecznie nieruchome schody ruchome i wcale ich to nie dziwi; jeśli przestała im przeszkadzać wieczna nieruchomość ruchomych schodów, to znaczy, że nigdy stąd nie wyjadą, będą śpiewać patriotyczne pieśni ku pokrzepieniu dusz, wszak trzeba nadać jakiś sens cierpieniu. Nierozsądni ludzie w przeciwieństwie do dyrektorów banków noszą przy sobie gotówkę, na dworcu są zatem najbardziej narażeni, dyrektorowie banków w ogóle nie interesują młodziaków z foliowymi reklamówkami, którzy rozproszeni w dworcowym tłumie selekcjonują ofiary kradzieży; dyrektorowie banków mają w portfelach tylko karty kredytowe, razem z kartą trzeba by było ukraść samego dyrektora i zmusić go do podania kodu, takie przedsięwzięcie jest raczej niewykonalne, w dodatku groziłby im za to poważny paragraf; dworcowi złodzieje mają znakomicie przemyślaną strategię działania, doskonale rozpoznają ludzi nierozsądnych, którzy mają przy sobie gotówkę, zespołowo działają tylko w szczególnych przypadkach, kiedy wyjątkowo nierozsądny człowiek, kupując gazetę i gumy do żucia, okazał wyjątkowo cenną zawartość portfela, dworcowi złodzieje współpracują z kilkoma str aga niarzami i jednym kioskarzem, jak ktoś kupuje gazetę i gumę, rozmieniając stówkę, mówi mu się, że nie będzie z czego wydać, niech dobrze poszuka, nierozsądny człowiek posłusznie wykonuje polecenie, grzebie w poszukiwaniu drobnych, tymczasem kioskarz daje znać chłopakom, że szykuje się grubszy numer, wyjątkowo nierozsądny człowiek nie musi już nawet pokazywać wnętrza portfela, licząc na zrozumienie: „No nie mam, widzi pan, dzisiaj jakoś same grube”, kioskarz, udając niezadowolenie, wydaje mu resztę, wyjątkowo nierozsądny człowiek jest zadowolony, że udało mu się kupić gazetę i gumę do żucia mimo wszystko bez jakichś większych problemów, człowiek nierozsądny jest z siebie zadowolony, ilekroć cokolwiek uda mu się zrobić bez większych problemów w kraju nader problematycznym, wyjątkowo nierozsądny człowiek czeka już na peronie, chłopcy porozumiewają się dyskretnie, pociąg przyjeżdża, ludzie tłoczą się przy wejściu, chłopcy są wśród nich, człowiek nierozsądny musi się przepychać, chciałby jak najprędzej znaleźć wolne miejsce w przedziale, wreszcie mu się udaje, siada, wiesza płaszcz, czuje ulgę, znowu się udało, jest z siebie bardzo zadowolony, zaraz sobie wygodnie pojedzie, o, pociąg już ruszył, teraz musi zadzwonić do żony i powiedzieć, że zdążył, znalazł miejsce, zaraz, gdzie jest komórka, Boże, gdzie jest portfel, przecież tam były wszystkie dokumenty; portfel i dokumenty leżą już w koszu na śmieci, szukają nowych przyjaciół wśród papierków, puszek i skórek od bananów, pieniądze i telefon komórkowy już zasiliły dniówkę chłopców z reklamówkami, kioskarz dostał prowizję, to była piękna, finezyjnie przeprowadzona akcja całego zespołu, zobaczmy sobie powtórkę. Jakaś mamuśka spieszy się na pociąg, ale chyba nie tak bardzo, bo zagląda do str aga nów z kosmetykami, firmowe, ale jakoś dużo tańsze, mamuśka widać wyjątkowo rzadko bywa na dworcu, raczej zwykła używać auta, ale może ostatnio nie najzgrabniej parkowała i ktoś jej teraz wyklepuje blachę na warsztacie, a tu akurat podróż wypadła, mamuśka ma torebkę, która wygląda naprawdę nieźle, modna ale bardzo niepraktyczna, portfel