10

Pięknisiu, mój Pięknisiu, czemuś mnie opuścił.

Adam jest wygnany z siebie; jego ciało leży i lży go za to, że do opuszczenia dopuścił, nie ma siły, żeby podnieść rękę, oddycha ciężko na wznak i czeka, aż ciężar zelżeje (należy leżeć: czekanie ma kamień u szyi i garb od niego rośnie). Znieruchomiał na dobre, jest teraz czuły jak sejsmograf, zauważa każde drgnienie, duchy boją się przemykać po kątach, bo każde stęknięcie podłogi zwraca jego uwagę. Cały dom drży w posadach regularnie dwa razy na godzinę, kiedy autobus przejeżdża po dziurawym asfalcie, kieliszki i szyby w kredensie dzwonią o siebie, fajansowa filiżanka za każdym razem przesuwa się o kilka milimetrów w stronę krawędzi. Każdego dnia Adam wracając z pracy nastawiał budzik i przesuwał filiżankę w głąb kredensu; teraz już żaden zegar nie odmierza czasu, a fajans jest niebezpiecznie bliski upadku (aż tyle się dzieje, kiedy nic się nie dzieje; wciąż istnieją z aga dnienia, które tymczasowo odwracają uwagę: ile autobusów musi jeszcze przejechać, żeby filiżanka przechyliła się przez brzeg półki i runęła; rozbije się w drobny mak czy w kilka kawałków, a może tak szczęśliwie uderzy o ziemię, że przetrwa bez uszczerbku; poczekajmy – jeśli w mak, Adam już nigdy nie zobaczy Pięknisia, jeśli w kawałki, będzie go widywał i niczego mu to nie da oprócz cierpienia, jeśli filiżanka ocaleje, Piękniś wróci). Jedynym powodem, dla którego Adam nie chce umrzeć, jest lęk przed tym, że może rzeczywiście człowiek przed śmiercią widzi jeszcze raz całe swoje życie; jakież to musi być przykre dla samobójców: chcąc wyjść z męczącego filmu przed zakończeniem, musisz go zobaczyć od początku, kto wymyślił tę torturę? Cicho, za oknem szczekanie, za ścianą szczękanie, gadanie, ktoś talerze zmywa, nad sufitem szumy, stuki, śpiewy, mydło wyślizgnęło się; życie się kłębi wszędzie wokół tak niedelikatnie. Czemuś, Pięknisiu, odstąpił? Tak dolegliwie odległy, czemuś twarz swoją odwrócił? Trzewia też nie szanują bezgłośnej rozpaczy; jak tu ze smutku umierać, kiedy w brzuchu burczy, Adam chciałby się samym sobą wzruszyć, na śmierć zagłodzić wzniośle, a tu burczenie swojskie takie, hałaśliwe, bezczelne; Adam próbuje wznieść się ponad pomruki pustego żołądka, ponad tę pieśń żałosną, wszak bezruch i bezgłośność sobie poprzysiągł; autobus przejeżdża, filiżanka spada, Adam zrywa się z łóżka i patrzy: spadła płasko, pozornie ocalona, pękła w kilku miejscach, jeśli ją tylko ruszyć, niechybnie się rozpadnie na kawałki. Adam jest poruszony, wprawiony w ruch, tego się już nie da powstrzymać, Piękniś gdzieś przecież jest, jeśli więc można go choć raz jeszcze zobaczyć, usłyszeć, dotknąć, nie ma takiej ceny, której by nie warto za to zapłacić. Zagląda do kuchni, w zlewie piętrzy się sterta nieumytych naczyń, podnosi jedną ze szklanek po soku i patrzy na mrówki, które buszują w środku. Wącha się i nie poznaje własnego zapachu; więc to prawda, że po kilku dniach bez mycia wraca do człowieka cuch pierwotnie mu przypisany, to nie jest smród spoconego ciała, lecz odór zwierzęcy, stajenny, nieco piżmowy, teraz już wie, co w nim zabijają mydło i dezodoranty; natychmiast przypomina sobie zapach Pięknisia, któremu zdarzało się zwalić do łóżka prosto ze swoich ulicznych wędrówek, i wtedy właśnie ulicą pachniał, jakby skóra przechwytywała i zatrzymywała wszystko, czym w ciągu dnia zdążyła nasiąknąć: koks, hasiok, hałdy, stęchłe podwórka, szlugi jarane na skurwidołkach, stary materac, na którym tańczą chłopaki, skórkę od pomarańczy skradzionej na dworcowym stoisku, smród ścieków z oczyszczalni pobliskiej. Nie ma go, nie ma nigdzie, noc ciemna zapadła w samo południe; brązowa woda płynie z rur. Adam słyszy dzwonek, dopada telefonu, odbiera, ale to tylko ktoś ze szpitala niepokoi się, dopytuje, żąda wyjaśnień i usprawiedliwienia nieobecności. Adam nie reaguje. Przygląda się mrówkom.