ledwie się mieści, a zatrzask wiecznie odpina, mamuśka co prawda ciągnie za sobą dziewczynkę, a dzieci bywają spostrzegawcze, ale i ten problem jakoś uda się rozwiązać; dziewczynka bardzo chciałaby, żeby jej coś kupić, to znaczy przede wszystkim tego misia, bierze do ręki, pan zachęca, mamuśka szarpie za rękę i szczeka do córki: „Zostaw to!”, mamuśka chciałaby przed podróżą zajrzeć jeszcze do kilku str aga nów z kosmetykami, bo aż jej się wierzyć nie chce, że takie okazyjne ceny, czy to aby nie podróbka, ależ skąd, pszepani, co też pani mówi, oryginałki, jak boga kocham, niech pani sobie skropi, powącha, no, ale czemu takie tanie, promocja psze pani (str aga niarz chętnie by wytłumaczył mamuśce, jak się robi biznes, do tego trzeba mieć smykałkę, smykałka pomogła mu załatwić stały dostęp do darmowych testerów, potem już poszło z górki, w biznesie liczy się pomysł wyjściowy i smykałka, chętnie by o tym pogadał z mamuśką gdzieś poza dworcem, nawet mu się ona podoba, ale niestety chłopaki dali znać, że się nią zajmą, no trudno), dziewczynka zerwała się z uwięzi i wróciła do misia, to tylko sąsiedni str aga n, mamuśka zaraz ją stamtąd zabierze i nawet klepnie w tyłek, wszak powiedziała, żeby misia zostawić, już zaraz za nią popędzi, jeszcze tylko sobie powącha ten tam flakonik, nie ten, no przecież pokazuje, że ten drugi; teraz jest idealny moment, jeden z chłopaków odpina torebkę, wyjmuje portfel, dziewczynka właśnie się odwróciła, żeby pokazać innego misia, którego jej zaproponowano, widzi, że jakiś pan okrada mamę, piszczy, krzyczy, cóż za pech, mamuśka zauważa, co jest grane, łapie chłopaka za rękę, woła policję, chłopiec się wyrywa i ucieka, ludzie próbują mu zagrodzić drogę, psiarnia gwiżdże, zbiega się, gonią go, chłopiec biegnie szybko, ale w stronę wysokiego muru, policjanci czują, że im nie umknie, głupek, co on robi, ano wie, co robi, bo wybija się, skacze saltem przez betonowy parkan i już go nie ma, jak ten gnojek to przeskoczył, policjanci próbują się wspiąć, jeden staje na drugim i gramoli się, strata rośnie, ten wyścig został przegrany, chłopiec jest wolny, chociaż kontuzjowany, tyle lat treningów i taki frajerski upadek, może trochę przeszarżował, to nie były zawody, teraz trudniej mu biec, bo nie wiadomo, czy żebra bardziej bolą, czy ręka, ale jeszcze tylko przechodnia klatka schodowa i można się wmieszać w uliczny tłum, tu go nikt nie wyłowi, zwalnia, udało się, chociaż chłopak wykrzywia twarz z bólu; zaraz, ależ tak, przecież to chłopiec, a nawet mężczyzna.
(Gdzie w takim razie jest Adam? Spróbujmy mu dać drugą szansę.)
Adam zmienia obuwie, wkłada swoje nowe tenisówki, domyka szafkę, dopina kitel, przechodząc przez gabinet, zauważa na stole niedopitą przez któregoś z lekarzy herbatę, rozgląda się, czy nikogo nie ma, szybko wypija łyk, jeszcze nie całkiem wystygła; Adam, od kiedy wynajął mieszkanie niedaleko miejskiego szpitala, utrzymuje się tylko z pensji stażysty, co wymusza bardzo przemyślaną strategię oszczędności, rzecz jasna, krótkofalowej, Adam oszczędza tak, żeby mu nie zabrakło do pierwszego, dyrektorowie banków nie mają tu czego szukać, dla dyrektorów banków Adam nie istnieje, chyba że stanie się coś, czego w swoich biznesplanach nie przewidzieli, i nagle zostaną przywiezieni na oddział, tylko w takim przypadku Adam będzie mógł dla nich zaistnieć jako ten młody lekarz, który akurat miał dyżur i uratował im życie, zostawią mu wtedy kopertę z zapasem wdzięczności i przeniosą się do prywatnej klinki, wróćmy jednak na ziemię, na razie żaden dodatkowy zapas wdzięczności nie zasilił konta Adama, wobec czego musi żyć tanio i oszczędnie, taka jest kolej rzeczy, w końcu to dopiero początek, każdy kiedyś zaczynał jako stażysta i gonił w piętkę, żeby przetrwać, w przyszłości kariera Adama będzie mogła się rozwinąć, zacznie zarabiać więcej, zrozumie, że medycyna to też całkiem niezły biznes, choć na razie wcale się na to nie zanosi; jakkolwiek to brzmi naiwnie, Adam powtarza, że to dla niego szczęście móc leczyć ludzi, służba i misja, Adam jest idealistą, istnieje poważne zagrożenie, że z takim podejściem nigdy się nie dorobi, zawsze będzie dopijał herbatę po kolegach, a w domu wypije lurę z powtórnie zalanej torebki; Adam nauczył się żyć tanio i oszczędnie. Ojciec byłby z niego dumny, choć tak po prawdzie, kiedy postanowił całkowicie wstrzymać mu jakąkolwiek pomoc finansową, kiedy zabronił Matce wysyłać paczki, a nawet udzielać przez telefon praktycznych informacji, myślał, że wyprowadzka Adama do miasta potrwa niewiele dłużej niż jego pobyty w zastanawialni, miał cichą nadzieję, że syn skruszony zrozumie wagę i sens ojcowskiego wsparcia, dzięki czemu będzie mógł docenić to, co dla niego zrobili, Ojciec wciąż nie pojmuje, jak można było wzgardzić jego gestem, Matka co prawda przeczuwała, przestrzegała, że dom to trochę za dużo na niespodziankę, ale Ojciec się upierał, że jego gest musi być zamaszysty, no i cóż, dom pusty stoi, sobie a wiatrom wyjącym w szczelinach zamkniętych okiennic, a Adam na razie jakoś sobie radzi, usamodzielnił się, to ma swoje plusy, w zasadzie Ojciec mógłby być z niego dumny, gdyby zobaczył, jak zaradny i oszczędny stał się jego syn, być może nawet w końcu zmięknie i przyjedzie go odwiedzić, wszak Matka ciągle nakłania, żeby się wybrali z wizytą. Tymczasem Adam idzie przez szpitalny korytarz, dziś ma dyżur w izbie przyjęć, ale zostało jeszcze parę chwil, więc zagląda do pokoju lekarskiego, starsi koledzy właśnie studiują jakieś zdjęcie rentgenowskie, Adam przygląda mu się uważnie, marszczy brwi, pyta, czyj to szpiczak, starsi koledzy jeszcze czasem z niego sobie dworują, przecież jest nowy, nowy, a już parę razy błysnął wiedzą i intuicją, to się nie może podobać, no, w każdym razie nie od razu, starszy ze starszych kolegów rozumie niepokój w głosie Adama, nowotwór jest ewidentny, a sytuacja terminalna, starszy ze starszych kolegów zdaje sobie sprawę, że to naprawdę szpetny przypadek, trzeba będzie jakoś to powiedzieć pacjentowi, to niełatwe i bardzo wyczerpujące doświadczenie, starsi koledzy nie przespali już w życiu wielu nocy, myśląc o tym, jak przygotować człowieka na śmierć, Adam jest nowy, będzie się musiał tego nauczyć, w szpitalu nie wystarczy wiedza i intuicja, trzeba mieć odporną psychikę, Adam musi się sprawdzić, w najbliższym czasie przeznaczą mu kilka zadań specjalnych, skoro taki szczęśliwy ględzi o służbie i misji; tymczasem jednak Adam musi iść na izbę przyjęć, bo rośnie kolejka.