Matka zawsze powtarzała: jak cię coś gnębi, zacznij od tego, żeby zrobić wokół siebie porządek, może ci się wydawać, że wszystko jest czyste i posprzątane, ale przyjrzyj się dokładnie, zawsze znajdziesz jakieś niewytarte półki, kłębki kurzu na szafach, pajęczyny pod obiciami krzeseł, a jeśliś nawet wczoraj ostatniego pająka wessał do odkurzacza, podłoga błyszczy od pasty, okna są tak czyste, że ptaki się od nich odbijają, a mimo to smutek ci nie odpuszcza, bierz się do porządkowania porządku, nawet gdybyś miał przestawiać krzesła z miejsca na miejsce, zmieniać kolejność książek ułożonych na regałach, w końcu natkniesz się na przeoczony kawałek brudu i powitasz go z radością, wierz mi, synuś, jak cię co trapi, bierz się do sprzątania, zanim będziesz gotów zrobić porządki w sobie samym. Adam omiata wzrokiem rozgardiasz, nie wie, od czego zacząć; buty dają mu znaki, żeby je napastował, ale nie ma śmiałości. Tak długo leżał, nawet się stęsknił do siedzenia, przysiadł na taborecie, i już mu się przesiadło. Wie, że musi się zabrać do roboty, ale brak mu zapału, czuje tylko stan przedzapałowy. Dobre i to; zaczyna od zbierania śmieci. (Wygląda nietęgo, nędzarz z urobkiem butelek wyjętych ze śmietników bierze go za konkurencję, kiedy Adam wynosi kubeł na podwórko: „Pitej stond synek, to je mój rewir. I tak już wszystko wyzbierane”).

Serce mu spuchło; do czegokolwiek by się zabrał, uwiera go, jakby zajmowało w ciele kolejne połacie, zakładając strefy okupacyjne na wszystkich narządach: wątroba, nerki, jelita, płuca są teraz sercami, w każdym zakątku ciała gnieździ się serce i ciąży jak diabli, spowalnia kroki, spłyca oddech, odbiera apetyt, wszystkie wnętrzności, zamiast pełnić swoje pierwotne funkcje, pulsują, krew tęskni, zamiast tętnić; do diabła z takim sercem, które zamiast bić, wybija rytm niepowetowanej straty. Coś w nim się nieodwołalnie przesunęło, powstała jakaś fatalna nieścisłość tektoniczna, pęknięcie, po którym Adam przestał pasować do siebie samego. Wychodzi z siebie, żeby nie wyjść na poszukiwanie Pięknisia, ale każda nieudana próba odwrócenia uwagi wyprowadza go z równowagi. Jak to przetrwać. Jak to przerwać. Adam nie ma sił na porządki, przywraca sobie tylko pozór ładu, w sam raz tyle, żeby móc wyjść z domu (na spotkanie Pięknisia), żeby móc znowu być (ku Pięknisiowi) wśród żywych.


Piękniś się kręci zapamiętale, ziomale łypią na niego z podziwem, w takiej formie go dawno nie widzieli, bejsbolówki z głów, to coś nowego, niezły układ, i ten podkład latino, czy to ma jakąś nazwę?