Czas na cudowny zbieg okoliczności. Na ławce siedzi chłopiec, a nawet mężczyzna, wygląda na to, że się zdrowo poobijał. Adam natychmiast go rozpoznaje, zapamiętał go jako ładnego chłopca, a nawet mężczyznę, rozpoczynając szpitalny staż na urazówce, myślał, że przecież tacy ładni chłopcy lubią sobie po męsku pobrykać, i tak brykając, mogą sobie coś złamać, to całkiem logiczne, jeszcze się taki nie uchował, co by, brykając, niczego nie złamał, nie zwichnął, a przynajmniej nie skręcił, dlatego Adam brał dyżury na urazówce, jak leci, także zamiast kolegów, wyczekując dnia, w którym trafi do niego ten ładny chłopiec, a nawet mężczyzna, nazywał go w myślach swoim Pięknisiem, skorzystajmy więc z okazji, by sobie uprościć sprawę, odtąd chłopiec, a nawet mężczyzna będzie po prostu Pięknisiem, zwłaszcza że Piękniś może odegrać w tej historii znaczącą rolę, jeśli tylko nie przypomni sobie, że Adam to ten pedał z autobusu, który się do niego dostawiał. Tak się jednak składa, że Piękniś prowadzi dość intensywny tryb życia, obfitujący w stresy i wydarzenia dużo bardziej zapadające w pamięć niż ręka pedała w autobusie, Piękniś jest chłopcem po przejściach, dlatego czasem widać w nim mężczyznę. Nie ma obaw, Piękniś nie rozpozna Adama, ma na głowie poważniejsze kłopoty, zarabia na chleb, wykonując zawód wysokiego ryzyka, ostatnio omal nie dał się złapać psiarni, to wcale nie takie proste łoić frajerów po dworcach tak, żeby psiarni nie wpaść w oko, poza tym trzeba uważać, żeby nie przedobrzyć, najlepiej kraść często, ale małe kwoty, w razie czego niska szkodliwość społeczna będzie po jego stronie, wykroczenie to zupełnie inna para kaloszy niż przestępstwo, to naprawdę niełatwe tak kraść, żeby nie popełniać przestępstw, tylko wykroczenia. Po godzinach Piękniś ćwiczy z kumplami na dzielni brejkdens, są w tym naprawdę nieźli, niektórzy nawet definitywnie porzucili łobuzerkę, żeby mieć więcej czasu na trening, od kiedy zaczęli wygrywać zawody, to się opłaca, Piękniś ma talent, chociaż trochę się leni, na zawodach wciąż pozostaje w cieniu kumpli, ale trening przydaje się w innych okolicznościach, biboje są bardzo gibcy, uciekanie przed psami na zatłoczonym dworcu, kiedy wszyscy chcą ci podstawić nogę to naprawdę sport ekstremalny, Piękniś imponuje gibkością kumplom z dworca, często szarżuje i po prostu wyrywa mamuśkom torebki, żeby móc zrobić ucieczkową pokazówkę. No i połamał się, ale hardy jest, nie poszedł na pogotowie, dopiero jak mu ręka spuchła i nie mógł tak się położyć, żeby żebra nie bolały, przyszedł do lekarza, proszę bardzo, siedzi, czeka na swoją kolej, nie wie, że Adam też już nie może się na niego doczekać, choć sumiennie sprawdza wszystkich pacjentów, nie może sobie pozwolić na niedokładność, bo przecież służba, misja, on naprawdę tak myśli, pacjenci już go polubili, niedługo zaczną przynosić koperty.
Cud się ziścił, krzepki byczek siedzi przed nim półnagi na kozetce, Adam może, a nawet powinien go teraz dotknąć, namacać, nastawić, naprawić, może to robić jawnie, to jego prawo, a nawet obowiązek, Adam jest przecież lekarzem, w tej oto cudownej sytuacji jest lekarzem i tylko lekarzem, ale jak tu dotknąć Pięknisia, na którego tak długo czekał, i nie stracić kontroli nad sobą, jak go zbadać i się nie przytulić, Piękniś czeka, by powierzyć mu kości, a nawet ciało, półnagi Piękniś nie ma na torsie ani jednego włoska, Adam nawet nie śmiał marzyć o takiej chłopięcości w mężczyźnie, n aga i gładka klatka piersiowa Pięknisia jest posągowo umięśniona i miarowo porusza się w rytm zdrowego oddechu, brodawki mu stwardniały, przez uchylone okno wpada świeże powietrze i gwarne chichoty z placu zabaw, boże, jakiż twardy musi być każdy jego mięsień, myśli Adam i wkłada cienkie gumowe rękawiczki, choć wolałby je przed Pięknisiem ściągać jak Rita Hayworth w Gildzie, wolałby uzmysłowić chłopcu zmysłowość, wolałby dotknąć jego chłopięcej męskości gołą ręką, wie jednak, że wtedy rozkleiłby się, dałby po sobie poznać słabość do Pięknisia i stracił jego zaufanie, tylko jako lekarz może obserwować to ufne oddanie, powierzenie kości i ciała; Adam chciałby oblizać wszystkie rany chłopca.
Zaczyna go dotykać, uciskać, żeby sprawdzić miejsca ewentualnych złamań, tu cię boli i tu, i tu, mój biedny bolesny Pięknisiu, któryś cierpiał rany, zmiłuj się nade mną, daj się pomiłować, czy kiedykolwiek ktoś dotykał cię tak delikatnie, czy zaznałeś takiej czułości, chyba nie, Pięknisiu, bo mrużysz oczy, zadrżałeś, lecz przecież nie z bólu, moje dłonie złagodzą twoje boleści, znam się na cudzym bólu tak, jak ty na własnym, cały jesteś w bliznach, pełno na tobie śladów pól bitewnych, pożogi, klęski i sromoty, czytam z twoich blizn jak z naskalnych rytów, jesteś Pięknisiem z historią, tyle bólu ci zadali niedobrzy ludzie, że się od niego uzależniłeś, jak cię nie boli, to nie czujesz, że żyjesz, prawda, mój Pięknisiu, ty się bólu nie boisz, ty się boisz pieszczot, boisz się, bo ich nie znasz, przyjemność osłabia czujność, odwraca uwagę, ktoś mógłby się do ciebie włamać, okraść z ciebie samego, to niebezpieczne, ty jesteś swój, swój chłopak, a nawet mężczyzna, swój, a nawet mój Piękniś, jesteś teraz jak piesek z azylu, który nie wiedział, że ludzka ręka może nie bić, tylko głaskać, ugłaskałem cię, Pięknisiu, domyślasz się chyba, że już dawno ustaliłem, co ci jest, już dawno powinienem cię odesłać na gipsownię, już od kilku minut jesteś łaskaw dawać się głaskać, popatrz, zdjąłem już rękawiczki. Adam zauważa, że nie zauważył, kiedy mu się zdjęły rękawiczki, och, trzeba to natychmiast przerwać, przywołać do porządku lekarza, gdzie się zapodział lekarz w Adamie? Należy teraz przemówić po lekarsku, bo Piękniś gotów sobie pomyśleć, że dokonało się tu coś więcej niż rutynowe badanie. Trzeba łagodnie zaprzestać, żeby nie zbudzić w Pięknisiu psa wściekłego, że uległ podstępnie czułej ręce, Adam boi się, że kiedy przestanie głaskać, będzie ugryziony, w Pięknisiu drzemie straszliwa siła, Adam wyczuwa ją przez skórę, chciałby tej siły zaznać, o Matko Boska Otworna, zagrzewna i ożywiająca, chciałby, jakkolwiek jeszcze nie teraz, teraz trzeba chłopca poskładać, posklejać, zabliźnić.
– Nie ma rady, ręka pójdzie do gipsu, klatkę piersiową zabandażujemy, raczej nie poszalejesz w najbliższym czasie.
Piękniś jest zły, ale udaje jeszcze gorszego; domyślał się przecież, że to coś poważnego, z byle skaleczeniem do lekarza by nie przyszedł. Piękniś jest zły, bo ten doktorek, w którym pedała czuć na kilometr, dotykał go jakoś tak nieobleśnie, pozytywnie, tak by sobie jeszcze mógł posiedzieć na tej kozetce, teraz już wie, czemu Dziara lubi chodzić na masaże, Piękniś myślał, że to czyste szpanerstwo; tylko że ten doktorek zrobił mu raczej macaż niż masaż, Piękniś dał mu się zmacać i na domiar złego poczuł się z tym dobrze, mężczyzna szamocze się w chłopcu, Piękniś musi teraz okazać gniew, uważaj, doktorku, posłuchaj brutalnej kwestii, którą wygłasza mężczyzna przez megafon chłopca:
– Kurwa, do gipsu? W przyszłym tygodniu miałem jechać na zawody…
Ale chyba nie dość groźnie to zabrzmiało, w dodatku doktorek może zapytać, o jakie zawody chodzi, to dobry pretekst, żeby rozpocząć dłuższą rozmowę, nawiązać znajomość, Piękniś sam sobie nie wierzy, że taki się zrobił przy doktorku niebrutalny, właściwie mu się podłożył, lepiej już wyjść stąd ze skierowaniem, na wszelki wypadek zamykając drzwi mocniej, trzaskając nimi właściwie, aż kobity w poczekalni łypną na niego niesympatycznie.
– I co sie gapisz, stara rozklapicho?!
Piękniś poza gabinetem Adama znów jest swój, udało mu się do siebie wrócić.