– Yerva Cubana – odpowiada Piękniś i wraca do pionu, chętnie by komuś obił ryja, bo od tańca mu nie przechodzi zmuła, która go dopadła od czasu wyprowadzki. U doktorka jednak były przynajmniej jakieś warunki i spokój, u matki już na wejściu o puste butelki się potknął i wypierdolił jak długi, cud, że go nie pocięło, w kuchni syf, wszystko się klei, gdzieżby tam kto zmywał, nawet kieliszki już niepotrzebne, bo stara z gwinta ciągnie, ze zlewu jebie moczem, bo kibel na półpiętrze i jak się ekipa napierdoli, to dla nich za daleko, poza tym i tak już bywało, że jak się matka albo któryś z jej wiecznie naprutych absztyfikantów do sracza wybierali, to nie umieli trafić kluczami do zamka i lali na schody, sąsiedzi się poskarżyli w administracji, Piękniś jeszcze wtedy się wstawiał, zaręczał, mówił, co wy chcecie babę wyeksmitować, poczekajcie jeszcze, niedługo jej nerki wysiądą i w ogóle przestanie lać, a nawet oddychać, ale matka jest twarda sztuka, żywi się czyściochą najgorszego sortu, ale bryny ani brzozówki nie tknie, jest królową skurwiałej dzielnicy, najgorsza menelnia się do niej schodzi, żeby se cyce pomacać za flaszkę, drzwi zawsze otwarte, każdy może wejść, ukraść już nie ma czego, matka rozchełstana zachęca do udziału w najdłuższej imprezie świata, chleją rechoczą rzygają zasypiają, budzą się, coś przegryzą, do sklepu się wymkną (niechętnie, od picia mają światłowstręt) i apiać od nowa; czasem któryś wyjmie flaka i stara go męczy, naciąga, ale nic z tego, na tej melinie dokonuje się kurewstwo agonalne, alkoholicy w stanie zejściowym przygłaskują sobie nawzajem zużyte organy, bo wciąż jak przez mgłę pamiętają czasy sprzed marskości, w których popijawie towarzyszyły męsko-damskie harce, czasy, w których byli zdolni do przeżywania także innych niż pospieszne zabijanie kaca rodzajów przyjemności. Piękniś ma swój osobny pokoik sąsiadujący przez ścianę z mieszkaniem matki, co rano jakieś widma od niej wychodzą i stukają, żeby pożyczył parę złotych, Piękniś ich nienawidzi, dlatego nie pożycza, tylko daje zarobić: jak pójdziesz do sklepu na czworakach, dostaniesz piątkę, jak dasz się do tego zapiąć na smycz, dycha; znają te jego zwyczaje, czasem przychodzą po dwóch naraz, żeby od razu starczyło na pół litra, Piękniś prowadzi wtedy do sklepiku na rogu parkę ludzkich psów, ale te zabawy przestają go cieszyć, bo oni już dawno zapomnieli, co to upokorzenie, godność przepili wcześniej niż zdrowie, w dzień dorabiają sobie na różne pijackie sposoby, kiedy upatrzą kogoś nowego w barze, pytają, czy postawi im piwo, jeśli zjedzą jego kufel, albo, kiedy zęby są już tylko wspomnieniem, przechadzają się pod trasą kolejki krzesełkowej, ludziom zawsze coś wypada, czasem drobne z kieszeni, czasem cały portfel, ale to zarobek niepewny, sezonowy i czasochłonny, lepiej jednak wyciągnąć coś od chłopaka, Piękniś to dobry złodziej, niepijący, zawsze coś ma przy sobie, czasem tylko chce, żeby się trochę powygłupiać, zanim dorzuci do butelki. Pięknisiowi nie bardzo się chce wracać do tego syfu, u doktorka mógł się przynajmniej porządnie wykąpać, u matki w nocy karaluchy z rur wyłażą, a rano przebudzone niedopitki go zauważają i jęczą o parę groszy, Piękniś nie chce już tam wchodzić, smród pijackiego potu, tanich papierosów, alkoholi porozlewanych na linoleum zaczyna być wypierany przez smród śmierci, która chyba zamiast zabrać stąd któryś z tych ludzkich wraków, dała się wciągnąć do nieustającej libacji, lada chwila wyślą ją do sklepu po bełta, Piękniś nie wie, co miałby powiedzieć śmierci pukającej do jego drzwi, żeby pożyczyć pięć złotych; woli się tymczasem myć w swoim pokoiku, przy zlewie z kranem, z którego ciurka tylko zimna woda, znowu będzie musiał zgolić włosy na głowie, bo niemyte swędzą i w nocy drapanie, spać nie można; no, jest zmuła ciężka, niby doktorek tylko frajer ciota wsiok, ale dawał Pięknisiowi takie to, no, poczucie potrzebności, a teraz chujnia, w środku, wokół i w ogóle, i wytańczyć się tego nie da, Yerva Cubana; może jakaś juma z kompanami temu zaradzi.

(Adam widzi, że Piękniś skończył taniec i od niechcenia z kumplami się żegna, a więc trzeba pospiesznie się wycofać, schować; Adam tymczasem nie jest gotowy, żeby do Pięknisia przemówić, na razie tylko wyśledził go i podgląda z ukrycia, próbuje wypatrzeć swoją szansę).


Dziara godoł, że ni ma co sie rozdrabniać, jakby tak zajebać krzyż z Giewontu, toby było złomu… – kompan Pięknisia, ksywka Zwyrol (jak już zacznie, nie umie przestać bić, a łapę ma ciężką, Piękniś obstawia, że on pierwszy z całej paki dostanie dożywocie, artykuł sto czterdzieści osiem paragraf dwa punkt pierwszy, szczególne okrucieństwo przychodzi Zwyrolowi szczególnie łatwo, wystarczy, że kiedyś nie zdążą go od kogoś odciągnąć), nie został doceniony za brawurową kradzież szabli komendanta ze świeżo postawionego pomnika; Dziara, szef i półświatkowej sławy autorytet w dziedzinie tego, jak kraść, żeby się opłacało, wciąż gardzi branżą złomiarską, niby to żartem wspomniał o tym Giewoncie, ale w umyśle Zwyrola poczucie humoru się nie wykształciło, on nie zna pojęcia dowcipu, kilku funflom boleśnie o tym przypominają przestawione nosy i złamane żuchwy, nie ma rady, napalił się, już nawet sprawdził na mapie, gdzie leży Zakopane. Piękniś nie wie, w jaki sposób mu wytłumaczyć, że sprawa jest nierealna, lepiej pomyśleć, jak skutecznie kroić gości na peronach teraz, kiedy dworcowa psiarnia wymieniła kadrę i zaostrzyła kontrole, a wszystko przez to, że wojewoda zagrożony dymisją złapał się ostatniej brzytwy ratunku i zaczął dżulianić, akcja zero tolerancji czy coś tam, no więc złodziejstwo to teraz wym aga jący proceder, ale ucieczka do złomu nie przystoi, złom to mogą zbierać na emeryturze; Zwyrol, daj se siana z tym Giewontem.

Adam już dojrzał, jeszcze nie do rozmowy, ale do stanięcia oko w oko, do spojrzenia bezpośredniego, badawczego, sprawdzającego, czy w Pięknisiu jeszcze tli się coś, co można by rozniecić, czy w nim już tylko popiół; trzeba się przekonać, tym bardziej że Piękniś z jakimś grillowanym karczkiem nieokrzesańcem obleśnym tłustoszem łysym wstrętnawym się pokazuje od dłuższego czasu, Adam nie przypuszcza, żeby Piękniś miał dokonać nagłego i spektakularnego transferu uczuć, ale ma przeczucie, że ten łotrowsko postawny buhaj w dresie resztki chłopięctwa w Pięknisiu z rzeźnicką gracją ubije, że z Pięknisia ostanie się jeno mężczyzna grubo w chłopcu wyciosany i będzie sobie białe adidasy pastą do zębów doczyszczał, głowę ze skórą równo golił, sterydami się szprycował, aż mu fujarka definitywnie zmięknie, nie, do Pięknisia nie można dopuszczać takich osobników. Adam wychodzi im naprzeciwko, zauważony przez Pięknisia nie ucieka wzrokiem, mijając nawet go lekko potrąca, aż Zwyrol odzywa się zdumiony, że Piękniś nie zareagował na dyshonor potrącenia przez jakiegoś parcha:

– Stary, no co to było? Znasz gościa? Kto to jest?

– Nie wiem, jakaś łachudra. Co, mam go gonić? Ty się lepiej skup, Zwyrol, ty się za łatwo dajesz, że tak, kurwa, powiem, ponieść emocjom.

Adam jeszcze się za nimi ogląda, ale tylko ten okropny napakowany muł pancerny łypie na niego wrogo, Piękniś przyspiesza kroku, ale przez chwilę na Adama spojrzał, i spojrzał na niego chłopcem, a nawet mężczyzną, jak dawniej, Adam dałby sobie ręce uciąć, że nie było w jego spojrzeniu gniewu ani pogardy, tylko zdziwienie i strach, Adam już wszystko rozumie, to nie pora ani miejsce, ale na pewno się spotkają raz jeszcze, żeby porozmawiać, a co za tym idzie, posłuchać, wsłuchać się w siebie nawzajem; Piękniś istnieje, nie wszystko stracone, to jeszcze nie popiół, choć raczej dym niż płomień.

Zwyrol nie może odżałować, że Piękniś odebrał mu okazję do małej napierdalanki, przecież to była wyraźna prowokacja, można było frajera nauczyć, jak się chodzi po ulicach i komu w pierwszej kolejności należy ustępować, nauczyłby go, kurwa, kodeksu chodnikowego, praw pierwszeństwa przejścia, Piękniś coś się zrobił za łagodny ostatnimi czasy, może trzeba będzie zmienić kompanię.

Piękniś się boi; Adam znowu go dotknął, to się obudziło, to jest dokładnie w pół drogi od Adama do Pięknisia i tam się powiększa, najprzyjemniej wyczuwalne, kiedy są blisko siebie, Piękniś wie, że od tego nie ma ucieczki.