Magnetofon daje czadu na pełny regulator, chłopaki tańczą do pokahontas, a Piękniś stoi jak ten chuj i może się tylko przyglądać, dla niego już jest po zawodach, a niechby mu który coś głupiego powiedział, jebnie mu z gipsu i nos połamie. Piękniś wygląda na złego, a jest jeszcze gorszy: ani zawodów, ani jumy, do niczego się nie nadaje, chłopaki wolą go nie prowokować, pocieszyć też się nie da za bardzo, bo nie ręka złamana go boli najbardziej, nie żebra potłuczone, kontuzje to normalka, Pięknisia coś gryzie głębiej, chłopaki nie wnikają, chłopaki tańczą. Piękniś jest bardziej niż zły, i to na siebie, żebra go bolą przy głębokich wdechach, akurat teraz musiało mu się zebrać na wzdychanie, nie może dłużej wytrzymać tych akrobacji, chłopaki jadą po mistrzostwo, nigdy jeszcze nie byli tacy dobrzy, Kolo, od kiedy zapuścił dredy, kręci się na głowie jak pojebany; Piękniś zostawia swoją kompanię, wychodzi na ulicę, patrzy na ludzi, rozgląda się, szuka (kogo szukasz, Pięknisiu, nie wstydź się, powiedz); Piękniś zaczyna się siebie bać, bo jego skóra tęskni (za kim tęskni, nie bój się, odpowiedz), twardy to Piękniś jest już tylko w gipsie, rozkołatał się, rozpulsował, rozszamotał, mnie w kieszeni karteczkę z adresem i telefonem, którą zostawił mu na wypadek, gdyby coś (kto ci ją zostawił, Pięknisiu, wyciągnij, pokaż nam, przeczytajmy), doktorek, który ma na imię Adam; Piękniś jeszcze raz sprawdza adres.
Adam wraca po dyżurze, nie jest zbyt spostrzegawczy, gdzie spojrzy, widzi pościel, w niej, umęczony, niebawem się zagrzebie, już nawet po pieczywo nie zachodzi, już nawet o Pięknisiu nie ma siły myśleć, właśnie o to chodziło: tak się zaharować, żeby nie mieć siły myśleć o chłopcu, o mężczyźnie, którego opatulił raczej, niż opatrzył, osobiście, ciałosiernie i miłościowo owijając bandażem tors hardy i uległy zarazem, i choć żegnając się z chłopcem, pozwolił sobie zostawić mu adres i telefon, w razie gdyby coś, znaczy, się działo, wie, że póki Piękniś się nie zrośnie, Adam nie będzie miał okazji, żeby go spotkać. Mógłby jeszcze liczyć na łut szczęścia, po to przecież wynajął mieszkanie w dzielnicy niesławnej, w tym nie bardzo podłym mieście wyszukał najbardziej parszywy dystrykt, dzielnicę pełną rozbrykanych chłopców i nieprzytomnie pijanych mężczyzn, wcale nie tak blisko szpitala, ale tanio i z większym niż gdzie indziej prawdopodobieństwem natknięcia się na chłopca, a nawet mężczyznę, teraz już zwanego przez nas Pięknisiem. Oto i natknąłby się, łut szczęścia dziś mu dopisuje, natknąłby się, gdyby zauważył, że Piękniś z wymiętą karteczką w kieszeni nie tak znów doskonale się schował w bramie sąsiedniej kamienicy, wpasował się po prostu dość sprytnie we wnękę, zdolność mimikry jest jedną z przydatniejszych umiejętności w jego profesji, Piękniś jest zdolnym złodziejem, ale to na co dzień, dzisiaj jest nieśmiałym chłopcem, a nawet mężczyzną, który zaczaił się po to, żeby niby przypadkiem wpaść na doktorka wracającego z pracy, z aga dać, a potem sam nie wie, co dalej, jeszcze nic nie wymyślił, ciężko mu się myśli, przez ten gorsecik z bandaży nie może nabrać głębszego oddechu, o właśnie, zapyta go, czy może to zdjąć albo chociaż poluzować; zapytałby, gdyby został zauważony. Adam mija go i dochodzi do swojej kamienicy, nie ma nawet siły pogadać z sąsiadem, który uparapeciwszy się, na dobre czeka słowo; sąsiad całe dnie spędza na parapetingu, aktualnie na bezrobociu ma dużo czasu, żeby