Piękniś nie chce być dłużej drobnym rabusiem, ma dość bycia płotką, pionkiem, jeżdżenia tramwajami na gapę, skoro bardziej obrotni koledzy wożą tłuste dupy w orszakach porszaków, ma dość wiecznego lawirowania między psami, skoro zaradnym kumplom straż miejska się kłania, dosyć mieszkania przez ścianę z matką, której się, kurwa, wstydzi, skoro niektóre chłopaki już mają domki z basenem; dosyć, czas na jakiś numer, który pozwoli mu się wybić na niepodległość (no, chyba że znów go wbije pod celę, ale tej myśli Piękniś woli do siebie nie dopuszczać). Tymczasem dochody dramatycznie spadły, bo wszystkie ekspresy obstawiają czujni tajniacy, nowa metoda, nie wiadomo, gdzie się pies kryje, można go przez pomyłkę wziąć za frajera i włożyć rękę do niewłaściwej kieszeni, wtedy zamiast kasy kajdanki i na mendownię, a sukinsyny się nie cackają, jak kogo złapią, ręce zapinają z tyłu i tak ciasno, że chłopaki potem mają paraliż, szklanki nie mogą utrzymać, do tego prowokacje przysrywania, że niby u Arabów ręce złodziejom ucinają więc nie ma co narzekać; no nic, intercity trzeba se na jakiś czas odpuścić, pokombinować w osobowych na przywieszkę, ale też ostrożnie, bo ochrona porozklejała plakaty ostrzegawcze, ludzie się naczytali i spanikowani chodzą, każdy łapę na portfelu trzyma, węże ma w kieszeni; wygląda na to, że nadchodzi koniec dworcowej roboty, łza się w oku kręci, tyle czasu taki łatwy pieniądz, dla wszystkich starczyło, a ilu koleżków się poznało, teraz ferajna się rozproszy po przystankach, marketach, stadionach, każdy będzie kroił coś dla siebie; Dziara też jest zły, bo mu rewir pada, ale on jest kuty na cztery łapy, ma ekipę ściągającą z knajp w centrum haracz za opiekę i otworzył przytulny burdelik pod miastem, na razie same Ukrainki, ale zrobione na Tajki, po pijaku i w półmroku wszyscy się dają nabierać, a jak już pójdą z dziewczyną na pokój, nie ma odwrotu, sto pięćdziesiąt za godzinę płatne z góry za wjazd, tak że Dziara to se dworzec nadzorował tylko przez sentyment i w imię zasad, żeby mieć kilka różnych źródeł utrzymania, co racja, to racja, takie czasy, trzeba być wszechstronnym. Piękniś zgłosił się na ochotnika, żeby gdyby jakby co, to Dziara mógłby o nim pamiętać, a tymczasem szykuje się zupełnie osobny numer: Zwyrol, psychofan Zielonych, wierny i poważany bywalec młyna, jeden z najzadziorniejszych hulsów, robiący sobie sznytę po każdej zwycięskiej ustawce, przekonał naczalstwo swojej bojówki, że nie może tak być, żeby Czerwoni, ich odwieczny rywal zza miedzy, mieli bogatego sponsora, a właśnie na najbliższy mecz derbowy przyjechać ma kilku biznesmeneli zainteresowanych inwestycją w klub; Zwyrol wziął na siebie organizację takiej zadymy, żeby wszyscy sponsorzy ze strachu zrobili pod siebie i na zawsze wybili sobie z głowy futbolowe inwestycje, Czerwonym trzeba załatwić zamknięcie stadionu i odstraszenie biznesmeneli, nie można dopuścić do tego, żeby Zielone barwy wspaniałe po drugiej lidze się tułały, a Czerwońce jebane będą sobie budować ekipę na puchary, co to to nie; oto więc Zwyrol szuka gości do rozróby, plan jest taki: przed meczem amfa za darmo dla każdego na rozgrzewkę, pod koniec pierwszej połowy zbiórka w dole sektora, niby żeby flagę wywiesić, podpalamy na płocie szale Czerwonej kurwiarni, wciągamy kominiary i wbiegamy na murawę, w stronę młynu wroga, jak psiarnia wejdzie do akcji, napierdalamy ich i czekamy na wsparcie, na hasło „zostaw kibica” druga część bojówy uderza w kordon od strony trybuny krytej, ważne, żeby się przedrzeć jak najbliżej, żeby wszystkie vipy miały mokre cipy, po drodze totalna demolka, wyrywanie krzesełek, wywracanie toitojów, a, i ważne, żeby ekipa na boisku, zanim się wycofa, podpaliła murawę, rozpierducha musi być bardzo widowiskowa, tak żeby Czerwońce musiały zbierać na remont stadionu, a nie na, kurwa, pucharowy skład. Piękniś nie pyta, co z tego będzie miał, przecież to jasne: rzecz się rozgrywa dla idei, po pierwsze chawudepe, po drugie jebać pezetpeen, po trzecie Czerwo to stara kurwa, po czwarte moja jedyna miłość to Zieloni, a poza tym, gdyby co, dla niego ryzyko jest niewielkie, pod celą przyjemniej niż na melinie u matki i posiłki regularne za darmo, i tak nie mogą ich zamknąć dłużej niż na czterdzieści osiem, a tylko wyjątkowi frajerzy dają się złapać, monitoring też mu niestraszny, nawet jeśli Piękniś dostanie dożywotni zakaz stadionowy, jest tylko najemnikiem na gościnnych występach, na mecze nie chadza, to go nie rajcuje, Zwyrol to co innego, załamałby się, powiesił na szaliku; w razie czego zrobi się bojkot ligi, zero dopingu przez całą rundę, tylko sektorówa z napisem „Zieloni to my, a nie wy”, zarząd tego nie wytrzyma, zmięknie, odwoła zakazy, jak można karać swoich najwierniejszych fanów, chcecie mieć puste trybuny czy co? Zwyrol jest wyjątkowo czujny, bo dostał przeciek, że w młynie Zielonych są konfidenci, a nawet psy w przebraniu, trzeba do tej akcji dobrać najbardziej zaufanych ludzi, co do Pięknisia nie ma wątpliwości, dlatego na niego liczy. Spoko spoko, mówi Piękniś bez przekonania, zgadza się na udział w zadymie dla świętego spokoju, co miałby lepszego do roboty, tym bardziej że nie wie, jak się zachować wobec faktu, że Adam wciąż krąży chodzi śledzi, jego ścieżkami podąża, jego ślady obwąchuje, okruchy po nim zbiera, pojawia się tu i tam, niby to przypadkiem, żeby mu w oczy spojrzeć, stara się być dyskretny, żeby nie narażać na niepotrzebne komplikacje chłopca w mężczyźnie schowanego; Adam jest jak Pan Cień, mógłby tak chodzić za Pięknisiem do końca świata, tropami jego peryferyjnych perypetii.

Na mecz też gotów za nim pojechać; trzeba z tym coś zrobić, nie można dłużej udawać, że się niczego nie zauważa, lada moment Zwyrol wywęszy, że Piękniś ciągnie za sobą ogon, trzeba Adama ostrzec, wytłumaczyć, przepędzić go jakoś (Ale jak? T o wciąż się powiększa.)

Najbezpieczniej przez telefon, wieczorem, przerywając milczenie, ale zachowując twarz, a raczej jedyną w tym układzie dopuszczalną pozycję (tego, który decyduje; tego, któremu właściwie nie zależy; tego, który ma przewagę, bo lepiej udaje, że nic nie czuje), odgórnie zarządzić przez telefon nowe zasady, a raczej jedną zasadę naczelną:

– Przestań za mną łazić.

Adam nawet nie jest zaskoczony; rodzice przestali się odzywać od czasu ostatnich odwiedzin, ze szpitala też już nie dzwonią, bo wyprosił sobie krótki urlop, o tej porze telefon powinien milczeć, o tej porze Adam zwykle śni dzwonek telefonu i budzi się po kilkanaście razy, chcąc go odebrać, gdyby spał głębiej, być może zdołałby wyśnić rozmowę z Pięknisiem, ale nic z tego, sen mu się zapętlił, nigdy nie zdąży przed przebudzeniem podnieść słuchawki, choć we śnie wie, że musi być szybki, we śnie wie o śnie, śni siebie świadomego, że jest śniony, i może właśnie dlatego zawsze budzi się przed czasem; dziś jednak telefon zadzwonił naprawdę, Adam rzucił się do słuchawki i zdołał usłyszeć głos Pięknisia, a nawet natychmiast kategorycznie mu odpowiedzieć:

– Nie przestanę.

– Facet, nawet nie wiesz, w co się wpier… pakujesz. Oni cię zaje… zrobią ci krzywdę, człowieku.

Jakaż piękna walka chłopca z mężczyzną dokonuje się w Pięknisiu, Adam jest zachwycony tymi zdławionymi przekleństwami, tymi powstrzymanymi grubiaństwami, oto Dawidek Goliatowi język odebrał, szala zwycięstwa się przechyliła, Piękniś sam siebie zdradził w pół słowa, Adam teraz już wie, że cokolwiek będzie musiał jeszcze znieść, doczeka, aż chłopiec się w Pięknisiu przez mężczyznę przegryzie i wróci do niego, już odcedzony z chama, już jako ekstrakt chłopaka, któremu drogę należy wyprostować i opiekę nad nim czułą jak najczulszą sprawować.