obserwować ulicę, mości sobie poduchę i patrzy, czasem zmienia go żona obecnie bezrobotna, bywa, że razem się w oknie usadawiają, kiedy młody w szkole i nie ma przy nim roboty, wolą tak z okna niż przy telewizorze, w telewizji nic ciekawego nie leci, same powtórki, kiepskie seriale, w których nieprawdziwi policjanci gonią nieprawdziwych złodziei, bandytów i morderców, oni to mają z okna na żywo i bez abonamentu, policja jest jak najbardziej prawdziwa, zapuszcza się tu z rzadka i niechętnie, a już w życiu nikt nie widział policjanta biegającego, biegający policjant to jest amerykańskie kino, w tej dzielnicy policjanci boją się wysiąść z auta, patrol polega na tym, by tak kluczyć ulicami, żeby nie wpaść na jakieś wykroczenie, a już uchowaj boże przestępstwo, w tej dzielnicy policjanci reagują na zgłoszenia niechętnie i niespiesznie, z jedynki na dwójkę i bez koguta, może tymczasem wszystko się ułoży, ten pan jednak nie wyrzuci tamtej pani z okna, wrzaski dziecka za ścianą ucichną, ci, którzy kogoś tam bili na skwerze przestaną w porę kopać i rozejdą się, ten, którego skopano, zdąży się pozbierać i wrócić do domu, a jeśli stracił przytomność, to przede wszystkim sprawa pogotowia, przecież nieprzytomnego nie będą przesłuchiwać; gdyby policjanci reagowali w porę na każde zgłoszenie w tej dzielnicy, drastycznie spadłyby im statystyki wykrywalności, reagować pospiesznie tym bardziej nie mają zamiaru, kto by chciał za takie pieniądze narażać życie. Sąsiad zwraca uwagę na kilku tymczasowo trzeźwych i przytomnych mężczyzn, wtaczających właz ze studzienki kanalizacyjnej na wózek i uciekających z nim pospiesznie:
– Tera już nawet w bioły dziyń guliki kradnom, pierony. Potym człowiek bydzie szoł po ćmoku do dom i jeszcze szłapa złamie.
Kiedy żona sąsiada jest akurat czymś zajęta wewnątrz mieszkania, sąsiad relacjonuje jej na bieżąco wszystkie uliczne atrakcje. Brak atrakcji także.
– Pitli. Tyn młody doktór już prziszoł do dom. Jo go nawet lubia, ty wiys, że łon nie kurzy, ale cygarety nosi, jakby fto łod niego chcioł. Terozki ni ma nikogo, ino tyn pies zaś loto, tyn ślepy na jedne oko. Wonio nom w bramie, zaś musieli najscać te bajtle. Synek łod Majzlów z balom idzie bez ulica, chyba do nos, po modego. Niy, poszoł kaj indzij.
Żona sąsiada akurat pom aga synkowi w zadaniu z matematyki, no dobrze, nie pom aga, tylko nadzoruje wykonanie, sama nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi w trygonometrii, synek już skończył dwie klasy więcej od niej, i bardzo dobrze, chodzi do szkoły, żeby z niej wyjść na ludzi, trzeba go pilnować, na razie dobrze mu idzie, żona sąsiada lubi chodzić na wywiadówki, bo chociaż te wszystkie mamunie lalunie przychodzą prosto z galerii handlowej wysztafirowane na zicher, to jej synek ma lepsze oceny od ich pociech, nawet doucza słabszych, jak pani kazała, niedługo będzie zarabiał na korepetycjach więcej, niż oni mają z zasiłku; teraz się rozproszył, bo ten od Majzlów z piłką
– Mamo, moga iś naplac?
– Zadanie mosz, zrobisz, to pódziesz.
– Mama, potym łodrobia…
– Ty pieroński podciepie, niy rozumiesz, co sie do ciebie godo?! Łodrabiej to bez godki, bo bydziesz mioł tygodniowo sztuba!
Syn zaczyna chlipać, przecież dopiero co wrócił ze szkoły, przydałoby mu się trochę odpoczynku, matka siedzi cały dzień i się nudzi, więc nie zna zmęczenia, ojciec okazuje się pojętniejszy:
– Dej mu pokój. Jak bydziesz po nim ryceć, to nic nie zrozumi. Puć sam, synek.
Mały natychmiast z głośnym szurnięciem odsuwa krzesło i podbiega do ojca; a ten nie opuszczając stanowiska obserwacyjnego, wyjmuje z kieszeni parę monet.
– Kopnij mi sie po fajranty, za reszta kup bombony.
Dzieciakowi nie trzeba dwa razy powtarzać, biegiem omija matkę, która próbuje go złapać, a potem wrzeszczy na męża (jej imponujący sopran marnuje się w tej norze; cała ulica w jednej chwili zamyka okna):
– Kaj ty go do sklepu wysyłosz, jak łon zadanie mo na jutro i nic ta łam aga nie umi!!!
Dość już tej drugoplanowej sceny, w montażu i tak się to zetnie, dodajmy tylko, że dzieciak w drodze do sklepu wpada na okropnie rozeźlonego Pięknisia (doktorek cię minął, Pięknisiu, i nawet nie skinął głową, nie przywitał się, jesteś zmartwiony, próbujesz dociec, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu cię nie zauważył, na wszelki wypadek się gniewasz). Piękniś demonstruje żelazny uścisk zdrowej ręki, podnosi dzieciaka za kołnierz i trzyma nad ziemią majtającego nogami, próbującego się wyswobodzić:
– Łostow mie, leca po cygarety starymu!
(Pięknisiu, nie wyżywaj się na nieletnich, marnujesz czas, Adam dopiero wszedł do domu, może jeszcze nie zasnął.)
– Jak charkniesz dalej ode mnie, to cie puszcza.
Piękniś stawia chłopaka na chodnik, pociąga nosem i odkrztusza ciężką flegmę z najodleglejszych głębi zatok, wreszcie z impetem wypluwa ją na drugą stronę ulicy, prawie sięgając przeciwległego krawężnika; dzieciak jest sprytniejszy, żaden glut nie może się równać ze starą gumą do żucia, dzieciak chomikuje po kieszeniach różne nieprzydatne świństwa, guma już dawno zaschła w twardą kulkę, no i proszę, teraz wystrzeliła z jego ust jak pocisk armatni, przeciwległy chodnik został zdobyty, wolność odzyskana, można biec do sklepu po tanie papierosy i kupić nową gumę.
Piękniś wychodzi z ukrycia, sąsiad zajęty jest uciszaniem żony, zamknął okno, a mimo to jazgot słychać wyraźnie, potok wyzwisk jest upierdliwy jak freejazzowe solo nieudolnego saksofonisty, który przedęciami nadrabia braki techniczne, wrzask wydostaje się przez rozedrgane szyby, sąsiad odszczekuje itd., w każdym razie Piękniś może przez chwilę niepostrzeżenie stanąć pod kamienicą Adama i spojrzeć w stronę okien na piętrze, w których niczego nie widać; zagwizdałby, ale nie chce zwracać na siebie uwagi, lepiej od razu wejdzie do środka.
Adam spałby już, gdyby nie Matka, która zadzwoniła, dopytuje się, uspokaja, mówi o tęsknocie. Adam przysypia ze słuchawką przy uchu, już bez butów, bez skarpet, spodnie ściągając, niechże już mama wygada się do końca i da mu wreszcie zasnąć po dyżurze, ale ona jeszcze tylko to, acha i jeszcze o tamtym zapomniała, no i koniecznie musi mu powiedzieć, że już wytłumaczyła Ojcu, już go udobruchała, on się nie gniewa wcale, wie, że trzeba ambicje syna uszanować, domek przecie się nie zmarnuje, czekał będzie, no więc, Adasiu, ty nam powiedz, kiedy najlepiej do ciebie przyjechać, przywieźliby my tobie co dobrego i posprzątałabym ci, wyprasowała, ty takimi rzeczami na pewno zajmować się czasu nie masz, to kiedy możem odwiedzić cię w tym mieście… Adam mówi, że mu wszystko jedno, ale mówi to już właściwie przez sen, Matka pyta, ale wszystko jedno to znaczy kiedy, lepiej rano czy po południu, a może w niedzielę, Adamowi naprawdę jest już wszystko jedno, nie wie nawet, czy rzeczywiście słyszy pukanie do drzwi, czy tylko mu się to śniło, nie ma już sił rozmawiać (pukanie się powtarza, wyraźniejsze od snu), Adam wstaje, lunatycznie do drzwi podchodzi, otwiera, staje twarzą w twarz z Pięknisiem.
Już nie jest śpiący.