– Nie bój się do mnie wrócić. Wszystko się ułoży. Sami sobie ułożymy.

Piękniś już nic nie umie odpowiedzieć, chciałby wrzasnąć okrutnie i odstręczająco, lecz skłonny jest raczej stręczyć sam siebie Adamowi, otwiera usta, żeby zaprotestować w barbarzyńskim dialekcie, ale słowa pękają mu w ustach jak bańki mydlane, Piękniś nie znajduje w sobie sił, by się sprzeciwić, t o już go całego ukrwiło, chce do Adama, teraz, zaraz, lepiej więc odwiesić słuchawkę. Czy to dobre chęci, czy złe, Pięknisiu, wiodą cię na pokuszenie, lepiej daj się uwieść, niżbyś miał dać się uwieźć na stadionowe manowce, idźże do niego, tam gdzie cię czeka przytulność pościelna, tam gdzie się wyśpisz błogo, dobrym słowem nakarmiony, dokąd idziesz, Pięknisiu, nie tędy droga, zimno, zawróć, o, tędy cieplej, ciepło, jeszcze tylko zakręt, ulicą do końca prosto i już będzie gorąco.


Będzie gorąco; Adam otworzył, bo myślał, że to Piękniś puka do niego, że wreszcie chłopiec nadszedł, męską wylinkę porzuciwszy już gdzieś na zawsze, no któżby inny o tej porze i po takiej rozmowie nadejść mógł, jeśli nie Piękniś we własnej osobie, no któż to – taki niepiękny i obcy, jeden zza drugiego się wyłaniający, i ten trzeci, o gębie niesławnej i zakazanej skądinąd znanej, kim jest ten okrutnik o głowie łysej i gładkiej jak gnat – cóż oni, po cóż, czegóż chcą? O chwilę za długo się Adam głowi, nie zdążył przed nimi drzwi zamknąć zaryglować, czoło gładkie i ciężkie jak maczuga gruchocze mu nos na powitanie, i może to lepiej nawet, bo ten pierwszy ból skupia na sobie całą uwagę, Adam nie czuje już kopniaków, które mu wymierza Zwyrol, a robi to boleśnie dla kruchych żeber, Adam nawet nie jęczy, jeszcze nie wie, co się stało, a już ma tyle złamań, od kopniaka w splot słoneczny przed oczyma mu ciemnieje…

(jakże delikatnej struktury jest człowiek, jakież wątłe są członki jego, a przy tym tak wzruszająco cierpliwe, kiedy się zrastają)

… przytomność wraca, kiedy Zwyrol go podnosi, stawia przed sobą i obija mu otwartą dłonią twarz, żeby się upewnić, że będzie wyraźnie słyszany:

– No i co teraz?

Tak, to jest akuratne pytanie, Adam sam chciałby wiedzieć, czy jeszcze mu coś połamią, czy proces wylizywania się z ran można uznać za rozpoczęty.

– Czemu węszysz? Komu donosisz?

Adam nawet nie próbuje się bronić, prosić o litość, patrzy na Zwyrola zupełnie bez lęku, cóż jeszcze mogą mu zrobić, poszerzyć promocyjny zestaw urazów o kilka dodatkowych, pociąć go tu i tam, przecież rany to larwy blizn, im więcej ich będzie na jego ciele, tym bardziej się do Pięknisia upodobni, no dalej, uderz jeszcze, proszę bardzo, policzków mi już brakuje do nadstawiania, myśli Adam, a Zwyrol czuje, że rozlewa się w nim ten rodzaj wściekłości, któremu swój przydomek zawdzięcza, zwąchał cudzy ból i już teraz nie widzi ani nie czuje niczego poza tym, uderza Adama raz po raz, coraz silniej, rozjuszony brakiem oporu łomocze go jak worek treningowy i dom aga się walki:

– No broń się, cioto! Walcz, konfidencie! Broń się, kurwa, broń się, broń się!!!

Cierpienie się mnoży. Piękniś też cierpi; już był w ogródku, ale z gąską nie zdążył się przywitać, bo szybsze od niego lisy ją dopadły, zawrócił na półpiętrze, teraz czeka w bramie, modląc się o to, żeby chłopaki odciągnęły Zwyrola na czas; nie może interweniować, boby się zdemaskował, niby co tu robi o tej porze, namierzał donosiciela na własną rękę czy może jednak ze sobą współpracują; Piękniś czeka w bramie i pierwszy raz w życiu płacze z bezsilności, to nie jest film ze stiwenem sigalem, nie pospieszy z pomocą i nie rozwali intruzów ciosami karate, nie dostanie medalu za ofiarność i odwagę, może tylko czekać wyczekiwać nasłuchiwać, aż wszystko ucichnie, dopiero kiedy Zwyrol z asystą się ulotnią, Piękniś pobiegnie na górę; żeby tylko nie było za późno.

Zbiegli po schodach szybko i cicho, żaden się nawet nie zaśmiał, to nie jest dobry znak; Piękniś odczekuje chwilę i wygląda za nimi na ulicę, już zniknęli, należy założyć, że nie wrócą; rusza na górę. Drzwi uchylone. Jest krew. Adam siedzi na podłodze, tam gdzie go zostawili. Lepiej odwrócić wzrok.


Żyje, choć już do końca życia jego twarz będzie przypominała o tym wieczorze. Być może nawet się uśmiecha; zaraz będzie to lepiej widać, Piękniś zmoczył ręcznik i jak renowator odsłaniający polichromię zmywa z Adama krew; tak, teraz widać lepiej, Adam naprawdę się uśmiecha. Kto wie, czy nie będzie miał teraz bardziej łotrowskiej gęby od Pięknisia: nos jest zdeformowany, to pewne, co do reszty, okaże się, kiedy opuchlizna zejdzie, ale sądząc po innych twarzach naznaczonych przez Zwyrola, zmiany będą zasadnicze; Zwyrol ma swój styl, jest jak artysta wśród psychopatów, bijąc, rzeźbi w ludzkich twarzach, gdyby jego ofiary ustawić obok siebie, oko konesera łatwo rozpoznałoby wspólne cechy charakterystyczne (lecz czyją twarz pragnie w innych wyłupać? kto odważy się zadać mu to pytanie? na razie nie widać chętnych). To jest prawdziwie filmowa scena, Piękniś przemywa okaleczoną twarz Adama, nigdy w życiu nie był tak delikatny; Piękniś wie też z filmów, że przemywanie ran bohatera zwykle poprzedza scenę pocałunku i jego łóżkowych kontynuacji, dobrze byłoby więc zastosować się do tej reguły, tym bardziej że Pięknisiowy rozum nie znajduje na tę chwilę lepszego środka odurzająco-uśmierzającego, ale jak go tu pocałować w tę juchę z nosa i z wargi, ale niech tam, krwawy to będzie pocałunek, przeto męski, braterstwo krwi w ten sposób przyjmą, jak facet z facetem, nie ciota z ciotą (co to to nie, jak nam wiadomo); Piękniś całuje Adama głęboko, zlizuje mu krew z języka, połyka ją jak swoją.


Urlop mu się przedłuży, teraz już płatny; a ile się musiał n aga dać w szpitalu, żeby go do domu puścili: oni, że ciężkie pobicie, on, gdzie tam, już go nie boli, oni, stary, jeszcze nie czujesz, bo jesteś w szoku, on, że jest lekarzem i potrafi się sobą zająć, oni – do Pięknisia – to niech kolega odprowadzi chociaż Adama do domu, a najlepiej gdyby z nim został, jeśli może, on, rumieniąc się pod tymi wszystkimi plastrami, że tak właśnie zrobią. No dobrze, jest już po wszystkim, leżą obaj przytuleni, Adam jest cały w opatrunkach. Obolały ze szczęścia, przysłuchuje się mowie chłopca ocalonego: to wzruszające, jak Piękniś próbuje ładnie mówić, nigdy wcześniej tego nie robił, wszystko się w nim zmienia, nieco od tego ogłupiał; mówi z twardym, surowym akcentem, poprawna wymowa jeszcze się w nim nie zadomowiła, jeszcze pobrzmiewa w jego ustach nienaturalnie, jeszcze się musi gdzieniegdzie przedzierać przez stare przyzwyczajenia, ale to piękne, to teraz najpiękniejsze w Pięknisiu: że cham z chamów mężczyzną zasłonięty w nim się poddał, że chłopiec zwyciężył i nie ogarniając jeszcze do końca tego zjawiska umysłem, instynktownie już próbuje posługiwać się językiem nieuzbrojonym, miękkim, używać właściwych form (Adam mu pom aga).

– Mówiłem, że ci spuszczą wp… że się doigrasz, jak będziesz za mną łaził (chodził)… Dobrze chociaż, że przyszłem (przyszedłem) po nich, kur…czę, no gdyby zaczli (zaczęli) coś podejrzewać, że ja z tobą… że my… Człowieku, jak se (sobie) o tym pomyślę…

Już wystarczy; Adam zamyka mu usta ręką. Nie trzeba mówić; trzeba pomyśleć, gdzie będzie można żyć.

Загрузка...